Szukamy ciągu dalszego – Nie poszedłem drogą celebryty
Nie poszedłem drogą celebryty
Polski Maczo, czyli Krzysztof K.A.S.A. Kasowski.
Narzekamy, wkurzamy się na te układy i układziki, na to, kto z kim trzyma i tak dalej. A z drugiej strony nie potrafimy bez tego żyć i jeżeli zostaje nam odcięty dopływ adrenaliny, to nagle się okazuje, że nasze życie nie ma sensu. Intryg jest sporo, ale z drugiej strony też jest bardzo dużo radości i satysfakcji. Najpiękniejsze w tym zawodzie jest to, że każdy dzień jest inny. Każdy, kto tego posmakował, wciąż tego szukał. Kocham to, co robię. Wiele moich koleżanek nie ma pracy i myślę, że jestem tą szczęściarą, której się udało.
– Co dokładnie nazywa pani szczęściem?
– To, że robię rzeczy ważne, które coś wnoszą do życia innych ludzi i do mojego życia. A nie ma nic ważniejszego dla dziennikarza. Mnie uczono, że dziennikarstwo polega na tym, żeby chronić słabszych, żeby opowiadać o rzeczach, które są naganne i żeby pokazywać rzeczy, które są piękne.
– Edyta Wojtczak, Bogumiła Wander, Krystyna Loska, Jan Suzin. Jak pani tych ludzi wspomina?
– Edyta Wojtczak jest moją matką telewizyjną. Ona mnie wymyśliła przed kamerą. Z Krysią Loską bardzo dobrze nam się pracowało. Z Bogusią Wander bardzo się lubiłyśmy, a Jan Suzin mnie przerażał. Był bardzo poważnym panem i gdy byłam młodziutką dziewczynką, to się go bałam. Gdy się z nim mijałam na dyżurach, to mówiłam: dzień dobry i spuszczałam oczy. On zawsze sobie ze mnie żartował. Bo bardzo lubił żartować z młodych panienek. To był taki mój świat, to była moja młodość.
– Czego nauczyła panią Edyta Wojtczak?
– Mnóstwa rzeczy. Wyszukała mnie na korytarzu, taką śmieszną, chudą, rudą, piegowatą dziewczynę z Torunia i zapytała, czy chcę się uczyć zawodu spikera? Wciągnęła mnie na dużą antenę, bo stwierdziła, że jestem inna i się nadam.
Edyta mi powiedziała, że kamera jest jak rentgen i pokaże cię takiego, jakim jesteś naprawdę. A widz to od razu wyczuje. I to prawda.
– Czym tamta telewizja różniła się od tego, co jest dzisiaj?
– Wtedy każdy znał swoje miejsce w szeregu. Obowiązywała hierarchia. Telewizja była mała i każdy wiedział, kto co robi, kto jest kim? Nie było sytuacji, że nagle zjawiała się jakaś pani, która wchodziła ni stąd, ni zowąd na wizję i zostawała gwiazdą. Swoje trzeba było najpierw przejść. Przez 2 lata uczyłam się na dyżurach u Edyty Wojtczak interpretacji tekstu, dykcji, jak się siedzi przed kamerą, jak reagować w sytuacjach kryzysowych. Teraz to nie do pomyślenia. Zostałam najmłodszą, ostatnią spikerką, a potem ten zawód zniknął.
– Ma pani żal, że ta romantyczna era telewizji dobiegła końca i trzeba było iść dalej?
– Jestem takim typem człowieka, który pewne rozdziały w życiu zamyka i nie rozczulam się nad tym. Żyję teraz w innej telewizji i to zaakceptowałam. Wtedy było inaczej. Dostawało się legitymację, etat i wydawało się, że tak już będzie do końca życia. Stało się inaczej. Gdy mnie zwolniono z TVP, to fantastycznie zachował się Włodek Szaranowicz. Podszedł do mnie i powiedział: „Kasiu. Chciałem ci podziękować za wszystko, co zrobiłaś dla redakcji sportowej”. I to było piękne, bo on się ze mną pożegnał.
– Nie ma pani pokusy, żeby już trochę zwolnić i odpocząć?
– Czasami o tym myślę, ale wiadomo: zawsze jest coś za coś. Chciałabym mieć więcej czasu dla wnuczek, dla psów, kotów, koni. Mam 62 lata, dostaję emeryturę od państwa i czasem sobie myślę: Boże! Tak marzyłam, że na emeryturze będę czytać jeszcze więcej książek, bo je uwielbiam, będę jeść dobre sery i będę po prostu odpoczywać. A potem przychodzi refleksja: Jak to? Nie będę jechała na zdjęcia i nie będę mówiła: wyremontujemy wasz dom. To ja jeszcze nie chcę, jeszcze trochę popracuję (śmiech).
– Utrzymuje pani przyjacielskie relacje z dawnymi znajomymi z pracy?
– Nie do końca wierzę w te show-biznesowe przyjaźnie. Są ludzie, których zawodowo bardzo szanuję, koleguję się z nimi, ale przyjaźń to poważna sprawa. Mam wąskie grono przyjaciół spoza branży i teraz nie mam dla nich czasu.
– Na koniec muszę zapytać o „aferę parówkową” z pani udziałem. Chodzi oczywiście o reklamę jednej z firm wędliniarskich, w której pani wystąpiła, pracując w TVP. Rozpętała się wtedy burza...
– O tak. Telefony. Kadry. Chodziło o to, że jako pierwsza osoba na telewizyjnym etacie zagrałam w reklamie. Teraz robią to wszyscy, a w 1998 roku to był szok. Zapytałam, gdzie mam w umowie zapisane, że mi nie wolno? Nie było podstawy, żeby mnie wyrzucić z pracy. Byłam w ciąży. Nie wiedziałam, czy wrócę do pracy, i chciałam się finansowo zabezpieczyć. Wykorzystałam lukę w prawie. – Ryzyko było spore? – Wiedziałam, że przepisy są po mojej stronie. Byłam na etacie w Telewizji Polskiej. Sprawdziłam, że w umowie nie było ani słowa o tym, że nie wolno mi występować w reklamach. Dopiero po moim przypadku wpisano w umowy dziennikarzy zakaz występowania w reklamach. Byłam pionierką. Zostałam zawieszona, a po urlopie macierzyńskim, a potem wychowawczym wróciłam do pracy. Zaryzykowałam, a kto nie ryzykuje, ten nie jedzie (śmiech).
– Teraz się śmiejemy, ale wtedy trochę nerwów chyba było?
– O tak. W „Panoramie” poszedł materiał, że naruszyłam Kodeks pracy, co było nieprawdą. Stres był tak duży, że straciłam pokarm i to była okropna sprawa. Moja córka miała wtedy 2 miesiące. W Ameryce dostałabym za to ogromne odszkodowanie. – A kto był wtedy prezesem TVP? – A wie pan, że nie pamiętam. Przez te 30 lat pracy w telewizji przeżyłam tych prezesów tylu... Nie pamiętam ich, połowa ludzi ich nie pamięta, ale wszyscy za to pamiętają Kasię Dowbor (śmiech).
Liceum, niestety, nie ukończył. Szkoły muzycznej zresztą także. – Wydawało mi się, że właściwie żadnej szkoły nie potrzebuję. To był okres końca lat 80., czas wolnej amerykanki. W innym, normalniejszym okresie, zapewne bym te szkoły skończył.
Wyjaśnia, że nikt go nie wyrzucił. Sam zrezygnował. Przestał chodzić i się edukować. Grał już w tym czasie w różnych zespołach, próbował tworzyć coraz to nowy repertuar. Był liderem pierwszej kieleckiej grupy rapowej Zespół Downa. Wystartował nawet z tym zespołem w eliminacjach do festiwalu w Jarocinie, lecz został zdyskwalifikowany za zbyt wulgarne teksty. Wtedy też jednorazowo trafił do grupy Piotra Marca, czyli Liroya, występującego wówczas jeszcze jako PM Cool Lee. – Piotr miał akurat nagrywać wideoklipy w Trójmieście. Znalazłem się przy nim jako kumpel tancerzy breakdance, a nie jako tancerz w zespole, jak podają niektóre źródła. Po prostu towarzysko byłem w tej ekipie. Wtedy w Kielcach może było pięć albo sześć osób związanych z hip-hopem. I wszyscy pojechali z Liroyem. Był z nami np. Zajka znany później z grupy Wzgórze Ya-Pa3. Niestety, ten występ telewizyjny nie przyniósł jeszcze sławy Liroyowi ani tym bardziej mnie.
Przyznaje, że sam nie czuł się ani hip-hopowcem, ani raperem, a wcześniej jedynie muzykiem zainteresowanym rodzącym się w Polsce hip-hopem. Opowiada, że kolejne trzy lata to okres prób i błędów. – Obserwowałem kolegów z Kielc, którzy odnosili już jakieś sukcesy – jak np. zespół Ankh. Dopiero jednak Liroy w 1995 rozbił bank. A chwilę potem poprawili Piasek z Robertem Chojnackim. I ponownie z Mafią.
Na fali zainteresowania Kielcami oraz dzięki wsparciu przyjaciół, z którymi nagrał demo, podpisał kontrakt z firmą fonograficzną BMG. To był początek jego solowej kariery. Przyjął pseudonim K.A.S.A. – Zaproponowano mi solowy kontrakt, a zespołowi osobny. Chwilę później zostali ekipą Piaska.
Mógł być zadowolony, bowiem podpisał kontrakt aż na trzy płyty. – I one powstały. Na początku nie odniosłem jednak takiego sukcesu jak moi sławniejsi koledzy, jak Liroy czy Mafia. Ale sporo występowałem, zdobywałem swoją publiczność.
Mimo wszystko debiutancki album „Reklama” odniósł pewien sukces. W 1996 r. K.A.S.A. otrzymał wiele nagród, m.in. Dance Music Awards za debiut roku oraz tytuł Indywidualności Roku. Był też nominowany do Fryderyka w kategorii muzyki tanecznej.
– Z płyty na płytę się rozwijałem. Na pierwszej był wspólny numer z Marylą Rodowicz, na drugiej z Piaskiem, a trzecia, w 1999 r., dostała Fryderyka w kategorii „Album roku” – dance & techno. Następna, „Maczo”, jeszcze to podbiła. Ta piosenka stała się megaprzebojem.
Był już bardzo rozpoznawalny, popularny. Dzięki temu wielokrotnie zapraszano go do telewizji, do różnego rodzaju programów talk-show. Jak mówi, dobrze już sobie wtedy radził i żył tylko z muzyki. – Ten szlagier tylko mnie umocnił. Ale także, niestety, zaszufladkował. Bo ta płyta miała być jedynie muzycznym żartem z klimatów latynoamerykańskich. Wygłup stał się sukcesem.
Wcześniejsze płyty były w innym klimacie. – Takie taneczne reggae, trochę funky i trochę disco, a nawet elementy ludowe. Ale skoro teraz odniosłem tak duży sukces, a „Maczo” stał się wielkim hitem, to trzeba było trzymać się tej roli. I choć jestem dość drobny i szczupły, to musiałem grać rolę maczo... bo tego chciała publiczność.
Zwraca uwagę, że płyta, chociaż dość dobrze się sprzedała, żadnych nagród już nie zdobyła. To był początek końca pewnego etapu. Bardzo dużo wówczas koncertował. – I po czterech płytach, z których zawsze kilka singli stawało się przebojami, poczułem się już w sferze muzycznej, komercyjnej, wypalony. Potrzebowałem odpoczynku. I choć otrzymałem propozycję z wytwórni Universal, wystraszyłem się tego, bałem się utraty niezależności. Nie byłem na to gotowy.
Poszedł własną drogą. I od tamtej pory, a minęło już prawie dwadzieścia lat, jest bodaj jedynym artystą pop, który nie jest związany z żadną wytwórnią. Mówiono o nim, że jest jedynym w Polsce muzykiem z takim luzem i dystansem do siebie, obdarzonym fantastycznym poczuciem humoru, które objawiało się właśnie w jego piosenkach, ale też w wywiadach.
Jak zauważa, nie było łatwo być niezależnym. Co dwa lata nagrywał płyty, ale były już bardziej niszowe, np. z muzyką etniczną. Przełom, jak mówi, nastąpił w 2008 r. – Zacząłem tęsknić za większymi koncertami, za sceną. Wróciłem po siedmiu latach. Nagrałem piosenkę „Piękniejsza” i okazało się, że jest to hit. Powróciłem może nie na top, ale mniej więcej w to miejsce, gdzie byłem kilka lat wcześniej. Tyle tylko, że już teraz mi się tak nie podobało. Byłem o siedem lat starszy i chyba trochę mądrzejszy.
Potem próbował trzymać ten poziom. – Nie potrafiłem dogadać się z firmami płytowymi. W tym czasie zmienił się bowiem model kontraktów płytowych na niekorzyść artysty. Powstało kilka kolejnych płyt, ale żadna już nie powtórzyła sukcesu krążka z utworem „Piękniejsza”. Jedna w stylu reggae, a druga to pop zmieszany z folkiem, kolejna to takie stare amerykańskie disco. To, co lubię.
Sporo podróżował. Zwłaszcza do Ameryki Południowej i na Karaiby. Swoje klipy nagrywał w Wenezueli i Brazylii, a także w Chorwacji, na Florydzie i w Chicago. Nagrywał z muzykami z Meksyku, Kuby, Senegalu. Do swoich teledysków zapraszał muzyków i aktorów: Agnieszkę Włodarczyk, Dorotę Naruszewicz, Elę Jędrzejewską, Pawła Stasiaka, Kapitana Nemo, Artura Gadowskiego, Andrzeja Krzywego, Borysa Szyca, Piotra Szwedesa i innych. Prywatnie również uległ wdziękom południowoamerykańskim. Zauroczyła go Wenezuelka Marianelly. Ale tu, w Polsce, w Warszawie, nie w Ameryce. I została jego żoną.
Dwukrotnie proponowano mu udział w „Tańcu z gwiazdami”, ale odmawiał. – Nie poszedłem drogą celebryty. Odzywano się do mnie bowiem wtedy, kiedy miałem akurat więcej pracy, lekki wzlot, wzrost popularności i pozajmowane terminy na kilka tygodni do przodu. Musiałbym odwołać podpisane koncerty, a nigdy tego nie zrobiłem.
Natomiast w trudniejszych okresach w przetrwaniu w show-biznesie pomagały mu właśnie propozycje telewizyjne. Prowadził i współprowadził wiele programów telewizyjnych oraz festiwali muzycznych. – I tak z Tomkiem Kammelem byliśmy gospodarzami koncertu SuperJedynek w Opolu, a z Odettą Moro współprowadziłem eliminacje do Eurowizji. Dość często zapraszano mnie także do różnych programów. Byłem np. jednym z jurorów w „Śpiewajmy razem” na antenie Polsatu, prowadziłem „Bulwar Gwiazd”, „Big Star Party”.
Do dziś trzon jego zawodowego życia stanowi muzyka, choć, jak zauważa, działa też na innych frontach. – Doszło pisanie. Ciężko jednak z tego wyżyć, ale jeśli na przykład na podstawie powieści powstanie film lub serial, to sytuacja się zmienia o 180 stopni. Szukam właśnie wydawcy książki, którą skończyłem. Moim zdaniem idealnie nadawałaby się na scenariusz. Nosi tytuł „Wielki Comeback”. To historia o powrocie najsłynniejszego polskiego boysbandu z lat 90. A tak naprawdę to satyra na współczesny show-biznes: festiwale, power couples, celebrytów czy kabarety.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.