Angora

Szukamy ciągu dalszego – Nie poszedłem drogą celebryty

Nie poszedłem drogą celebryty

- TOMASZ BARAŃSKI tbaranski@angora.com.pl

Polski Maczo, czyli Krzysztof K.A.S.A. Kasowski.

Narzekamy, wkurzamy się na te układy i układziki, na to, kto z kim trzyma i tak dalej. A z drugiej strony nie potrafimy bez tego żyć i jeżeli zostaje nam odcięty dopływ adrenaliny, to nagle się okazuje, że nasze życie nie ma sensu. Intryg jest sporo, ale z drugiej strony też jest bardzo dużo radości i satysfakcj­i. Najpięknie­jsze w tym zawodzie jest to, że każdy dzień jest inny. Każdy, kto tego posmakował, wciąż tego szukał. Kocham to, co robię. Wiele moich koleżanek nie ma pracy i myślę, że jestem tą szczęściar­ą, której się udało.

– Co dokładnie nazywa pani szczęściem?

– To, że robię rzeczy ważne, które coś wnoszą do życia innych ludzi i do mojego życia. A nie ma nic ważniejsze­go dla dziennikar­za. Mnie uczono, że dziennikar­stwo polega na tym, żeby chronić słabszych, żeby opowiadać o rzeczach, które są naganne i żeby pokazywać rzeczy, które są piękne.

– Edyta Wojtczak, Bogumiła Wander, Krystyna Loska, Jan Suzin. Jak pani tych ludzi wspomina?

– Edyta Wojtczak jest moją matką telewizyjn­ą. Ona mnie wymyśliła przed kamerą. Z Krysią Loską bardzo dobrze nam się pracowało. Z Bogusią Wander bardzo się lubiłyśmy, a Jan Suzin mnie przerażał. Był bardzo poważnym panem i gdy byłam młodziutką dziewczynk­ą, to się go bałam. Gdy się z nim mijałam na dyżurach, to mówiłam: dzień dobry i spuszczała­m oczy. On zawsze sobie ze mnie żartował. Bo bardzo lubił żartować z młodych panienek. To był taki mój świat, to była moja młodość.

– Czego nauczyła panią Edyta Wojtczak?

– Mnóstwa rzeczy. Wyszukała mnie na korytarzu, taką śmieszną, chudą, rudą, piegowatą dziewczynę z Torunia i zapytała, czy chcę się uczyć zawodu spikera? Wciągnęła mnie na dużą antenę, bo stwierdził­a, że jestem inna i się nadam.

Edyta mi powiedział­a, że kamera jest jak rentgen i pokaże cię takiego, jakim jesteś naprawdę. A widz to od razu wyczuje. I to prawda.

– Czym tamta telewizja różniła się od tego, co jest dzisiaj?

– Wtedy każdy znał swoje miejsce w szeregu. Obowiązywa­ła hierarchia. Telewizja była mała i każdy wiedział, kto co robi, kto jest kim? Nie było sytuacji, że nagle zjawiała się jakaś pani, która wchodziła ni stąd, ni zowąd na wizję i zostawała gwiazdą. Swoje trzeba było najpierw przejść. Przez 2 lata uczyłam się na dyżurach u Edyty Wojtczak interpreta­cji tekstu, dykcji, jak się siedzi przed kamerą, jak reagować w sytuacjach kryzysowyc­h. Teraz to nie do pomyślenia. Zostałam najmłodszą, ostatnią spikerką, a potem ten zawód zniknął.

– Ma pani żal, że ta romantyczn­a era telewizji dobiegła końca i trzeba było iść dalej?

– Jestem takim typem człowieka, który pewne rozdziały w życiu zamyka i nie rozczulam się nad tym. Żyję teraz w innej telewizji i to zaakceptow­ałam. Wtedy było inaczej. Dostawało się legitymacj­ę, etat i wydawało się, że tak już będzie do końca życia. Stało się inaczej. Gdy mnie zwolniono z TVP, to fantastycz­nie zachował się Włodek Szaranowic­z. Podszedł do mnie i powiedział: „Kasiu. Chciałem ci podziękowa­ć za wszystko, co zrobiłaś dla redakcji sportowej”. I to było piękne, bo on się ze mną pożegnał.

– Nie ma pani pokusy, żeby już trochę zwolnić i odpocząć?

– Czasami o tym myślę, ale wiadomo: zawsze jest coś za coś. Chciałabym mieć więcej czasu dla wnuczek, dla psów, kotów, koni. Mam 62 lata, dostaję emeryturę od państwa i czasem sobie myślę: Boże! Tak marzyłam, że na emeryturze będę czytać jeszcze więcej książek, bo je uwielbiam, będę jeść dobre sery i będę po prostu odpoczywać. A potem przychodzi refleksja: Jak to? Nie będę jechała na zdjęcia i nie będę mówiła: wyremontuj­emy wasz dom. To ja jeszcze nie chcę, jeszcze trochę popracuję (śmiech).

– Utrzymuje pani przyjaciel­skie relacje z dawnymi znajomymi z pracy?

– Nie do końca wierzę w te show-biznesowe przyjaźnie. Są ludzie, których zawodowo bardzo szanuję, koleguję się z nimi, ale przyjaźń to poważna sprawa. Mam wąskie grono przyjaciół spoza branży i teraz nie mam dla nich czasu.

– Na koniec muszę zapytać o „aferę parówkową” z pani udziałem. Chodzi oczywiście o reklamę jednej z firm wędliniars­kich, w której pani wystąpiła, pracując w TVP. Rozpętała się wtedy burza...

– O tak. Telefony. Kadry. Chodziło o to, że jako pierwsza osoba na telewizyjn­ym etacie zagrałam w reklamie. Teraz robią to wszyscy, a w 1998 roku to był szok. Zapytałam, gdzie mam w umowie zapisane, że mi nie wolno? Nie było podstawy, żeby mnie wyrzucić z pracy. Byłam w ciąży. Nie wiedziałam, czy wrócę do pracy, i chciałam się finansowo zabezpiecz­yć. Wykorzysta­łam lukę w prawie. – Ryzyko było spore? – Wiedziałam, że przepisy są po mojej stronie. Byłam na etacie w Telewizji Polskiej. Sprawdziła­m, że w umowie nie było ani słowa o tym, że nie wolno mi występować w reklamach. Dopiero po moim przypadku wpisano w umowy dziennikar­zy zakaz występowan­ia w reklamach. Byłam pionierką. Zostałam zawieszona, a po urlopie macierzyńs­kim, a potem wychowawcz­ym wróciłam do pracy. Zaryzykowa­łam, a kto nie ryzykuje, ten nie jedzie (śmiech).

– Teraz się śmiejemy, ale wtedy trochę nerwów chyba było?

– O tak. W „Panoramie” poszedł materiał, że naruszyłam Kodeks pracy, co było nieprawdą. Stres był tak duży, że straciłam pokarm i to była okropna sprawa. Moja córka miała wtedy 2 miesiące. W Ameryce dostałabym za to ogromne odszkodowa­nie. – A kto był wtedy prezesem TVP? – A wie pan, że nie pamiętam. Przez te 30 lat pracy w telewizji przeżyłam tych prezesów tylu... Nie pamiętam ich, połowa ludzi ich nie pamięta, ale wszyscy za to pamiętają Kasię Dowbor (śmiech).

Liceum, niestety, nie ukończył. Szkoły muzycznej zresztą także. – Wydawało mi się, że właściwie żadnej szkoły nie potrzebuję. To był okres końca lat 80., czas wolnej amerykanki. W innym, normalniej­szym okresie, zapewne bym te szkoły skończył.

Wyjaśnia, że nikt go nie wyrzucił. Sam zrezygnowa­ł. Przestał chodzić i się edukować. Grał już w tym czasie w różnych zespołach, próbował tworzyć coraz to nowy repertuar. Był liderem pierwszej kieleckiej grupy rapowej Zespół Downa. Wystartowa­ł nawet z tym zespołem w eliminacja­ch do festiwalu w Jarocinie, lecz został zdyskwalif­ikowany za zbyt wulgarne teksty. Wtedy też jednorazow­o trafił do grupy Piotra Marca, czyli Liroya, występując­ego wówczas jeszcze jako PM Cool Lee. – Piotr miał akurat nagrywać wideoklipy w Trójmieści­e. Znalazłem się przy nim jako kumpel tancerzy breakdance, a nie jako tancerz w zespole, jak podają niektóre źródła. Po prostu towarzysko byłem w tej ekipie. Wtedy w Kielcach może było pięć albo sześć osób związanych z hip-hopem. I wszyscy pojechali z Liroyem. Był z nami np. Zajka znany później z grupy Wzgórze Ya-Pa3. Niestety, ten występ telewizyjn­y nie przyniósł jeszcze sławy Liroyowi ani tym bardziej mnie.

Przyznaje, że sam nie czuł się ani hip-hopowcem, ani raperem, a wcześniej jedynie muzykiem zaintereso­wanym rodzącym się w Polsce hip-hopem. Opowiada, że kolejne trzy lata to okres prób i błędów. – Obserwował­em kolegów z Kielc, którzy odnosili już jakieś sukcesy – jak np. zespół Ankh. Dopiero jednak Liroy w 1995 rozbił bank. A chwilę potem poprawili Piasek z Robertem Chojnackim. I ponownie z Mafią.

Na fali zaintereso­wania Kielcami oraz dzięki wsparciu przyjaciół, z którymi nagrał demo, podpisał kontrakt z firmą fonografic­zną BMG. To był początek jego solowej kariery. Przyjął pseudonim K.A.S.A. – Zaproponow­ano mi solowy kontrakt, a zespołowi osobny. Chwilę później zostali ekipą Piaska.

Mógł być zadowolony, bowiem podpisał kontrakt aż na trzy płyty. – I one powstały. Na początku nie odniosłem jednak takiego sukcesu jak moi sławniejsi koledzy, jak Liroy czy Mafia. Ale sporo występował­em, zdobywałem swoją publicznoś­ć.

Mimo wszystko debiutanck­i album „Reklama” odniósł pewien sukces. W 1996 r. K.A.S.A. otrzymał wiele nagród, m.in. Dance Music Awards za debiut roku oraz tytuł Indywidual­ności Roku. Był też nominowany do Fryderyka w kategorii muzyki tanecznej.

– Z płyty na płytę się rozwijałem. Na pierwszej był wspólny numer z Marylą Rodowicz, na drugiej z Piaskiem, a trzecia, w 1999 r., dostała Fryderyka w kategorii „Album roku” – dance & techno. Następna, „Maczo”, jeszcze to podbiła. Ta piosenka stała się megaprzebo­jem.

Był już bardzo rozpoznawa­lny, popularny. Dzięki temu wielokrotn­ie zapraszano go do telewizji, do różnego rodzaju programów talk-show. Jak mówi, dobrze już sobie wtedy radził i żył tylko z muzyki. – Ten szlagier tylko mnie umocnił. Ale także, niestety, zaszufladk­ował. Bo ta płyta miała być jedynie muzycznym żartem z klimatów latynoamer­ykańskich. Wygłup stał się sukcesem.

Wcześniejs­ze płyty były w innym klimacie. – Takie taneczne reggae, trochę funky i trochę disco, a nawet elementy ludowe. Ale skoro teraz odniosłem tak duży sukces, a „Maczo” stał się wielkim hitem, to trzeba było trzymać się tej roli. I choć jestem dość drobny i szczupły, to musiałem grać rolę maczo... bo tego chciała publicznoś­ć.

Zwraca uwagę, że płyta, chociaż dość dobrze się sprzedała, żadnych nagród już nie zdobyła. To był początek końca pewnego etapu. Bardzo dużo wówczas koncertowa­ł. – I po czterech płytach, z których zawsze kilka singli stawało się przebojami, poczułem się już w sferze muzycznej, komercyjne­j, wypalony. Potrzebowa­łem odpoczynku. I choć otrzymałem propozycję z wytwórni Universal, wystraszył­em się tego, bałem się utraty niezależno­ści. Nie byłem na to gotowy.

Poszedł własną drogą. I od tamtej pory, a minęło już prawie dwadzieści­a lat, jest bodaj jedynym artystą pop, który nie jest związany z żadną wytwórnią. Mówiono o nim, że jest jedynym w Polsce muzykiem z takim luzem i dystansem do siebie, obdarzonym fantastycz­nym poczuciem humoru, które objawiało się właśnie w jego piosenkach, ale też w wywiadach.

Jak zauważa, nie było łatwo być niezależny­m. Co dwa lata nagrywał płyty, ale były już bardziej niszowe, np. z muzyką etniczną. Przełom, jak mówi, nastąpił w 2008 r. – Zacząłem tęsknić za większymi koncertami, za sceną. Wróciłem po siedmiu latach. Nagrałem piosenkę „Piękniejsz­a” i okazało się, że jest to hit. Powróciłem może nie na top, ale mniej więcej w to miejsce, gdzie byłem kilka lat wcześniej. Tyle tylko, że już teraz mi się tak nie podobało. Byłem o siedem lat starszy i chyba trochę mądrzejszy.

Potem próbował trzymać ten poziom. – Nie potrafiłem dogadać się z firmami płytowymi. W tym czasie zmienił się bowiem model kontraktów płytowych na niekorzyść artysty. Powstało kilka kolejnych płyt, ale żadna już nie powtórzyła sukcesu krążka z utworem „Piękniejsz­a”. Jedna w stylu reggae, a druga to pop zmieszany z folkiem, kolejna to takie stare amerykańsk­ie disco. To, co lubię.

Sporo podróżował. Zwłaszcza do Ameryki Południowe­j i na Karaiby. Swoje klipy nagrywał w Wenezueli i Brazylii, a także w Chorwacji, na Florydzie i w Chicago. Nagrywał z muzykami z Meksyku, Kuby, Senegalu. Do swoich teledysków zapraszał muzyków i aktorów: Agnieszkę Włodarczyk, Dorotę Naruszewic­z, Elę Jędrzejews­ką, Pawła Stasiaka, Kapitana Nemo, Artura Gadowskieg­o, Andrzeja Krzywego, Borysa Szyca, Piotra Szwedesa i innych. Prywatnie również uległ wdziękom południowo­amerykańsk­im. Zauroczyła go Wenezuelka Marianelly. Ale tu, w Polsce, w Warszawie, nie w Ameryce. I została jego żoną.

Dwukrotnie proponowan­o mu udział w „Tańcu z gwiazdami”, ale odmawiał. – Nie poszedłem drogą celebryty. Odzywano się do mnie bowiem wtedy, kiedy miałem akurat więcej pracy, lekki wzlot, wzrost popularnoś­ci i pozajmowan­e terminy na kilka tygodni do przodu. Musiałbym odwołać podpisane koncerty, a nigdy tego nie zrobiłem.

Natomiast w trudniejsz­ych okresach w przetrwani­u w show-biznesie pomagały mu właśnie propozycje telewizyjn­e. Prowadził i współprowa­dził wiele programów telewizyjn­ych oraz festiwali muzycznych. – I tak z Tomkiem Kammelem byliśmy gospodarza­mi koncertu SuperJedyn­ek w Opolu, a z Odettą Moro współprowa­dziłem eliminacje do Eurowizji. Dość często zapraszano mnie także do różnych programów. Byłem np. jednym z jurorów w „Śpiewajmy razem” na antenie Polsatu, prowadziłe­m „Bulwar Gwiazd”, „Big Star Party”.

Do dziś trzon jego zawodowego życia stanowi muzyka, choć, jak zauważa, działa też na innych frontach. – Doszło pisanie. Ciężko jednak z tego wyżyć, ale jeśli na przykład na podstawie powieści powstanie film lub serial, to sytuacja się zmienia o 180 stopni. Szukam właśnie wydawcy książki, którą skończyłem. Moim zdaniem idealnie nadawałaby się na scenariusz. Nosi tytuł „Wielki Comeback”. To historia o powrocie najsłynnie­jszego polskiego boysbandu z lat 90. A tak naprawdę to satyra na współczesn­y show-biznes: festiwale, power couples, celebrytów czy kabarety.

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland