Poznać i zrozumieć świat – Miasto metafora. W oparach papierosowego dymu
Serbia.
Belgrad jest trochę niedoceniany jako cel kilkudniowego wypadu. Może i nie wygra z Barceloną czy Pragą pod względem liczby zabytków, ale przekona do siebie miłośników nietypowej architektury i smakoszy życia.
– Wygląda, jakby na szczycie wylądowali kosmici! – pomyślałem, gdy taksówka wioząca mnie z lotniska minęła chyba najbardziej charakterystyczną budowlę stolicy Serbii. Zachodnia Brama Belgradu, znana także jako Wieża Genex, wita każdego, kto jedzie z portu lotniczego im. Nikoli Tesli do centrum. Już z poziomu autostrady robi wrażenie, bo nie da się nie zauważyć przeszło 150-metrowego budynku złożonego z dwóch wież połączonych obrotową restauracją na szczycie (to właśnie to „UFO”). Z bliska jest jeszcze lepiej. Stojąc na samym dole i patrząc w górę, można się poczuć jak tuż przed startem przedziwnej rakiety, tyle że zbudowanej z betonu. Jeszcze lepiej byłoby wjechać na szczyt, do knajpki, która od oddania budowli do użytku w 1979 roku była najmodniejszą w mieście. Niestety, nie działa od dwóch dekad.
Dziś Zachodnia Brama jest zaniedbana i używana tylko w połowie. Jedna z wież nadal mieści mieszkania. Druga – biurowa – nie jest wynajęta, a państwowy koncern Genex, który kiedyś miał tam biura i kontrolował olbrzymią część handlu zagranicznego Jugosławii, od dawna nie istnieje. W internecie można znaleźć filmy ludzi, którzy wślizgnęli się do środka i znaleźli tam np. niezliczone segregatory z dokumentami Genexu. Teraz tajemnic firmy strzeże ponury ochroniarz, bacznie obserwujący świat zza monstrualnych paproci stojących na parterze.
Ta „rakieta” nigdzie nie poleci, ale Zachodnia Brama może być doskonałym początkiem wyprawy do innej, architektonicznej galaktyki: czyli wycieczki po perełkach brutalizmu, którego serbska stolica jest pełna jak żadne inne europejskie miasto.
Brutalizm to popularny od lat 50. do 80. nurt w architekturze, nazywany najbardziej nielubianym albo niedocenianym. Budynki zbudowane w tym stylu są surowe, pozbawione ozdobników i dominują nad otoczeniem, zamiast się do niego dopasowywać. Głównym budulcem jest tu „goły”, szary beton.
Oto i wyjątkowe okazy belgradzkiego brutalizmu. Gigantyczny, monumentalny Pałac Serbii z 1959 roku. Wielkie i w większości nieużywane centrum kongresowe Sava Centar, ze wspaniałym wnętrzem wyglądającym jak scenografia filmu science fiction sprzed 40 lat. Lekko podupadły i zmieniony licznymi remontami Hotel Jugosławia, niegdyś najlepszy w mieście i ze słynnym kasynem, pod którym parkowały samochody „dewizowych” gości. Centrum sportowe 25 Maja z malowniczym, przeszklonym tarasem widokowym tuż nad nadrzeczną promenadą. Wieża telewizyjna Avala, otwarta na nowo kilka lat temu. Wreszcie: bloki mieszkalne dzielnicy Nowy Belgrad, słynny budynek o nieoficjalnej nazwie Toblerone (nazwany tak ze względu na podobieństwo jego kształtu do szwajcarskich czekoladek), a także Wschodnia Brama miasta. Wszystkie te miejsca przyciągają miłośników alternatywnej turystyki i zwiedzania zakątków, których nie ma w klasycznych przewodnikach.
Betonowe, brutalistyczne budowle wyglądają zwykle jak osobliwe mieszanki socrealistycznego rozmachu i fantazji, ale i typowej dla tamtych czasów oszczędności. Niektóre fragmenty przypominają futurystyczne wizje w rodzaju „świat w roku 2000” rysowane w latach 60. czy 70. Niestety, dziś są zwykle trochę zniszczone i pomazane. Owszem, ściany czasami zdobią stylowe murale, ale częściej to raczej prosty napis chwalący jeden z belgradzkich klubów piłkarskich (od zawsze Partizan rywalizuje tam z Crveną Zvezdą).
Czy surowe, wielkie gmachy mogą być piękne? Tutaj zdania będą podzielone niczym dawna Jugosławia. Le Corbusier, uznawany za ojca brutalizmu, powiedział o Belgradzie, że to „najbrzydsze miasto na świecie położone w najpiękniejszym miejscu świata”.
Tak czy inaczej, opisane budynki na pewno mają swój urok i trzeba je obejrzeć. Aby zwiedzić wszystkie, dobrze byłoby spędzić w Belgradzie kilka tygodni. Na zobaczenie kilku najważniejszych warto poświęcić jeden cały dzień albo lepiej dwa. Miasto nad Sawą lubi się korkować, a jest największą europejską stolicą bez metra. Cała belgradzka aglomeracja liczy niemal 1,7 miliona mieszkańców.
Rozumiem, że to wszystko prędzej czy później może zmęczyć, pomimo sporych przestrzeni między blokami albo licznych ławek i... kortów tenisowych. Ich obecność to zapewne zasługa słynnego belgradczyka Novaka Djokovicia, który wprowadził w Serbii modę na grę w tenisa.
Na szczęście Belgrad oferuje o wiele więcej niż tylko szare, choć na swój sposób niesamowite, bloki. Wystarczy przejechać na drugą stronę rzeki, do starej części miasta, by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Nie da się być w Belgradzie i nie odwiedzić tamtejszej, pamiętającej czasy rzymskie, twierdzy i otaczającego ją parku Kalemegdan. Najlepiej jednak zrobić to dwa razy. Najpierw w ciągu dnia, by z malowniczo położonej na wzgórzach budowli zobaczyć panoramę miasta i miejsce, w którym Sawa łączy się z Dunajem. Warto wtedy kupić pieczone kasztany z obwoźnego stoiska i schować się przed słońcem na którejś z ławeczek z widokiem. Druga wieczorna wizyta pozwoli dokładniej przyjrzeć się podświetlanemu pomnikowi o nazwie „Zwycięzca”, górującemu nad twierdzą. Autor Ivan Meštrović wyrzeźbił całość w 1913 roku, aby uczcić triumf Królestwa Serbii nad Imperium Osmańskim w wojnach bałkańskich. Na drodze do postawienia monumentu stanął wybuch pierwszej wojny światowej, ale... właściwie nieźle się złożyło, bo po jej zakończeniu uznano, że „Zwycięzca” może też symbolizować wygraną w tamtym starciu, tym razem nad Austro-Węgrami. Ostatecznie po długich dyskusjach na temat tego, gdzie ma stanąć, pomnik odsłonięto w 1928 roku. Wyrzeźbiony w brązie mężczyzna dumnie stoi i patrzy w kierunku Fruška Gora, odzyskanej z rąk monarchii austro-węgierskiej. Na początku nie miał łatwego „życia”: pomnik oskarżano o „obrazę moralności belgradzkich dziewcząt”. Wszystko dlatego, że „Zwycięzca” jest... kompletnie nagi.
U podnóża twierdzy znajduje się zoo, więc nocny spacer może urozmaicić ryk lwa. Prawie na pewno usłyszymy też lokalną młodzież, która chętnie siada na ławkach i murkach, wyjmuje głośniki albo gitary, śpiewa i tańczy. Serbowie są muzykalni. Belgrad w latach 80. był centrum bardzo prężnej jugosłowiańskiej sceny muzyki rockowej. Teraz też śpiewy albo granie na żywo słychać tam z restauracji, piwnic i przejść podziemnych o wiele częściej niż w Polsce. Zresztą nocne życie tego miasta jest znane w całej Europie!
Dlatego po spokojnym spacerze po twierdzy warto wybrać się na podbój Belgradu, który nie chce spać. Możliwości jest mnóstwo: artystyczna ulica Skadarlija wyłożona starym brukiem (panie niech lepiej nie wkładają szpilek!), okolice placu Republiki i Placu Studenckiego, a na koniec: późna kolacja na świeżo wyremontowanym bulwarze nad Sawą w jednym z portowych budynków przerobionych na wysokie, modne knajpki w loftowym stylu. Bywa tam drożej niż w reszcie miasta (Belgrad jest nieco tańszy niż Warszawa czy Kraków), ale w zamian otrzymujemy nie tylko świetny widok, ale i bardziej wymyślne dania, tworzone przez pomysłowych szefów kuchni. Nie boją się eksperymentować z serbską klasyką w rodzaju znanej w Polsce pljeskavicy (to kotlet z mieszanki siekanego mięsa wołowego, wieprzowego i baraniego), cevapcici albo wspaniałego, kremowego sera o nazwie, która może wprowadzać w błąd smakoszy żądnych słodkości: kajmak. Na czas wizyty w Belgradzie lepiej odłożyć plany dietetyczne na bok. Jeśli po nocnym obżarstwie nadal nie mamy ochoty na sen, do rana można bawić się na jednej z barek na rzece. Oferta muzyczno-taneczna – szeroka, wybór alkoholi – jeszcze szerszy. Kuszą lokalne piwa, wina i piekielnie mocna rakija w różnych smakach.
Pobudka może być trudna i późna, ale przecież to urlop! Na śniadanie najlepszy będzie odpowiednio tłusty burek z serem lub mięsem, czyli rodzaj placka z ciasta filo. Później – odrobina włóczenia się po starych uliczkach i kilka przerw w ogródkach kawiarnianych. Przy filiżance espresso można popatrzeć na ludzi i zauważyć, że wycieczka do Belgradu jest pod pewnymi względami podróżą do nieodległej przeszłości. Dlaczego? Po pierwsze, Serbowie – nawet młodsi – nadal bardzo chętnie czytają papierową prasę, zamiast patrzeć w ekrany telefonów. Po drugie, schowani za ogromnymi płachtami dzienników, często palą papierosy. Mogą to legalnie robić w większości lokali i miejsc publicznych. Pierwszym zapachem, jaki powitał mnie w terminalu tamtejszego lotniska, był właśnie aromat tytoniowego dymu. Paliło się w jednej z kafejek, a o nowoczesnych szklanych boksach-palarniach nikt tam nie słyszał.
Co jeszcze można robić w Belgradzie? Na pewno warto... na chwilę z niego uciec, czyli pojechać do odległego o godzinę jazdy autokarem Nowego Sadu, drugiego co do wielkości miasta Serbii. To miejsce pełne studentów – trochę spokojniejsze za dnia – też słynie z ekscytującego życia nocnego. Nowy Sad jest podobno bardziej bezpretensjonalny i pozbawiony typowych nie tylko dla Belgradu, ale i dla wszystkich stolic świata oparów lansu i szpanu. Zamiast nocować w Nowym Sadzie, wolałem jednak wrócić do Belgradu i jeszcze trochę tam pochodzić. W końcu trafiłem do jednego z bardziej znanych miejsc w mieście, czyli pod budynki serbskiego Ministerstwa Obrony. Zostawiono je w takim stanie, w jakim były tuż po bombardowaniu przeprowadzonym przez NATO w 1999 roku. To wydarzenie do dziś rozgrzewa światową opinię publiczną i żyje we wspomnieniach Serbów. Dzisiejsi trzydziestolatkowie bawili się w dzieciństwie na gruzach, a ich rodzice bali się o życie na wojnie albo stali w kilometrowych kolejkach po benzynę i podstawowe produkty. Zniszczone rządowe budowle w samym centrum miasta przypominają o bezsensie wojny i przemocy, choć zaledwie trzy lata później tuż obok doszło do kolejnego krwawego wydarzenia. W zamachu snajperskim zginął tam ówcześnie urzędujący premier Zoran Dindić. „To wielkie miasto zawsze było rozdarte i podzielone (...), nieustannie tworzone, budowane i wskrzeszane. Z jednej strony rośnie, z drugiej niszczeje. Zawsze w ruchu, nieznające spokoju ani ciszy” – napisał o Belgradzie Ivo Andrić, jugosłowiański pisarz, noblista. „Belgrad tak naprawdę nie jest miastem. Jest metaforą, stylem życia, sposobem myślenia” – dodał inny literat Momo Kapor. Jedno jest pewne: po jednej wizycie w stolicy Serbii natychmiast zaczyna się myśleć o tym, by tu powrócić.