W bańce oswajanej obcości (Borneo)
Podróżny nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Cat City, czyli Kuching, na malezyjskiej części Borneo, trzeciej pod względem wielkości wyspie świata (po Grenlandii i Nowej Gwinei). Miasto czyste, zasobne, nowoczesne. Nie bardzo pasuje do egzotycznej obcości. Uciekam więc do dżungli poobserwować orangutany żyjące na wolności (tylko na Borneo i Sumatrze), no i pomieszkać w „długich domach” Ibanów, potomków łowców głów.
Mari Mari – chyba tak nazywa się wieś nad dzikim brzegiem rzeki Lemak, zarośniętym wielkimi paprociami. Przypłynęliśmy z przewodnikiem z plemienia Ibanów. Zmierzchało, a ciągle było gorąco, parno, wilgotno. Rzeka wartkim nurtem popłynęła dalej – my zostaliśmy, witani życzliwą dumą mężczyzn, gwarem dzieciaków, spuszczonym wzrokiem kobiet. „Długie domy” tworzyły domostwo w tradycyjnie kilkudziesięciometrowym pomieszczeniu na palach, gdzie mieszkało kilkanaście rodzin. Mężczyźni zwykle śpią w szerokim wspólnym korytarzu werandzie, ciągnącym się wzdłuż całego domu. Kobiety z dziećmi – za ścianą obok, w przylegających pomieszczeniach.
Wszedłem po stromych schodach do innego świata, będąc z równie innego świata dla gościnnych Ibanów. Zanim dostałem matę do siedzenia i spania pod długą ścianą, oprowadzili mnie po swej drewnianej przystani. W dole kwiczała domowa zwierzyna, na górze spały niemowlęta, w czymś, co przypominało wiszącą wagę. Starsze dzieci bawiły się uwięzionym w klatce makakiem. Clou prezentacji stanowiły wysuszone ludzkie głowy podwiązane sznurkiem w otwieranych schowkach w suficie. Podobno jeszcze do połowy XX wieku gospodarze zabijali wrogów, ścinając im głowy. Dziś są przyjaźni. Pod martwymi głowami mającymi zapewniać im bezpieczeństwo urządzili przyjęcie. Starsze kobiety ustawiły na podłodze tuaku, ryżowy bimber, młode – tańczyły. Dołączyli mężczyźni i zaczęły się rytualne pląsy. Muzyka nabierała tempa. Ruchy tancerzy stawały się coraz bardziej dynamiczne. Czas odmierzały trzykrotne okrzyki toasty: U-haaa, u-haaa, u-haaa! Pili wszyscy prócz kobiet, nawet 12 – 14-letni chłopcy. Obcość, inność i swojskość stawały się jednym.
Poczułem się jak na psychoanalityczno-szamańskim seansie, na którym bada się moją tożsamość. Obce środowisko mentalno-obyczajowo-językowe. Gra z samym sobą. Transgresja, tabu?... Pęka bańka obcości. Znika i wobec samego siebie, i wobec innego. Moja tożsamość przekracza swoje granice, otwiera się na nowe, zakotwicza w umowności. Nie ma swojego bez obcego – on jest lustrem mojego poznania i samopoznania. To dialog, który buduje świadomość według zasady: im więcej obcości, tym więcej swojskości, tym lepsze zrozumienie samego siebie, bo przecież nie szukałbym siebie, gdyby nie tkwiło we mnie to inne, to obce. Ta gra toczy się w nas, ale dotyczy też grup, społeczeństw, narodów. Ograniczanie tej gry, tego dialogu bywa samobójcze.
Kręci mi się w głowie. Zapadam w letarg. Zasypiam. Budzę się w nocy. Cisza. Śpią wszyscy. Słychać szum rzeki w oddali oraz skowyt uwięzionego makaka w klatce za ścianą. Przywołuję dwa malajskie słowa: „orang” i „hutan”, czyli „człowiek” i „las”; orangutan – człowiek lasu. Jego podglądanie w naturze było hipnotyzujące. Włochata człekokształtna istota o barwie ochry z przerzedzoną czupryną i zafrasowanym obliczem wyglądała niczym mędrzec zadumany nad niepewnym losem. Grozi im zagłada. Domostwo ich lasów wypierają monokulturowe plantacje oleistych palm. Samiec z gracją zeszedł z korony drzewa, za nim samica i młode osiągające samodzielność po ośmiu latach życia. Przemieszczają się z gałęzi na gałąź, kołysząc wahadłowym ruchem swoje ciała.
Znowu usnąłem i znowu się obudziłem; tym razem o świcie. Koguty piały, psy szczekały. Słodka kawa i kąpiel w rzece skutecznie uśmierzyły ból głowy. Kobiety nabrały ufności, uśmiechały się. Zrobiliśmy krótką wycieczkę po dżungli, odnajdując w bambusowych zaroślach grób misjonarza. Po powrocie wspólny obiad przy ognisku: ryby, maniok, kropelka tuaku i... czas wracać – do innej bańki, tej informacyjnej. Do bańki swojskiej informacji zgodnej z naszą wizją świata, dlatego filtrowanej i przez nas samych, i przez odpowiednie algorytmy. A przecież w realnym świecie nie funkcjonują filtry informacyjne, a i wcale nie musi on być mniej przyjazny od wirtualnego. Poza tą naszą bańką niekoniecznie są wrogowie, lecz ludzie o innym sposobie myślenia, widzenia rzeczywistości, przeżywania siebie.
Wsiadamy do łodzi. Dzieciaki pluskają się w wodzie, kobiety piorą i zmywają naczynia w rzece. Machają na pożegnanie. Znowu gorąco, parno, duszno. Wpływamy w dżunglę. Brzegi stają się coraz bardziej niedostępne. Za nimi las deszczowy tętni życiem. Iban mówi o liliach „trupem pachnących”, o raflezji, największym na świecie kwiecie o średnicy jednego metra. Rozkwita rzadko i szybko więdnie – wtedy gnije, wydzielając woń rozkładającego się mięsa. Suniemy przez mgłę unoszącą się nad zwężającą się rzeką. Na plecach kaskada potu. Kręci się w głowie. To nie tuaku odurza, a ciemnozielony las. Łapczywie wdycham powietrze, nasłuchując odgłosów dżungli. Świat ginie w gęstwinie drzew. Obcość? Nie, natura nie zna obcości – to stan ludzkiego umysłu. Pożądany, bo wchodzi z nami w dialog, w twórczą grę, której stawką jesteśmy my sami. Tego lustra nie wolno rozbijać, odbija ono zgubną swojskość. Płyniemy razem: swoi, obcy, inni.