Gwiazdy do usług
Dookoła świata
W 2000 roku Julia Wołkowa i Lena Katina zadebiutowały utworem „Ja soszła z uma”. Później był przebój „Nas nie dogoniat”, którym rosyjski duet t.A.T.u. podbił Europę Środkowo-Wschodnią, a jeszcze większą popularność, również na Zachodzie, przyniósł mu teledysk przedstawiający namiętnie całujące się piosenkarki. Wołkowa i Katina stały się twarzami nowej Rosji, postępowej, kontestującej, buntującej się przeciw politycznej poprawności krajowej sceny muzycznej. Ale od tego czasu minęło dwadzieścia lat, t.A.T.u już nie istnieje, zaś Wołkowa wystąpiła w zupełnie innej roli – kandydatki do Dumy Państwowej z ramienia putinowskiej partii Jedna Rosja. – Idę do Dumy z Jedną Rosją, aby upewnić się, że prawdziwe, a nie werbalne decyzje zostaną podjęte z korzyścią dla większości naszych obywateli – mówiła w filmie reklamowym 35-letnia matka dwójki dzieci stojąca na tle prawosławnego krzyża. Wystartowała w prawyborach w regionie słynącym z biedy i katastrofalnego braku mężczyzn. Przegrała z jakimś mało znanym urzędnikiem, ale jej porażka nie powstrzymała innych rosyjskich celebrytów garnących się do polityki. Większość z nich popiera Putina, Jedną Rosję, albo tzw. systemową opozycję, trzy partie niby przeciwne rządzącym, lecz nigdy niekrytykujące prezydenta. Kreml wita gwiazdy z otwartymi ramionami. Ich uśmiechnięte twarze pojawiają się na billboardach i w telewizji, kontrastując z nasilającą się akcją miażdżenia dysydentów. Szczerość proputinowskich luminarzy sztuki wydaje się jednak bardzo wątpliwa. Nie marzą o karierze politycznej, i wbrew temu, co głoszą, nie zależy im na dobru obywateli, raczej własnym, twierdzi Witalij Szkliarow, który pracował przy kampaniach Baracka Obamy i Berniego Sandersa, promował kandydatów opozycji w Rosji, był więziony na Białorusi. – Na Zachodzie polityka jest tylko sferą działalności, sferą usług, a w Rosji – stylem życia. Rosyjskie gwiazdy idą do polityki dlatego, że chcą dobrze żyć. Liczą na sławę i duże korzyści, w tym koperty z plikami gotówki. Wiedzą, że Jedna Rosja ich potrzebuje do uzasadnienia swej nieuniknionej wygranej. – Partia nie boi się przegrać, bo Centralny Komitet Wyborczy sfinguje jej zwycięstwo. Ale jest zdesperowana, aby jakoś legitymizować się w oczach opinii publicznej – mówi były deputowany opozycji Giennadij Gudkow. (EW)
53-letni Jovenel Moïse, prezydent Haiti zginął z rąk tajemniczych zamachowców. Władze ogłosiły stan nadzwyczajny. Karaibskie państwo ogarnia chaos.
Ubrani na czarno zabójcy przyjechali kilkoma samochodami SUV. 7 czerwca około godziny pierwszej w nocy czasu miejscowego wdarli się do rezydencji szefa państwa, położonej na przedmieściu Pelerin 5, eleganckiej willowej dzielnicy na wzgórzach pod haitańską stolicą Port-au-Prince. Udawali agentów agencji antynarkotykowej Stanów Zjednoczonych DEA, która ma swe biuro na Haiti. Jeden z napastników krzyczał przez megafon: „To operacja DEA! Wszyscy cofnąć się!”. Wybuchła strzelanina, która trwała prawie godzinę. Mieszkająca w pobliżu kobieta, która nie chciała podać nazwiska z obawy o swoje życie, relacjonowała: – Kanonada była taka, że myślałam, że to trzęsienie ziemi.
Jovenel Moïse zginął przeszyty dwunastoma kulami. Sędzia pokoju Carl Henry Destin z Pétion-Ville opowiadał później dziennikarzom: – Gabinet i sypialnia prezydenta zostały splądrowane. Znaleźliśmy go leżącego na plecach, w niebieskich spodniach, białej koszuli umazanej krwią, z otwartymi ustami i wyłupionym lewym okiem. Żona szefa państwa, Martine Moïse, została poważnie ranna. Przewieziono ją samolotem do szpitala w Miami na Florydzie.
Pełniący obowiązki premiera Claude Joseph stwierdził, że ataku dokonali cudzoziemcy mówiący po angielsku i po hiszpańsku (języki urzędowe Haiti to kreolski i francuski). Podjęto pościg. 8 lipca szef policji Leon Charles poinformował, że prezydent został zgładzony przez zbrojne komando złożone z 26 Kolumbijczyków i dwóch obywateli Stanów Zjednoczonych pochodzenia haitańskiego. Trzech Kolumbijczyków zginęło w walce z siłami bezpieczeństwa, a piętnastu zostało pojmanych. Podczas konferencji prasowej kilku domniemanych zabójców ustawiono pod ścianą i pokazano ich mediom. Na stole rozłożono kolumbijskie paszporty i broń maszynową.
Prezydent USA Joe Biden potępił zabójstwo haitańskiego przywódcy jako „ohydny czyn” i obiecał wsparcie.
Nie jest jasne, kto ponosi odpowiedzialność za atak na prezydenta, mocno przypominający zamach stanu. Jovenel Moïse miał wielu wrogów.
Zanim objął władzę w 2017 roku, zajmował się eksportem bananów. Opozycja oskarżała go o dyktatorskie zapędy. Prezydent nie przeprowadził wyborów parlamentarnych, od ponad roku rządził dekretami. Opozycja twierdziła, że kadencja szefa państwa skończyła się w lutym br. Moïse uważał, że ma prawo rządzić rok dłużej. Gdy w lutym odmówił odejścia z urzędu, kraj ogarnęły masowe protesty. Prezydent oskarżył wtedy przeciwników o to, że uknuli spisek na jego życie, i kazał uwięzić 23 dygnitarzy. Na Haiti rozszalała się przemoc, szokująca nawet jak na miejscowe warunki. Zbrojne gangi rabowały, zabijały i porywały dla okupu nawet duchownych odprawiających nabożeństwa. Niektórzy oskarżali Moïse o to, że rozdał bandytom broń i pieniądze, aby terroryzowali jego przeciwników.
Po śmierci prezydenta w Haiti może dojść do niebezpiecznego zamętu i walki o przywództwo. Claude Joseph oznajmił, że przejmuje władzę, ale był on tylko pełniącym obowiązki szefa rządu. 5 lipca Moïse mianował premierem Ariela Henry’ego, lecz on nie zdążył złożyć przysięgi. (KK)