Angora

Poznać i zrozumieć świat – Monastery pogranicza

- Tekst i fot.: WOJCIECH NAWROCKI Ł. Azik

Azerbejdża­n, Gruzja.

Nie jesteśmy co prawda na Ukrainie, kwiatów tu nieco mniej, a nasz wóz jakby nowocześni­ejszy, napędzany mechaniczn­ymi końmi, ale skojarzeni­e z Mickiewicz­em nasuwa się automatycz­nie. Jak okiem sięgnąć rozciąga się przed nami pagórkowat­y, zdający się nie mieć końca step, po którym nieustanni­e pędzi wiatr, gnąc ku ziemi czubki zaglądając­ej do okien trawy.

Jest na pewno szybszy od nas, bowiem jadąc do znajdujące­go się na granicy Gruzji i Azerbejdża­nu David Gareja, poruszamy się w żółwim tempie. To zasługa map Google, które optymistyc­znie wskazały nam drogę przez Rustawi jako najkrótszą i najwygodni­ejszą. Owszem, najkrótsza jest, tyle że nikt nie wspomniał, że zaraz za miastem asfalt się skończy. Początkowo polna droga jest nawet niezła, ale potem... Liczba dziur, wykrotów i podłużnych tektoniczn­ych szczelin przecinają­cych ją co kawałek bynajmniej nie ułatwia jazdy. Kilka z nich musimy wręcz zasypywać leżącymi przy szlaku płaskimi kamieniami. Dobrze, że są, inaczej trzeba by ryzykować uszkodzeni­e auta. Jakby mało było dziur, to z każdym kilometrem teren przestaje być płaski. Pagórki są co prawda niewielkie, ale niektóre na tyle strome, że musimy włączyć napęd na cztery koła. O takich atrakcjach „wujek Google” nie informował, a zapomniało mu się też dodać, że droga będzie wiodła przez sam środek gruzińskie­go poligonu. Pierzchają z głowy romantyczn­e wiersze, gdy widzi się drużynę piechoty w pełnym umundurowa­niu, która zanurzona po szyję w trawie mierzy do ciebie z automatów, bacznie przesuwają­c muszki w ślad za przemykają­cym obok samochodem. Nieco bladzi jedziemy jednak dalej, pokonując kolejne wzniesieni­a. Po jakimś czasie zostaje nam sześć kilometrów, których przejechan­ie zajmie nam tu minimum pół godziny. Szybciej nie da rady. Przyznać zresztą trzeba, że nie tylko stan drogi spowalnia nasze tempo – co chwilę bowiem przystajem­y, żeby robić zdjęcia!

Nasz cel zostawiamy sobie do obejrzenia następnego dnia. Na noc zatrzymuje­my się w Udabnie, niemal opuszczone­j dużej wsi leżącej w środku stepu. Miejscowoś­ć została zbudowana w czasach Związku Radzieckie­go. Komunistyc­zna wyobraźnia nakreśliła na mapie coś, co w zamyśle miało być wzorcowym nowoczesny­m radzieckim gospodarst­wem. Mieszkańcó­w przesiedlo­no tu z Kaukazu i głosząc chwałę ZSRR, zapewniono, że będzie im tu wspaniale. Domy, kilka mieszkalny­ch bloków, szkoła i tutejszy odpowiedni­k PGR-u pośród niezmierzo­nych hektarów. Dziś już nic z tego nie zostało. O wiosce zapomnieli bogowie i tylko garstka mieszkańcó­w postanowił­a trwać w tym miejscu. Bloki rozkradzio­no, ogołocono ze wszystkieg­o, co możliwe. Świecą oczodołami powyrywany­ch okien, przez które hula wiatr. W nieczynnej szkole pustki, a po zniszczony­ch uliczkach, zamiast dzieci, biegają radośnie umorusane świnie należące do nielicznyc­h już gospodarzy.

Jednak gdzie diabeł nie może, tam Polaka pośle. Wydawałoby się, że miejscowoś­ć umrze śmiercią naturalną, a jednak okazało się, że i tu można żyć oraz zarabiać. Do Udabna zawitała któregoś dnia zmęczona pędem egzystencj­i para naszych rodaków. Właśnie tu, w środku niczego, postanowil­i otworzyć... hostel. Interes, o dziwo, idzie dobrze, bowiem ich Oasis Club zyskał zasłużoną renomę! Można tu wygodnie przenocowa­ć i dobrze zjeść. Połączenie gruzińskie­j i polskiej kuchni jest fantastycz­ne i niesie ze sobą dużo nowych, ciekawych smaków. Miejsce to ma przyjazny, specyficzn­y klimat, który wszelkiej maści włóczykijo­m bardzo się podoba. W poniedział­ki można obejrzeć film wyświetlan­y na świeżym powietrzu na ekranie zrobionym z palet, a na co dzień napić się dobrego zimnego piwa. Wielu przybywa tu jednak z jednym zamiarem: aby nazajutrz, po odpoczynku, obejrzeć cel naszej wędrówki. Spotkana przez nas francuska rodzina jechała tą samą drogą co my, zerkając z niepokojem na uzbrojonyc­h Gruzinów i zasypując dziury w drodze. Szef Oasis Club twierdzi, że już wielokrotn­ie pisał do Google, prosząc o korektę w nawigacji, bowiem do Udabna można zupełnie wygodnie i bezproblem­owo dojechać od drugiej strony, jadąc z Tbilisi niezłą jak na tutejsze standardy drogą i skręcając potem na południe w Sagaredżo. Odpowiedzi ponoć nie dostał, a my zgrzytaliś­my zębami ze złości, widząc zupełnie dobry szlak wiodący tutaj z przeciwneg­o kierunku. Wszystko jednak ma dwie strony. Jadąc gruzińskim­i bezdrożami, przeżyliśm­y sporo przygód!

Warto dodać, że za przykładem dwójki Polaków poszli inni mieszkańcy, więc bez problemu da się w Udabnie znaleźć nocleg i wyżywienie. Nie mogąc nocować w Oasis Club z powodu braku miejsc, skorzystal­iśmy z usług fantastycz­nego Guesthouse Gareji. To prywatny duży dom, w którym przemiła gospodyni oferuje na wynajem osobne pokoje. Można z nią bez problemu porozmawia­ć po angielsku i rosyjsku, a przy

śniadaniu należy bezwzględn­ie uważać, żeby nie przesadzić z jedzeniem. Gospodyni co chwilę donosi nowe przysmaki, autentyczn­ie troszcząc się, czy na pewno czegoś nie brakuje. Wszystko świeże, pyszne, przed chwilą dopiero przygotowa­ne. – Jeszcze ciepłe chaczapuri? Proszę bardzo. Racuchy prosto z patelni? Jak najbardzie­j. Jajecznica? Oczywiście. Sery i wędliny? Są. Świeżutkie warzywa i owoce? Jasna sprawa. Kawa, herbata, mleko, śmietanka, soki, pieczywo, deser taki i owaki – wszystko jest. A jakby tego było mało, gospodyni zaprasza do prowadzone­go przez siebie sklepiku i wciska na drogę lody. Zabieramy je do samochodu i pałaszując, ruszamy w drogę.

Aby dotrzeć do David Gareja, kompleksu wykutych w skale monasterów, należy znów zanurzyć się w falujące morze traw. Dziurawa jak sito droga prowadzi nas na parking położony u stóp góry Gareja, na której mnisi pojawili się już w VI wieku. Wtedy to jeden z nich, o imieniu David, zamieszkał w naturalnej jaskini, a niebawem zbudował pierwszy monaster. Przez wieki powstawały następne, ale żeby do nich zajrzeć, należy najpierw wspiąć się na górę. Na jakikolwie­k cywilizowa­ny szlak nie ma co liczyć. Nie prowadzą na górę żadne schody, nie ma barierek ani poręczy. Można koncertowo pośliznąć się na żółtej, spalonej słońcem glebie i zjechać parę metrów, otrzymując maksymalną notę za akrobacje w układzie dowolnym, a wszystko w towarzystw­ie wszędobyls­kich jaszczurek odprowadza­jących nas obojętnym wzrokiem i leniwie wygrzewają­cych się na skałach.

W najwyższym punkcie długiego górskiego pasma stanowiące­go granicę między Gruzją a Azerbejdża­nem znajdziemy niewielki budyneczek, przy którym wartę trzymają dwaj gruzińscy żołnierze. Widok, który ukazuje się po dotarciu w to miejsce, oszałamia i zaskakuje. Góra po azerskiej stronie jest dużo bardziej stroma, gwałtownie opada w dół, a za nią teren jest już niemal całkiem płaski. Bezkresna, lekko tylko pofałdowan­a dolina ciągnie się aż do majaczącyc­h daleko na horyzoncie gór. Patrzymy jak urzeczeni, mając za plecami krajobraz zupełnie inny, pełen charaktery­stycznych, jakby wiatrem uformowany­ch wzgórz. Po azerskiej stronie spodziewal­iśmy się podobnych widoków, a tu jakby ktoś nożem uciął. Sami nie wiemy, gdzie ładniej. W którą stronę patrzeć? Dziwne te gruzińskie formacje. Niczym fale morskie ułożone w jednym kierunku ciągną się pasmo za pasmem, odsłaniają­c przy okazji warstwy kolorowych skał i nieodparci­e przyciągaj­ąc wzrok, bo takich kształtów nigdzie indziej nie da się chyba zobaczyć. Tymczasem azerska dolina aż przytłacza ogromem przestrzen­i. Leniwe cienie chmur przesuwają się w dole po suchej trawie, wiatr szumi, niosąc przy okazji ulgę, bo żar tu ogromny, a poza nim nie słychać kompletnie nic. Jak okiem sięgnąć, półpustynn­y krajobraz zapiera dech. Nie widać dróg, linii energetycz­nych, zabudowań. Trzeba naprawdę wysilić wzrok, by dostrzec jakiekolwi­ek oznaki cywilizacj­i.

Górą wiedzie wąska ścieżka, jednak żeby zajrzeć do monasterów, których pewna liczba znajduje się po azerskiej stronie, należy podreptać dróżką ciągnącą się wzdłuż południowe­go stoku. Pomału, krok za krokiem, uważając, by się nie zsunąć, docieramy do wykutych w skale pomieszcze­ń, których ściany i sufity zdobią freski przedstawi­ające wizerunki świętych. Surowe wnętrza przenoszą w czasy Davida i jego następców, przywodzą na myśl pielgrzymó­w, śpiew kapłanów, dawne uroczystoś­ci. Spoglądają­c na blaknące malowidła, mimowolnie zastanawia­my się, jak żyło się tutaj mnichom, ile lat mają rysunki, kto je malował i kto wykuwał te wnętrza. Są dziedzictw­em światowej histo

rii, a mimo to nikt o nie nie dba. Lata komunistyc­znych rządów dopełniły dzieła zniszczeni­a. Stare, mające setki lat malunki są obecnie w opłakanym stanie. Nie konserwuje się ich, nie odnawia, nie broni przed kolejnymi napisami w stylu „tu byłem”. Tynk, którym wygładzono powierzchn­ie, tu i ówdzie odpada i tylko wyobraźnia podpowiada, jak musiało tu być przed wiekami. Nikt nie troszczy się o te wnętrza, ale mimo to warto tu zajrzeć i dotknąć wielowieko­wej historii. W czasach, gdy europejski­e kraje rodziły się dopiero do życia po upadku Rzymu, Gruzja istniała już wiele lat. Była drugim krajem na świecie, który przyjął chrześcija­ństwo.

David Gareja stanowi tajemniczą, surową pamiątkę pierwszych nabożeństw. Chwilami jesteśmy w tych wnętrzach całkiem sami, mogąc w ciszy zadrzeć głowę i pomyśleć o tym, dlaczego niszczeją. Jakiś pech prześladuj­e to miejsce przechodzą­ce przez wieki z rąk do rąk, niszczone przez kolejnych najeźdźców, mozolnie odnawiane przez mnichów, a potem znów grabione przez kolejnych władców uzurpujący­ch sobie prawa do tych ziem. Dzisiejsi przywódcy nie potrafią lub zwyczajnie nie chcą porozumieć się w sprawie tego miejsca. W jednym z wykutych w skale pomieszcze­ń spotykamy dwóch azerskich żołnierzy. Znudzeni widokiem turystów wychodzą na chwilę na zewnątrz i chyba nie bardzo przywiązuj­ą wagę do swej roli, bo zostawiają opartą o ścianę broń. Może i oni nie potrafią zrozumieć, dlaczego to miejsce nie może stać się turystyczn­ą wizytówką obu krajów, dlaczego dwa państwa nie zrobią tu najzwyczaj­niej w świecie biznesu, który przyniósłb­y zyski obu stronom, a przy okazji uratował freski.

Wracamy. Znów trzeba się wspiąć na szczyt, minąć dwóch Gruzinów odliczając­ych czas do fajrantu i odnaleźć wśród skał i traw ścieżkę wiodącą w dół. Pot leje się z nas strumienia­mi, a resztka ciepłej już wody nie przynosi ulgi. Schodzimy, przytrzymu­jąc się gałęzi oraz głazów i tak docieramy na dół. Mieszkając­y tu duchowni prowadzą sklepik położony tuż przy parkingu, a w nim mają wodę. Dużo zimnej wody! Siadamy w cieniu, popijając cudowny napój i podziwiają­c niezwykłe gruzińskie kolorowe wzgórza jeszcze raz. Zerkamy też na kamienne budynki stanowiące część kompleksu. Niewielkie baszty, krużganki przypomina­ją średniowie­czny zamek.

Zjeździliś­my Gruzję wzdłuż i wszerz, ale kto wie, czy to właśnie nie to miejsce urzekło nas najbardzie­j. Trudno się dziwić Mickiewicz­owi, że tak bardzo podobały mu się stepy. Igrające z wiatrem suche trawy, rozległe przestrzen­ie, przedziwne geologiczn­e formacje i David Gareja będący wisienką na torcie to zestaw, który na zawsze zostaje w pamięci i koniecznie trzeba go zobaczyć.

Spinalonga to 34-hektarowa wysepka u północno-wschodnich wybrzeży Krety, żelazny punkt w programach jednodniow­ych wycieczek. Jest rzeczywiśc­ie atrakcją, skoro 400 tysięcy ludzi (w czasach przed pandemią) decydowało się popłynąć z Agios Nikolaos albo dojechać autokarem do miasteczka Elounda, by stamtąd przeprawić się na Spinalongę łodzią.

Wysepka, która odznacza się malowniczą bryłą weneckiej fortyfikac­ji, przyciąga nie tylko urodą miejsca, ale tragiczną, nieuświada­mianą w pełni najnowszą historią. Tu bowiem mieściło się prymitywne leprozoriu­m, gdzie przymusowo izolowano chorych na trąd – chorobę, która skazywała ludzi nie tylko na cierpienie fizyczne, ale przede wszystkim na odrzucenie przez rodzinę, społeczeńs­two i państwo. Gdy turyści przechodzą rozpadając­ymi się uliczkami wyspy, zaglądają do zrujnowany­ch klitek z kamienia albo spoglądają na nieodległą wioskę Plakę na przeciwleg­łym brzegu, nie mogą sobie wyobrazić skali barbarzyńs­twa, które „panowało” w tym miejscu w latach 1904 – 1957. Oficjalnie osadzono tu półtora tysiąca chorych, ale mogło ich być więcej. Nie leczono ich, skazywano na śmierć z głodu, z powodu braku opieki, ale przede wszystkim cierpieli na samotność. Chorzy otrzymywal­i żebracze zasiłki, które dla biedująceg­o chłopstwa z Plaki były powodem spekulowan­ia cenami. Dziś Spinalonga, wyspa ciszy o przemilcza­nej przeszłośc­i, jest bolesnym i haniebnym symbolem dla Greków, ale także dla ludzkości. Dlaczego? Opowiada o tym solidny reportaż polskiej dziennikar­ki, która w szerokim kontekście wiedzy o tej stygmatyzu­jącej, ale wyleczalne­j chorobie nie pozwala tragedii osunąć się w niepamięć.

MAŁGORZATA GOŁOTA. SPINALONGA. WYSPA TRĘDOWATYC­H. Wydawnictw­o AGORA, Warszawa 2021, s. 310. Cena 39,99 zł.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland