Zamordował nie tylko Jaroszewiczów?
Fajbusiewicz na tropie(525)
Zabójstwo Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji w 1992 roku przez wiele lat było najgłośniejszą i jednocześnie jedną z najbardziej tajemniczych spraw kryminalnych po ustrojowej zmianie w Polsce. Po blisko trzech dekadach, które minęły od tej zbrodni, ma w sądzie w Gdańsku zapaść wyrok. Jeden ze sprawców – 62-letni Robert S. – jest też oskarżony o podwójne zabójstwo w Gdyni, które miało miejsce w 1991 roku.
O zabójstwo Jaroszewiczów od 2019 roku jest oskarżona część tak zwanej grupy „Karateków” z Radomia. Ale nie jest to pierwszy proces dotyczący tej zbrodni. Bowiem w 1994 roku zatrzymano czterech podejrzanych złodziei z okolic Warszawy. Proces trwał kilka lat, ale wszyscy mężczyźni zostali uniewinnieni. Po latach już wiemy, że był to ogromny błąd policji i prokuratury. Obecni oskarżeni wywodzą się z grupy tak zwanych „Karateków”, która powstała przy sekcji sportowej radomskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Ćwiczyli tam karate, choć nie wszyscy byli studentami tej uczelni. Mózgiem grupy był Robert S., z wykształcenia chemik. Przez dwa lata dokonali 29 rozbojów na terenie Poznania, Warszawy, Kazimierza Dolnego. Wpadli po latach. W 1995 roku skazano ich za bandyckie przestępstwa na kary od 15 do 25 lat więzienia. Nasz główny „bohater” siedzi do dziś. I to właśnie w celi pochwalił się, że zamordował także bogate małżeństwo w Gdyni w 1991 roku. Chodzi tu o Rudolfa i Dorotę S. Starsi państwo mieszkali w Gdyni Orłowie, w jednym z bliźniaków. Pani Dorota miała 71 lat, a małżonek był o 7 lat starszy. Od wielu lat prowadzili zakład krawiecki, który mieścił się w garażu i piwnicy ich domu. Z początkiem 1991 roku przekazali zakład synowi.
Gospodarz był człowiekiem mocno schorowanym, częściowo sparaliżowanym, mającym kłopoty z poruszaniem się. Praktycznie nie wstawał z łóżka w sypialni mieszczącej się na pierwszym piętrze. W okolicy uchodzili za ludzi nader zamożnych i to chyba było swoistym magnesem dla przyszłych morderców. W domu S. był mały piesek rasy ratlerek, bardzo przywiązany do gospodarza, niepozwalający się do niego nikomu zbliżyć. Natomiast na terenie ogrodzonej posesji biegał owczarek niemiecki, którego wybieg nie obejmował wejścia do domu. Bezpośrednio przed tragicznymi zdarzeniami w zakładzie krawieckim pracowało pięć szwaczek. 18 stycznia 1991 roku około godziny 5.30 rano przyszła do pracy pierwsza z nich. Otworzyła bramkę przed domem, a następnie drzwi do warsztatu. Od godziny 6 schodziły się do pracy pozostałe pracownice. Godzinę później jedna z nich stwierdziła, że trzeba skroić podszewki. Wykonywało się to na piętrze domu, w części mieszkalnej. Pracownica, idąc na górę, zauważyła, że drzwi do piwnicy są otwarte. Bardzo ją to zdziwiło, gdyż zawsze były zamknięte od wewnątrz na klucz. Po wejściu na parter domu włączyła światło w holu, które zwykle paliło się dniem i nocą. Wtedy też spostrzegła leżące na podłodze ciało pani Doroty. Zauważyła leżący obok zwłok duży kamień, rozbitą doniczkę i wybite okno przy schodach prowadzących na piętro. Wezwano policję i pogotowie ratunkowe. Zawiadomiono też rodzinę. Nim pojawiła się pomoc, pracownice odkryły, że na piętrze, na podłodze, w kałuży krwi leży mąż pani Doroty, a obok niego zabity mały piesek. Lekarz pogotowia ratunkowego stwierdził, że ciała ofiar znaleziono najprawdopodobniej 8 godzin po dokonaniu zbrodni. Na miejscu zdarzenia zabezpieczono bardzo wiele śladów (między innymi odciski butów sprawców i wspomniany kamień). W domu były ślady przeszukania. Na podłodze leżały różne przedmioty wyrzucone z szaf. Panował ogólny nieład. Sprawcy ukradli biżuterię, złote monety rublowe i dolarowe oraz sporą ilość gotówki. Sekcja zwłok wykazała, że pani Dorota została zamordowana z krótkiej nietypowej broni (pistolet do wstrzeliwania kołków) – strzałem w głowę. Gospodarz otrzymał kilka ciosów w plecy i klatkę piersiową ostrym narzędziem (najprawdopodobniej był to śrubokręt). W czasie oględzin stwierdzono, że ofiary przed śmiercią były bite. Jak zwykle w takich sytuacjach, policja użyła psa tropiącego. Pies doprowadził policjantów na plażę, a następnie do nieczynnego campingu przy ulicy Świętopełka. Z zeznań przesłuchiwanych sąsiadów mieszkających w drugiej części bliźniaka wynikało, że wieczorem 17 stycznia (1991 roku) około godziny 23.05 słyszeli przez ścianę głośny łomot, tak jakby coś ciężkiego upadło na podłogę. Słyszeli też odgłosy szurania i głos kobiecy. Znaleziono też świadków, którzy widzieli wieczorem białego poloneza, który kilkakrotnie przejeżdżał przed domem S. Dzień wcześniej widziano też trzech młodych mężczyzn, którzy przez siatkę bawili się z owczarkiem gospodarzy. Mordercy dostali się do bliźniaka po uprzednim wybiciu kamieniem szyby w oknie na parterze domu i weszli do jego wnętrza. Po wielu latach do tej zbrodni przyznał się wspomniany już „karateka” Robert S., opowiedział o zbrodni współwięźniowi – Marcinowi B. Choć zdaje się, że w tej sprawie nie ma bezpośrednich dowodów, a proces może mieć charakter poszlakowy, to śledczy bardzo dokładnie zweryfikowali informacje przekazane przez Marcina B. i z działań tych wynika, że potwierdzają zebrany materiał dowodowy.