Most wydrukowany w 3D
W Amsterdamie otwarto pierwszy na świecie
nadeszła pandemia. Projekt narodził się w biurze projektanta i artysty Jorisa Laarmana, a most powstał w amsterdamskiej firmie MX3D. Przy jego produkcji wykorzystano roboty, niektóre z nich zaprojektowano specjalnie do tego celu. Zanim rozpoczęto prace konstrukcyjne, zorganizowano Potrzebna jest odpowiednia technologia, dane i materiały. Potem należy wyposażyć roboty w inteligentne oprogramowanie i przekształcić je w drukarki. Następnie przez węże, w jakie wyposażone są roboty, dostarcza się grube druty ze stali nierdzewnej. Na końcu każdego robotycznego ramienia znajduje się dysza – urządzenie spawalnicze, przez które precyzyjnie drukuje się kształt, zgodnie z trójwymiarowym projektem, jaki wcześniej został wprowadzony do systemu.
W moście umieszczono czujniki, które będą odnotowywać nie tylko ruch pieszy, ale także zbierać inne dane – jak choćby o warunkach pogodowych. W ten sposób będzie można ustalić, jak duży ruch panuje na moście, kontrolować turystykę oraz obserwować, w jakim tempie most się zużywa. Aby dokładnie to monitorować, most otrzymał cyfrowego brata bliźniaka, na którego będą na bieżąco nanoszone wszystkie zebrane dane, a międzynarodowy zespół naukowców i inżynierów będzie w czasie rzeczywistym obserwować, jak pracuje konstrukcja i natychmiast zorientuje się, jeśli konieczna okazałaby się jego renowacja.
Firma MX3D zatrudnia 25 osób. Technologia, jaką wykorzystuje, może znaleźć zastosowanie w przemyśle stoczniowym i motoryzacyjnym. Zakład jest gotów dostarczyć klientom ramiona robotyczne z drukarką 3D wraz z oprogramowaniem i czujnikami. Dziesięć należących do przedsiębiorstwa robotów już jest wykorzystywanych przy kolejnych projektach – jednym z nich jest trzydziestometrowa balustrada mostu na wyspę Oostenburg.
Według przedstawiciela MX3D duże metalowe elementy konstrukcyjne da się wytwarzać w technologii druku 3D, oszczędzając do 80 proc. materiałów. Takie rozwiązanie nie tylko zapewnia projektantom i architektom większą swobodę niż tradycyjne technologie, ale też stanowi nowe wyzwanie zmuszające do zmiany myślenia o budownictwie.
Przedstawiciel władz dzielnicy, Micha Mos, mówi, że dzięki mostowi wszyscy zobaczą, że centrum miasta to nie jest wyłącznie miejsce historyczne, atrakcyjne dla turystów, ale także obszar, gdzie żyje wielu mieszkańców. (AS)
Najbliżej Polski i jedyny w Austrii całoroczny ośrodek narciarski to lodowiec Hintertux. Nawet latem leży tam ponad cztery metry śniegu. Można zjeżdżać nartostradami 20-kilometrowej długości z 3250 na 2660 m n.p.m. Można wejść w głąb lodowca czy nurkować w jego wewnętrznym jeziorze.
Tej zimy austriackie Alpy pozostały niedostępne dla narciarzy z zagranicy. Tymczasem, jak na przekór ludzkiej niemocy, zima była obfita w opady. Płakać się chciało, gdy jeszcze na początku maja na kamerkach internetowych widać było śnieg nawet w niższych partiach Alp. Gdy 19 maja Austriacy otworzyli granice, pasjonaci białego puchu ruszyli na stoki.
Z powodu szczepień na lodowiec Hintertux ruszyłem dopiero 24 czerwca. Z Łodzi trasa „niemiecka” jest bardzo wygodna. Wrocław, Jędrzychowice, Drezno, Norymberga. Zatrzymał mnie korek koło stadionu Bayernu Monachium. Chciałem przy okazji zwiedzić ich muzeum i sklep, ale przez pandemiczne obostrzenia i rozgrywki Euro 2020 obiekty zamknięto do 10 lipca. Szybko nie jechałem, bo w RFN z boksem na dachu można pędzić maksymalnie 130 km/godz. Poza tym po 30 latach Niemcy remontują większość mostów i wiaduktów, sporo jest zwężeń i ograniczeń prędkości do 80 km/godz. Zaskakiwała cena benzyny w Bawarii – 1,9 euro za litr, a po przekroczeniu granicznej rzeki Inn już tylko 1,3 euro. Za korzystanie z austriackich autostrad należy płacić. Winieta na 10 dni – 9,50 euro. Bez niej wolno poruszać się jedynie drogami krajowymi. Na granicy żadnej kontroli. W RFN boks nie jest wymagany, za to w Austrii grozi mandat za przewożenie nart w środku pojazdu.
Najszybszym sposobem dotarcia na lodowiec jest lot z Warszawy do Innsbrucka. W obie strony 2500 zł. Z lotniska do doliny Zillertal, którą wieńczy lodowiec, da się dotrzeć taksówką, autobusem lub pociągiem (9 euro). Z okien tego ostatniego widać najpierw stolicę Tyrolu, a później tory wiodą malowniczo wzdłuż rzeki Inn. W 55 minut pociąg dociera do Jenbach, gdzie jest przesiadka do Zillertalbahn. Podróż do ostatniej stacji na 633 metrze uwiecznił brytyjski wokalista Ed Sheeran. W teledysku do utworu „Perfect” wysiada z czerwonego wagonu w Mayrhofen i przez okno dworcowej poczekalni zachwyca się uśmiechem swej sympatii, która go tam oczekuje.
Najtaniej przejazd z Polski wychodzi, gdy do Wiednia dotrzemy autobusem liniowym (150 zł). Pociąg ze stolicy Austrii do Jenbach to 70 euro. Kolejne plusy? Dużo czasu na zaległą lekturę, bo na drogach spędzimy 11 godzin, a na torach kolejne pięć. W Mayrhofen można pożyczyć nie tylko sprzęt, ale nawet strój narciarski, więc z Polski możemy się wybrać z plecaczkiem.
Gdy wieczorem po 1200 km dotarłem do Zillertalu, długiej na 56 km jak rzeźbiąca ją przez tysiące lat rzeka Ziller, od razu dostałem prezent: zachodzące słońce oświetlało na pomarańczowo pokryte śniegiem wierzchołki trzytysięczników. Zatrzymałem się w Kaltenbach. To jedno z pierwszych od zjazdu z autostrady 19 miasteczek tworzących słynną na świecie dolinę. Zazwyczaj im dalej w jej głąb, a co za tym idzie wyżej nad poziom morza i bliżej lodowca Hintertux, tym noclegi są droższe. Standard zakwaterowania jest przeróżny. Można się przespać na łóżku piętrowym w pokoju wieloosobowym w schronisku w Fügenberg za 20 euro, albo wydać na jedną noc 550 euro, bo tyle kosztuje apartament (50 m2) w pięciogwiazdkowym hotelu Stock Resort w Finkenbergu. W cenie: wstęp do profesjonalnej siłowni (190 m2), luksusowego spa (5000 m2), na dwa ogromne baseny, wewnętrzny i zewnętrzny z wodą termalną, gdzie podawane są koktajle, lody i owocowe szaszłyki. Przed konsumpcją warto zjechać z 70-metrowej zjeżdżalni. W cenie zawarte jest też wypożyczenie roweru i korzystanie z kortów tenisowych, śniadanie z produktów ekologicznych, późny lunch w formie bufetu podawany na tarasie z widokiem na dolinę oraz kolacja składająca się z... 6 dań.
Na szczęście niezależnie od tego, gdzie się nocuje, warunki narciarskie na lodowcu są takie same dla biednych i bogatych, choć ci ostatni nie muszą nosić nart. Jechałem gondolą z Rosjaninem, który grzebał w złotym iPhonie. Gdy go zapytałem, czy jedzie na narty, odpowiedział, że tak, ale kupi je sobie na... górze. I tu wyjął z kieszeni plik euro zwinięty gumką recepturką. Istotnie na 2660 metrze znajduje się nie tylko wypożyczalnia, ale i sklep sportowy, w którym można się wyposażyć we wszystko, co niezbędne do jazdy na nartach czy snowboardzie.
Gondole ruszają o godzinie 8.15. Ale już o 7 rano trudno znaleźć wolne miejsce na parkingu pod stacją dolną kolejki w Hintertux (1500 m n.p.m.). Mimo 30-stopniowych upałów i burz ludzie z Europy zjechali tu na narty. 26 czerwca spotkałem nawet Koreańczyków, Australijczyka oraz obywatela USA. Busy szkółek narciarskich ze Słowacji, Czech, Słowenii, Czarnogóry, Chorwacji, Italii i wielu innych państw upychały się także na bezpłatnym parkingu podziemnym.
O godz. 7.30 młodzież już zrobiła kolejkę przed zamkniętymi drzwiami stacji dolnej. Trzymali profesjonalne narty znacznie wyższe od nich samych, do tego plecaki, w których, oprócz prowiantu na cały dzień, dźwigali buty narciarskie i kaski. Ich trenerzy nieśli tyczki, którymi wyznaczają slalom na lodowcu. Bramki wpuszczające na stację kolejki blokowały się automatycznie, gdy przekroczony został covidowy limit. W końcu i ja wsiadłem. Na początku uderzyła mnie soczysta zieleń i dziesiątki strumyków. Pod trasą przejazdu kolejki dostrzegłem też norę świstaków. Dwa osobniki goniły się i nagle dały nura do dziury w ziemi. Dojechałem na 2100 metr, przesiadłem się do kolejnej gondoli, po chwili ujrzałem granicę śniegu. Był jeszcze żółtawy i ciapowaty. Na 2660 metrze przesiadka do kolejnego Gletscherbusa, czyli autobusu lodowcowego, który przed pandemią zabierał 24 osoby. Po 45 minutach i pokonaniu 1750 metrów różnicy poziomów pora roku się zmieniła. Już nie było oznak lata, wszędzie widniały śnieg i lodowe sople. Nad górną stacją znajduje się taras widokowy. Niezwykła panorama nie tylko Alp, bo widać stąd nawet Dolomity. Rano było idealnie 0 stopni, ale słońce grzało do tego stopnia, że w południe zrobiło się plus 6. Wszyscy jeździli bez kurtek i rękawiczek w samej bieliźnie termicznej. Po godzinie 13 zaczęły tworzyć się muldy, także jazda nie dawała już frajdy, jak rano po sztruksie tworzonym w nocy przez ratraki. Większość ruszyła do schroniska. A tam zdziwienie. Ochroniarz wpuszczał do środka tylko po ściągnięciu aplikacji covidowej na telefon, tyle że na tej wysokości nie działał mi internet, a schroniskowe wi-fi nie dało rady przy tak dużej liczbie chętnych. Zarówno w gondolach, jak i w restauracji trzeba było nosić na twarzy maskę, a w knajpie okazać się negatywnym wynikiem testu lub unijnym paszportem szczepionkowym. Po paru godzinach na łonie natury zapomniałem już o pandemii i nagle... zderzenie z rzeczywistością. Szkoda czasu, poszedłem na południowy taras, gdzie wszyscy wystawiali już buzie do słońca. Niektórzy opalali prawie całe ciało. Z daleka niosły się już ich podchmielone śmiechy, z bliska widok zepsuła zwykła bielizna. Pierwsza myśl – tak odważni są tylko moi rodacy. Podszedłem bliżej, żeby usłyszeć język. Uff, na szczęście to byli Czesi. Rzucał się w oczy snowboardzista jeżdżący w bermudach, różowej marynarce i kaszkiecie. Gdy na tarasie pojawiła się kelnerka w stroju ludowym, poprosiłem o piwo. Nie mogłem uwierzyć. Także zażądała okazania testu. Pokazałem w telefonie unijny paszport szczepionkowy, na szczęście zapomniała o aplikacji śledzącej, której nie mogłem ściągnąć. W końcu za 4,70 euro otrzymałem pół litra złotego napoju.
W następny dzień odpuściłem narty, bo w niedzielę na lodowcu są tłumy. Udałem się na wycieczkę do pobliskiego miasteczka Stumm. Kuchnię tyrolską, a co za tym idzie także zillertalską, określiłbym jako przaśną. Dzisiejsze dania nie różnią się wiele od tych, które kiedyś z niewyszukanych składników komponowali rolnicy z wysokogórskich dolin. Okazało się jednak, że nawet w Zillertalu francuski „Żółty przewodnik” znalazł knajpę godną wyróżnienia. W ubiegłym roku najlepszą „gospodą” w Austrii był według Gault & Millau – Landgasthof Linde w Stumm. Miejsce z niezwykle długą tradycją kulinarną, bo przywilej prowadzenia karczmy dostało już w 1506 roku. Z pokolenia na pokolenie przekazywano tu domowe przepisy na marmoladę z jabłek i gruszek, tatara wołowego czy suszony na