Pokój z widokiem na hienę
Granica w Wajaale wygląda jak potwierdzenie najgorszych stereotypów o Afryce. Przez wyboistą drogę przeciągnięty jest sznurek, obok na plastikowym krzesełku siedzi żołnierz z kałasznikowem. Leniwym ruchem wskazuje budkę „Immigration”, choć mało kto z tłumu kursującego z jednej strony na drugą do niej podchodzi. Pomiędzy interesantami przemyka kilkunastoletni chłopaczek, który przynosi celnikom świeżą wiązkę khatu.
Na ziemi niczyjej bazar z używaną odzieżą i bajoro, w którym brodzą niemiłosiernie brudne ibisy. Sto metrów dalej podobny sznurek, tylko żołnierz już w nieco innym mundurze. Na kolejnym posterunku ten sam poziom luzu. Paszport, pieczątka, idź pan i nie przeszkadzaj w wypoczynku. Testy na covid? Kto by się tym przejmował? Przepisy przepisami, a życie życiem. Może jeszcze na lotniskach ktoś to sprawdza, ale tutaj?
Weselej robi się kilkadziesiąt kilometrów dalej. Drogę do najbliższego miasta przegradza checkpoint. Wszyscy pasażerowie zatłoczonego busa udają się na rewizję. Żołnierze są bardzo skrupulatni. Lub też wyjątkowo znudzeni. Wyjmują z portfela każdą kartę kredytową, ale szczególnie zainteresowani są zwitkiem dolarów, zaś na zapomniany na dnie plecaka korkociąg patrzą niczym na magiczny artefakt. Naszywki na ich mundurach różnią się od tych, jakie według tego, co wiem, powinno mieć wojsko po tej stronie granicy. Pytam współpasażera, czy wzmożona czujność spowodowana jest wprowadzonym kilka dni wcześniej w kraju stanem wyjątkowym. Kręci głową. Tak tu bywa zawsze. Bądź co bądź to Ogaden.
Dla zrozumienia specyfiki regionu musimy się cofnąć w czasie o 125 lat. Pierwszego marca 1896 roku cesarz Etiopii o wdzięcznym imieniu Menelik ściera się z włoskim korpusem ekspedycyjnym pod miejscowością Adua. Nowocześnie uzbrojona europejska armia sromotnie przegrywa bitwę z pospolitym ruszeniem, zdeterminowanym, by bronić niezależności kraju. Jedną z konsekwencji zwycięstwa jest poszerzenie granic cesarstwa. Pod władzę tradycyjnie chrześcijańskiej Etiopii dostają się pustynne tereny zamieszkane przez muzułmanów, somalijskich hodowców wielbłądów.
Na problemy nie trzeba długo czekać. Przełom stuleci to walki z derwiszami Mohammada Abdullaha Hassana, którego Brytyjczycy kontrolujący tereny dzisiejszego Somalilandu nazywają „szalonym mułłą”, a Somalijczycy uważają za bohatera i „ojca narodu”. Już w rzeczywistości postkolonialnej o Ogaden walczono dwukrotnie – w latach 1964 i 1977. Prowincja pozostała terytorium Etiopii, co wcale nie oznaczało końca kłopotów. Już w 1984 roku powstała ONLF, czyli, w dużym skrócie, partyzantka domagająca się przyłączenia Ogadenu do Somalii. Wojna polegała głównie na atakowaniu konwojów wojskowych czy instalacji naftowych (w regionie trwały intensywne poszukiwania surowców) i rozgrywała się daleko na pustyni, ale zdarzały się też zamachy w mieście Jigjiga (Dżidżiga), stolicy prowincji leżącej tuż przy „właściwej Etiopii”. Wprawdzie w sierpniu 2018 roku na wezwanie laureata Pokojowej Nagrody Nobla, premiera Abiy Ahmeda ONLF ogłosiło zawieszenie broni, ale od tego czasu sytuacja w samej Etiopii się zmieniła. Lokalny konflikt z rebeliantami z północnego rejonu Tigraj przerodził się w wojnę domową. Tigrajczycy zdobyli m.in. święte miasto Lalibela i zagrozili marszem na Addis Abebę. Gdy powstaje ten tekst, sukcesy odnosi armia rządowa, spychająca partyzantów na daleką północ, ale koleje wojny zmienne są, zaś media społecznościowe ONLF donoszą o katastrofalnej suszy w prowincji Somali, bo tak oficjalnie nazywa się Ogaden.
W połowie listopada Dżidżiga wygląda na pierwszy rzut oka jak normalne etiopskie miasto. Ot, wieczna budowa, kolorowe szyldy sklepów i ulice zakorkowane przez bajaje (motoriksze). Meczety to jeszcze nie sensacja, zdarzają się przecież także w Addis Abebie, ale niepokojący jest już brak reklam piwa Saint George. Na rogach ulic, w miejsce typowych afrykańskich barów, stragany ze świeżym wielbłądzim mlekiem sprzedawanym przez kobiety zakutane w chusty. Zamiast znaczków amharskiego alfabetu w oczy rzuca się pisany łacinką somalijski. Drzwi hotelu zdobi znaczek z przekreślonym kałasznikowem. Cóż, jak mawia moja nieoceniona małżonka, za każdym zakazem kryje się jakaś historia. Oś świata stanowi pomnik „szalonego mułły” na głównym rondzie, zaś wokół powiewają dwa rodzaje flag – etiopska i zielono-biało-czerwony sztandar regionu Somali, który widziałem już na mundurach załogi checkpointu. Wśród cywilnych aut przemykają landcruisery – białe, należące do ONZ, i oliwkowe, z żołnierzami siedzącymi na pace. Niby normalnie, ale jednak trochę niepokojąco. W interior Ogadenu raczej się nie wjedzie. W 2011 roku dwóch szwedzkich dziennikarzy oskarżonych o wspieranie rebeliantów przesiedziało ponad rok w etiopskim więzieniu, zanim skutek przyniosły dyplomatyczne zabiegi o ich uwolnienie.
Abbas siedzi na kamieniu, trzymając w ustach kilkunastocentymetrowy patyk, z którego końca zwisa kawał przerośniętego tłuszczem mięsa. Z wypełnionej złowieszczymi chichotami ciemności wyłania się wielka nakrapiana hiena. Jednym kęsem zabiera ochłap i wycofuje się poza zasięg reflektorów motorikszy. Przez chwilę jej zęby są tuż przy twarzy Abbasa, ale mężczyzna nie zdradza śladu zaniepokojenia. Cóż, lata praktyki. Powoli pokazują się następne zwierzęta. Jest ich kilkanaście. Karmiciel rozpoznaje konkretne osobniki i woła je po imieniu. Kolejna hiena, sięgając po swoją porcję mięsa, wskakuje mu na plecy. Uśmiechnięty Abbas gestem zaprasza gapiów, by zajęli jego miejsce. Zaszczytna funkcja „człowieka od hien” przekazywana jest z pokolenia na pokolenie od kilku wieków, jak utrzymują mieszkańcy miasta, choć złe języki twierdzą, że tradycja ma zaledwie sto lat z okładem.
Dlaczego hieny? Oczywiście, możliwe jest prostackie wytłumaczenie, że nakarmione drapieżniki (wbrew obiegowej opinii hieny nie żywią się jedynie padliną, lecz chętnie polują) nie będą atakować inwentarza ani ludzi, ale gdzież miejsce na duchowość? Hararczycy chętnie opowiedzą, że ongiś hieny przegnały z miasta złe dżiny, przez co uzyskały status niemal obywateli szacownej metropolii. Nawet w czasach, gdy w obawie przed najeźdźcami zamykano bramy, otwarte pozostawały tzw. hyena gates, furtki dla hien. Cowieczorny odbywający się tuż pod murami spektakl karmienia stał się dziś swoistą atrakcją turystyczną, ale wciąż nietrudno o mniej komercyjny kontakt z hienami. „Tewodros”, najpopularniejszy tu tani hotelik, szczyci się widokiem na wysypisko śmieci odwiedzane przez hieny, a w nocy można natknąć się na wielkie cienie przemykające uliczkami mediny.
Zaraz, jakie bramy? Jaka medina? Przecież Etiopia to najstarsze chrześcijańskie państwo kontynentu, a tutejszych miast nigdy nie otaczano murami. Ano, rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Harar leży na pograniczu abisyńskich „highlands” i półpustyni Ogadenu. Bliżej stąd do Dżidżigi niż Addis Abeby, zaś samo miasto, założone ponoć na początku XI wieku, ma dla muzułmanów status tylko trochę mniej świętego niż Mekka i Medyna. Mieszkańcy powiadają, że jest tu 99 meczetów, tyle co atrybutów miłosiernego Allaha, co zresztą nie jest prawdą. Jest ich nieco ponad 100. Harar przez wieki funkcjonował jako niezależne, utrzymujące się z handlu państwo. Wykształcił się tu nawet odrębny etnos – mówiący własnym językiem harari, określający się krótko gey, czyli „z miasta”, bo przecież oczywiste było, że miasto w okolicy jest jedno. Na jednej z bram wjazdowych do dziś wisi portret ostatniego emira. W 1887 roku Hajji Abdullah przegrywa bitwę z Etiopczykami i ucieka do Ogadenu, a Harar staje się częścią Cesarstwa Abisynii. Co ciekawe, gubernatorem nowo zdobytej prowincji zostaje Ras (książę) Makonnen, bliski współpracownik cesarza Menelika, zaś pięć lat później na świat przychodzi tu syn księcia, Tafari, znany lepiej jako Hajle Sellasje, ostatni władca Etiopii.
Harar nieodparcie kojarzy się z Fezem czy Marrakeszem. W obrębie murów życie toczy się jak kilkaset lat temu. Wyspecjalizowane bazary, labirynt uliczek dostępnych jedynie dla ludzi i osłów, dzieci wołające na widok białego farandżi, zapach kawy, przypraw, gnijących w rynsztoku resztek warzyw i psującego się w upale mięsa. Fascynująca mieszanka. Docenił ją już Arthur Rimbaud. Francuski poeta szybko zorientował się, że są bardziej dochodowe sposoby na życie niż pisanie wierszy. Na kilka lat osiadł w mieście, prowadząc stateczne życie handlarza bronią. Do dziś zachował się duży, ozdobiony drewnianą fasadą dom, w którym rzekomo mieszkał. Obecnie jest tu centrum kulturalne i wystawa fotografii, a przy tym najchętniej odwiedzany przez cudzoziemców budynek w Hararze.
Płaskowyż wokół miasta porasta doskonała kawa, mówi się nawet, że najlepsza w kraju, ale to nie ona jest przedmiotem pożądania Hararczyków oraz wielu ludzi od Addis Abeby po Mogadiszu i Aden. Wyjątkowo dogodne warunki wegetacji znalazło tu niepozorne, wiecznie zielone drzewko widniejące w encyklopediach
pod łacińskim terminem Catha edulis, przez miejscowych nazywane po prostu czat lub khat. Żucie jego liści powoduje błogość, euforię, ułatwia kontakty społeczne i – co istotne – zabija uczucie głodu. Richard Burton, brytyjski podróżnik, który jako pierwszy Europejczyk dotarł do Hararu w połowie XIX wieku, opisywał wielogodzinne khat party jako rozrywkę miejscowych dygnitarzy. Jak to z narkotykami bywa, zwyczaj żucia szybko rozpowszechnił się wśród ludu. Khat stał się ulubioną używką wschodniej Afryki i części Półwyspu Arabskiego, tym bardziej cenioną, że prorok Mahomet nie zakazuje jego używania. Ba! Roślina umożliwiająca długie nocne rozmyślania nad wersetami Koranu nie może być przecież niemiłą Bogu. Cóż, oberwańcy siedzący po zacienionej stronie głównej ulicy Hararu nie wyglądają na szczególnie uduchowionych. Ich jedyny majątek to foliowa torebka z szybko kurczącą się wiązką, a wokół piętrzą się gałązki pieczołowicie oskubane z liści. Owszem, to ekstremum, bo duża część konsumentów funkcjonuje mniej lub bardziej normalnie, jednak koszty społeczne są wciąż olbrzymie.
Pora na najciekawszą informację. Otóż khat jest w regionie całkowicie legalny. Uprawa, posiadanie, wywóz – nic z tego nie leży w kręgu zainteresowania służb mundurowych. Jedynie państwa Zachodu małodusznie postanowiły traktować roślinę jak groźny narkotyk, ku rozpaczy m.in. brytyjskiej diaspory somalijskiej, która aż do 2014 roku swój ukochany umilacz czasu sprowadzała drogą lotniczą do Londynu.
W Hararze wystarczy pójść na odpowiedni bazar. Pod murem starego miasta siedzą kobiety z workami wypełnionymi liśćmi. To detal zaspokajający bieżące potrzeby. Prawdziwy biznes zaczyna się po południu, kilkanaście kilometrów stąd.
Awaday to centrum światowego handlu khatem. Już na głównej ulicy widać spieszących się dokądś mężczyzn objuczonych wielkimi wiązkami. Stoi kilka ciężarówek, załadowywanych do granic możliwości jutowymi workami. Przed świtem wyruszą w daleką drogę do Hargejsy i Dżibuti, dowożąc zainteresowanym główny etiopski towar eksportowy. W bocznych uliczkach mieszczą się khat houses – magazyny i centra biznesowe w jednym. Tutaj sortuje się gałązki według jakości, składa ogromne bukiety będące podstawową jednostką miary w obrocie hurtowym (cena jednego to około 5 tys. birr, czyli 100 dolarów), dobija targu i liczy pieniądze. W pocie czoła pracują mężczyźni, kobiety i dziesięcioletnie dzieci. Nikt nie ucieka na widok aparatu fotograficznego, bo też po co miałby to robić? Wręcz przeciwnie, każdy chętnie pozuje ze swoim „bukietem”. W oczach swoista duma – w końcu są małym trybikiem uznanej marki. Khat z Awaday to jakość doceniana w całym Rogu Afryki. I tylko szkoda, że okoliczni rolnicy coraz rzadziej sadzą kawę...
MATEUSZ ŻEMŁA