SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO Po to się urodziłem
Był liderem zespołu Dzieci Kapitana Klossa. Potem Olaf Deriglasoff zniknął, by po latach ponownie pojawić się na polskiej scenie muzycznej
Z wykształcenia złotnik, z zamiłowania gitarzysta, kompozytor i producent muzyczny. Od kilkunastu lat gra i wydaje głównie płyty z projektami firmowanymi własnym nazwiskiem.
Urodził się w marynarskiej rodzinie w Gdańsku Oliwie, gdzie mieszkał przez kilka lat.
Uczęszczał do Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Brzeźnie. – Uczyłem się w klasie złotnik-jubiler. Mówiono, że to zawodówka, ale elitarna, bo we wspomnianej profesji kształciła jako jedyna w Polsce. Chciał jak najszybciej się usamodzielnić. Z czasem otworzył własny zakład przy ulicy Mariackiej na gdańskiej Starówce. – Prowadziłem go przez rok, może półtora, ale okazało się, że absolutnie nie chcę tego robić. Czułem, że woła mnie wielki świat.
Miłością do muzyki zaraził go wujek, który grał w zespole, a jednocześnie konstruował gitary. Olaf zaczął grywać, gdy skończył 10 lat. – Fascynował mnie zespół The Beatles. Zacząłem komponować „na kolanie” i grywać z kumplami w różnych składach. Zawsze jednak marzyłem o swoim zespole. Kilka lat później założył ze szkolnym kolegą grupę Dzieci Kapitana Klossa. Skąd taka nazwa? – To taka zbitka książki „Dzieci kapitana Granta”, którą byłem zafascynowany, i popularnego serialu telewizyjnego, który kontestowałem na fali punkowego, antywojennego myślenia...
Jego zdaniem punk rock to była najciekawsza propozycja muzyczna i ideowa. – Bardzo bezpośrednia, prosta, chciałoby się powiedzieć – cios między oczy. Wszedłem w to w całości. Nie było to takie hippisowskie opowiadanie o łąkach pełnych kwiatów, tylko głos wściekłego, rozczarowanego pokolenia. Na początku lat 80. grywali głównie dla siebie i znajomych.
Później występowali na różnych przeglądach muzyki młodzieżowej i w trójmiejskich klubach studenckich. – I wtedy pojawił się fenomen znany jako Trójmiejska Scena Alternatywna, będąca zarówno zjawiskiem społecznym, jak i muzycznym. Wcześniej, jak wspomina, pojechali na Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie. – Od kilku lat o to zabiegałem, wysyłałem kasety. I w końcu w 1985 r. udało się tam dostać. Ku swojemu zaskoczeniu zakwalifikowaliśmy się na dużą scenę i mogłem spełnić swój sen zagrania na ogromnym sprzęcie nagłaśniającym. Na takie przeżycie czekałem od dzieciństwa.
Zostali jednymi z laureatów. – Spodobaliśmy się. Dla mnie było to spełnienie marzeń. Wiedziałem, że rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu. Dzieci Kapitana Klossa często gościły na antenie Rozgłośni Harcerskiej. – Mnóstwo koncertów, duża promocja w radiu dzięki przychylności Pawła Sity. Ten fajny okres trwał niecałe dwa lata. W 1986 r. okazało się, że moja dziewczyna, która grała w grupie na perkusji, poszła swoją drogą z naszym basistą. Dla mnie oznaczało to natychmiastowe rozwiązanie kapeli.
Wkurzony wyjechał do Berlina Zachodniego, gdzie przez osiem lat łapał się dorywczych prac i grywał w tamtejszych zespołach. – Rozwinąłem się zarówno muzycznie, jak i lingwistycznie. Ale przede wszystkim uczyłem się życia. To była prawdziwa szkoła egzystencji. Trudny okres, ale progresywny na każdym poziomie. Tam spotkał Jędrzeja Kodymowskiego, który zaproponował mu granie w trójmiejskim zespole Apteka. – No i znowu spakowałem plecak i wróciłem do kraju, na Wybrzeże. Z Apteką związał się na kilka lat. – Razem nagraliśmy dwie płyty: „Menda” i „Spirala”. Potem jednak nasze drogi z „Kodymem” się rozeszły, a mnie rzuciło do Krakowa, gdzie trafiłem na Maćka Maleńczuka. Zaproponował mi granie w Püdelsach i Homo Twist. Występowałem z nim parę lat, nagrywając też kilka płyt.
W tym czasie grał również z Tymonem Tymańskim, a nieco później z Kazikiem Staszewskim, z którym nagrał m.in. płytę „Melassa”. Choć był to bardzo interesujący okres w jego życiu, zapragnął jednak mieć coś swojego. – Zmęczyło mnie trochę budowanie czyjejś legendy. Chciałem wrócić do formuły własnego zespołu, w którym, jak w Dzieciach Kapitana Klossa, sam piszę teksty, komponuję, dbam o stronę wizualną, wykonuję i nadaję ton całości.
Rozpoczął nowy projekt, a właściwie, jak zastrzega, całą serię projektów firmowanych swoim nazwiskiem. Pod nazwą Deriglasoff powstało do tej pory siedem różnych płyt. – Korzystając z wolności do decydowania, zacząłem eksperymentować ze stylami. Rock, rock folk, czasem wręcz skrajna elektronika. Zacząłem też produkować dla innych. W latach 2009 – 2010 razem z Andrzejem Szajewskim współprowadził program „Gilotyna” w warszawskim Radiu Kampus. Był jednym z gości w projekcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Jego celem było ukazanie historii Warszawy od czasów przedwojennych do dzisiejszych. Wykonywałem w duecie z Karoliną Cichą z Białegostoku piosenkę Maryli Rodowicz. W 2014 r. wytwórnia Mystic Production wydała jego dwupłytowy autorski album. Nosił tytuł „XXX”, zawierał 30 utworów z lat 1980 – 2014 i był podsumowaniem jego ponad 30-letniej kariery muzycznej.
Podkreśla, że bardzo sobie ceni współpracę z Arkadiuszem Jakubikiem, z którym obecnie realizuje już czwartą wspólną płytę. – Mam nadzieję, że uda się to zrobić jeszcze w tym roku. Niestety, covid zburzył wiele planów i napisał własny scenariusz.
Dodaje, że koronawirus wymógł na nim nową formułę pracy. – Mam na myśli stworzenie duetu ze starym kumplem jeszcze z wczesnej młodości, Grzegorzem Nawrockim z zespołu Kobiety. Powstał duet dwóch liderów – Deriglasoff & Nawrocki. Gramy przegląd naszych ulubionych piosenek z dawnych płyt. Jest to takie „The best off”. Jednocześnie opowiadamy zabawne, życiowe historie z muzycznych tras. Mówimy o swoich występach żartobliwie, że to Zespół Autoterapii Performatywnej z Elementami Sado-Maso. Nasze koncerty nierzadko wpadają w klimat kabaretowy, bawimy się my, bawi się publiczność, pełna symbioza. Zagraliśmy w tym roku już około 30 koncertów, i to nie tylko w Polsce. Okazało się, że taka formuła występów świetnie sprawdza się w dzisiejszych trudnych czasach.
Od ćwierć wieku Olaf Deriglasoff związany jest z Warszawą, a od 12 lat mieszka w Zielonce, blisko stolicy, właściwie na jej przedmieściach. – Uciekłem od tej paranoi. Od ludzi, ruchu, korków, wariactwa, wielkomiejskiego zgiełku. Kocham naturę. I w Zielonce to znalazłem. Co nie znaczy, że mam negatywny stosunek do Warszawy. Lubię to miasto i jego historię. Zresztą trójmiejscy muzycy punkowi w latach 80. trzymali się z artystami ze stolicy. A właściwie to było na odwrót. Oni się trzymali z nami i często nas odwiedzali.
W Zielonce zbudował z żoną dom, swoistą rodzinną twierdzę. – Tu mieszkamy z dwójką córek, z dwoma kotami i psem. I tu odpoczywam od zgiełku i pośpiechu. Mam swoje studio, codziennie też chodzę z psem na spacery po lesie. Wszystko to pozwala mi naładować wewnętrzny akumulator. Wybór Zielonki nie był przypadkowy. – Żona stąd pochodzi, tutaj się wychowywała i ciągnęło ją w rodzinne strony. Wcześniej mieszkaliśmy na stołecznym Ursynowie. Ale szukaliśmy czegoś nowego i trafiła się możliwość kupna ziemi. Sami zaprojektowaliśmy całość naszej „twierdzy”, bo jesteśmy artystyczną rodziną.
Dodaje, że na szczęście nie musi każdego dnia gdzieś dojeżdżać. Czuje się dzięki temu swobodny, co nie znaczy, że oddaje się błogiemu lenistwu. – Ostatni okres był muzycznie interesujący i chcę, by było tak dalej. Po to się urodziłem. Nie lubię nudy. Często wraca do Trójmiasta. – Tam zawsze coś się dzieje. A do tego piękna przyroda. Świetnie się tam czuję.
Pokazuje tatuaż na ręce, gdzie naszkicowano wszystkie trzy nadmorskie miasta. Ma słabość nie tylko do grania, lecz także do rodzinnych stron. Śmieje się, że ma więcej pomysłów niż możliwości ich zrealizowania. – Skutkuje to robieniem pięciu rzeczy naraz. Komponuję, produkuję płyty, nie tylko zresztą dla siebie, piszę wspomnienia, uczę się języków – uwielbiam znać ich jak najwięcej. I zawsze znajduję czas dla rodziny. Z każdą córką muszę każdego dnia pogadać przynajmniej przez 40 minut. To jest moja codzienność.