Przestałem być magnesem
Andrzej Jonas należał do gości najczęściej zapraszanych do TVP
Oczywiście, mam w sobie resztki nałogu zawodowego. Wszystkiego słucham, wszystko oglądam i wszystko czytam, bo mnie po prostu to interesuje. I choć wcale nie muszę być na bieżąco, to wciąż jestem.
Co ciekawe, dodaje, że nie prowadzi bloga, co czyni wielu jego kolegów. – Uważam, że nie wszyscy są zainteresowani prezentowaniem siebie bez przerwy. Nie mam żadnego parcia. Choć w obiegu powinno być dużo treści, ale winna ona trafiać do takiej wirówki, aby odrywało się to masełko od chudego mleka. A tego mleka jest znacznie więcej. Stwierdza, że największy wpływ na ludzką świadomość ma rynek i wszystko, co się z nim wiąże. – Polityka też się w tym znalazła. Prezentuje się pewne produkty i chodzi o ich sprzedanie. Bo królem naszej cywilizacji jest handel.
Urodził się w Warszawie i tu ukończył szkołę średnią. – To nie były czasy łatwych wyborów. Nie wiedziałem, co mam robić po maturze. Siłą bezwładu i rodzinnych tradycji poszedłem na Politechnikę Warszawską. Ale już po pierwszym semestrze podziękowałem. Przeniósł się na zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. – Mogłem iść na studia dzienne, ale straciłbym kolejne pół roku. Poza tym rozpocząłem już pracę w dziale miejskim „Sztandaru Młodych”. Pomogła znajomość z wyśmienitym dziennikarzem tej gazety, z którym grywałem, prawie zawodowo, w brydża. Ponieważ nie widziałem się w żadnym z prawniczych zawodów, zrezygnowałem ze studiów. Dość szybko awansowałem w hierarchii zawodu dziennikarskiego. Byłem bowiem redaktorem prowadzącym i co trzeci dzień wydawałem gazetę. „Sztandar Młodych”, jak zauważa, zajmował czołową pozycję w medialnym świecie. – Pracowało tam wielu wybitnych dziennikarzy. I udawało się robić całkiem przyzwoitą gazetę.
Po siedmiu latach odszedł, gdyż – jak wyjaśnia – otrzymał atrakcyjniejszą propozycję. – Były to „Kulisy”, które sztucznie przypisywano do „Expressu Wieczornego”. W istocie była to całkowicie niezależna redakcja, którą kierowała zesłana po okresie 1956 r. Hanna Bratkowska. Jako sekretarz redakcji pracowałem tam 7 kolejnych lat. W czasie wojennym, w ramach represji, tytuł zamknięto. – „Kulisy” uznawane były za zbyt mocno sprzyjające opozycji. Przez pół roku nie mogłem dostać pracy. Co prawda zostałem pozytywnie zweryfikowany, lecz trafiłem na czarną listę. Każdy tytuł, z „Działkowcem” i „Robotnikiem Rolnym” włącznie, obawiał się mnie zatrudnić. I to był problem, bo miałem już dzieci, a roboty nie.
W końcu dzięki koledze trafił przed oblicze Kazimierza Koźniewskiego, który zakładał pismo „Tu i Teraz” i nie obawiał się wziąć go na zastępcę sekretarza redakcji. Wkrótce jednak tygodnik został zamknięty, a Kazimierza Koźniewskiego i większość zespołu wyrzucono. – Był rok 1985 i znowu znalazłem się na bruku. Na szczęście przyjęto mnie do Interpressu.
– Miałem pomagać w redagowaniu jakiegoś biuletynu. Szybko jednak wraz z kolegami wykupiliśmy go, tworząc miesięcznik „Reporter”, gdzie zostałem zastępcą redaktora naczelnego.
Przyznaje, że nigdy nie był dziennikarzem liniowym, zwykłym reporterem. – Zawsze pracowałem na jakimś stanowisku redakcyjnym. Trwało to do festiwalu „Solidarności” w 1988 r. I wtedy wymyśliłem, aby wydawać pismo dla cudzoziemców. W 1989 roku zostałem redaktorem naczelnym „The Warsaw Voice”. Niedługo potem, w czasie obrad Okrągłego Stołu, udało się pismo wykupić dzięki znalezieniu inwestora zagranicznego. Wtedy przeszedłem na swoje.
Równolegle był aktywny w radiu. – Z Andrzejem Turskim prowadziliśmy „Polityczny przegląd tygodnia”. A niebawem, po debacie Miodowicz – Wałęsa pojawiłem się na ekranie telewizora. Poproszono mnie o komentarz. I od tego czasu zacząłem bywać w telewizji. Głównie na zaproszenie Andrzeja Turskiego, który prowadził program „7 dni świat”, gdzie zostałem stałym komentatorem. Niestety, potem zaczęła się polityczna bitwa o telewizję publiczną. Przyszedł Wiesław Walendziak i uznał, że program jest zbyt liberalny. Zaczęto go zatem przerzucać z kanału do kanału, a potem w ogóle zlikwidowano. Prezes Walendziak wprowadził własnych ludzi i obrzydliwą zasadę, iż dziennikarze reprezentują opcje polityczne, co trzeba równoważyć. To zaprzeczenie wolnego dziennikarstwa.
Cały czas kierował jednak „The Warsaw Voice”. – Tytuł trafiał głównie do ludzi biznesu i dyplomacji. I miał dobrą opinię. Na moment zniknąłem z telewizji. Potem był okres zaproszeń do różnych stacji telewizyjnych i do radia. Co ciekawe, w tamtym czasie komentatorom za udział w programie płacono honoraria. Z czasem to się jednak zmieniło. I żartuje, że było jak w Rosji. W roli komentatora telewizyjnego występował przez wiele lat. – Ale po wygranych przez PiS wyborach to się skończyło. A później było trochę radia, m.in. TOK FM. Z czasem w ogóle wypadłem z obiegu. Ale cóż, nic w tym zawodzie nie jest wieczne. Wieczny był tylko Daniel Passent.
Formalnie nadal jest naczelnym „The Warsaw Voice”. – Tytuł ukazuje się w internecie co tydzień, a raz w miesiącu w wersji drukowanej. Mam więcej czasu dla wnuków. Raz w tygodniu gram w brydża. I bezustannie martwię się o Polskę i Polaków. Tylko że nie mam już gdzie tego komentować. Ale może i po co? Wymieniam opinie z tymi, na których mi zależy. Przede wszystkim z żoną i z dziećmi oraz z wnukami. I wystarczy.