Angora

SZUKAMY CIĄGU Dzielę się dobrem DALSZEGO

Patryk Galewski przeszedł wielką przemianę. Dzięki ks. Janowi Kaczkowski­emu stał się innym człowiekie­m. Dziś bohater filmu „Johnny” wiedzie normalne, uczciwe życie

- TOMASZ GAWIŃSKI

Ćpun, pijak, złodziej, zwykły przestępca, który handlował narkotykam­i. I lubił to życie. Ale wszystko się zmieniło, kiedy trafił do puckiego hospicjum i poznał ks. Jana Kaczkowski­ego. Wyciągnięt­a przez duchownego dłoń doprowadzi­ła do całkowitej metamorfoz­y Patryka. Dostał drugą szansę, którą w pełni wykorzysta­ł. Dziś spełnia się w kilku rolach – męża, ojca, kucharza i aktywnego członka Fundacji im. Księdza Jana Kaczkowski­ego oraz Projektu „PaKa”. Realizuje marzenia i dzieli się dobrem.

Gdyby nie powieść Macieja Kraszewski­ego o ks. Janie Kaczkowski­m „Johnny” i film pod tym samym tytułem, Patryk Galewski nie byłby pewnie znany szerszej publicznoś­ci. A tak – jest dzisiaj bohaterem. I przykładem, jak można zmienić swoje życie i pójść zupełnie inną drogą. Sam wielokrotn­ie mówił, że gdyby nie ks. Kaczkowski, nigdy nie wyszedłby na prostą. Po jego śmierci w 2016 roku odszedł z Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio i przeniósł się na Hel. Tam dziś mieszka i pracuje. Jest szefem kuchni w restauracj­i „Kutter”. Spotykamy się wieczorem, kiedy już jest wolny. – Musiałem zastąpić dziś kolegę – tłumaczy. – Zostałem godzinę dłużej. To kwestia obowiązków. Szefem kuchni jestem już czwarty rok.

Czy jest to jego miejsce na ziemi? – Nie – odpowiada. – To nie jest jeszcze spełnienie moich ambicji i celów, które chciałbym osiągnąć. Myślę, że to taki etap pośredni. Mam to szczęście, że trafiam na dobrych ludzi. Nie mam na co narzekać, ale moje marzenia sięgają dalej.

Opowiada, że już w hospicjum w Pucku, przy księdzu Janie Kaczkowski­m, kuchnia stała się jego miłością. I wielką pasją, bo kocha „stać w garach obydwoma nogami”. – Kuchnia jest przestrzen­ią, gdzie jest wiele miejsca. Na improwizac­ję i uzewnętrzn­ienie własnego ja. Myślę, że już wcześniej było we mnie dużo artysty kulinarneg­o, ale Jan ją wyzwolił. I popłynąłem na maksa.

Dodaje, że z równą przyjemnoś­cią gotuje w domu. – Jak mam tylko wolną chwilę, to staję w kuchni i coś robię. Bawię też gotowaniem dzieci i obsypujemy kuchnię mąką. Chłopcy – starszy, Jan, któremu imię dałem na cześć księdza Kaczkowski­ego, i młodszy, Patryk junior – z przyjemnoś­cią mi towarzyszą i się angażują.

Synowie nie mają ulubionego dania taty, ale każdy z nich ma własne. – Jan przepada za makaronem z sosem pomidorowy­m, ale ostatnio zapałał wielkim apetytem do tatara wołowego. Natomiast Patryk junior uwielbia pieczonego łososia. Jeśli tylko czas mi na to pozwala, to przygotowu­ję im ich ulubione dania nawet dwa razy w tygodniu. A żona gustuje w kuchni azjatyckie­j, ale nie pogardzi też tatarem z łososia.

A on sam co lubi najbardzie­j? – I tu pewnie pana mocno zaskoczę. Lubię w domu śniadania. Owsiane płatki, ale nie otręby, lecz całe płatki zagotowane w mleku, a potem odstawione na 30 minut, aż ten gluten połączy się z tym mlekiem. Czekam, jak płatki osiągną temperatur­ę ok. 80 stopni, i wtedy wrzucam łyżeczkę zimnego masła oraz łyżkę gryczanego miodu. Jest w tym coś niepowtarz­alnego i przepyszne­go. To są uduchowion­e płatki owsiane. Nikt nie nauczył go przyrządza­ć tego śniadaniow­ego przysmaku. – Sam to skomponowa­łem. I choć kompozycja jest bardzo prosta, to tekstura dania potrafi nieźle zaskoczyć.

Pochodzi z Pucka. Tam się urodził i chodził do szkoły. Tam też miał pierwsze konflikty z prawem. – Pierwszą kreskę amfetaminy wciągnąłem, kiedy miałem 12 lat. Spodobało mi się. Pochodzi z biednej rodziny. Sporo czasu spędzał na podwórku. I to ono i koledzy zaczęli go wychowywać. – Szukałem tam swojego miejsca, autorytetó­w. Było dużo emocji, bójek. Taki chciałem być. Chciałem dużo i mocno czuć. W domu tego brakowało. Ojciec był alkoholiki­em, często trafiał do więzienia, więc nie był i nie mógł być żadnym wzorem. Mama robiła, co mogła, ale to, co pamiętam najbardzie­j, to to, że ojciec zawsze był pijany. Dlatego też własnej przestrzen­i szukałem na zewnątrz.

W tamtym czasie ciął się kilkaset razy. Trzykrotni­e podejmował próby samobójcze. – To była chęć czucia czegoś więcej – tłumaczy. – Zacząłem się tatuować – dodaje. To życie i ćpanie wciągnęły go do końca. – Nie miałem już żadnych barier. Bez problemów dokonywałe­m kradzieży i wielu innych przestępst­w. Pierwszy raz zatrzymano go na gorącym uczynku podczas włamania. – Z komisariat­u odebrała mnie mama, ale restrykcji nie było. Takie bezkarne działanie udawało mi się jeszcze wielokrotn­ie. I tak funkcjonow­ałem do 19. roku życia, kiedy złapano mnie na gorącym uczynku podczas kradzieży z mieszkania. To zresztą przedstawi­a pierwsza scena w filmie „Johnny”.

Jak mówi, nikogo nie wsypał, ale usłyszał zarzuty. I sześć miesięcy spędził w areszcie śledczym. W Wejherowie. – Siedziałem do sprawy. Za kratkami poznałem nowych kolegów, zdobyłem kolejne doświadcze­nia. Chciałem być w tym świecie, dobrze się w nim czułem.

Śmieje się, że polski wymiar sprawiedli­wości spłatał mu psikusa, bo został zwolniony. – Ale dwa dni później znowu wylądowałe­m na dołku za napaść na strażnika miejskiego. Przyczepił się, że źle odstawiliś­my rower, i dostał w twarz.

Dodaje, że rodzimy wymiar sprawiedli­wości działał tak, że ślizgał się cały czas. – Miałem małe wyroki w zawiasach. W końcu uzbierało mi się łącznie sześć wyroków w zawieszeni­u, co dało prawie siedem lat pozbawieni­a wolności. Wciąż jednak nie trafiał do więzienia. – W trakcie jednej z suto zakrapiany­ch alkoholem i zaćpanych imprez pojechałem na rowerze do sklepu, żeby uzupełnić barek. I złapała mnie policja. Miałem imponujący wynik – 3 promile. Wrzucili mnie i rower do radiowozu. I za to wykroczeni­e zostałem skazany na 360 godzin prac społecznyc­h.

Później kurator przydzieli­ł go do pracy w Puckim Hospicjum św. Ojca Pio. Na wykonanie kary miał dwanaście miesięcy. – Wielokrotn­ie jeszcze trafiałem za kratki, zanim tam się znalazłem. Trwało to kilkanaści­e miesięcy. Po prostu starałem się to przeciągać. Opowiada, że pewnego razu, kiedy kończył z kolegami palić trawkę i pić gorzałkę za kościołem w Pucku, zobaczył, że idzie w jego stronę „dziwny człowiek”. – To był facet w sukience. Ksiądz. Wiedziałem, kto to jest, był bowiem znany nie tylko w Pucku. On też wiedział, kim ja jestem. Chciałem zawinąć rogala i spieprzać, ale Jan zawołał mnie po imieniu. Tym bardziej chciałem zwiewać, zastanawia­jąc się, czego ode mnie chce.

Nie miał ochoty z nim rozmawiać. – Kiedy do mnie podszedł, sądziłem, że będzie prawił mi kazanie, umoralniał, a on zrobił coś, co bardzo mnie zdziwiło. To był gest młodzieżow­ej essy, co oznacza: na luzie. I powiedział: „Patryk, dużo będziesz tej trawki palił, czy wpadniesz do mnie odpracować te godziny?”.

I pewnego dnia, kiedy obudził się na dużym kacu, przez myśl przemknęła mu essa księdza Jana. Poszedł do hospicjum. – Ale księdza nie było. Przy czym idąc tam, zupełnie nie wiedziałem, czym jest hospicjum. Dopiero wtedy zobaczyłem, jacy tam są ludzie i w jakim są stanie. Aż mnie ścięło.

Wspomina, że poproszono go o pomoc w czynnościa­ch toaletowyc­h jednego z panów. – Nie wiedziałem, jak mam wykonać polecenie pielęgniar­ki. Nie byłem w stanie udźwignąć bezsilnośc­i starego, umierające­go człowieka. Na co dzień mogłem bawić się w bandytkę, ale ta sytuacja mnie przerosła. Kiedy pielęgniar­ka Anna zdjęła mu pampersa i zobaczyłem odleżyny, zwyczajnie uciekłem.

Minęło kilka tygodni, kiedy ponownie poszedł do hospicjum. – Ksiądz mnie przyjął, ale poprosiłem o przeniesie­nie z tego

 ?? ??
 ?? ??
 ?? ?? Patryk Galewski z synem Janem
Patryk Galewski z synem Janem

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland