SZUKAMY CIĄGU Dzielę się dobrem DALSZEGO
Patryk Galewski przeszedł wielką przemianę. Dzięki ks. Janowi Kaczkowskiemu stał się innym człowiekiem. Dziś bohater filmu „Johnny” wiedzie normalne, uczciwe życie
Ćpun, pijak, złodziej, zwykły przestępca, który handlował narkotykami. I lubił to życie. Ale wszystko się zmieniło, kiedy trafił do puckiego hospicjum i poznał ks. Jana Kaczkowskiego. Wyciągnięta przez duchownego dłoń doprowadziła do całkowitej metamorfozy Patryka. Dostał drugą szansę, którą w pełni wykorzystał. Dziś spełnia się w kilku rolach – męża, ojca, kucharza i aktywnego członka Fundacji im. Księdza Jana Kaczkowskiego oraz Projektu „PaKa”. Realizuje marzenia i dzieli się dobrem.
Gdyby nie powieść Macieja Kraszewskiego o ks. Janie Kaczkowskim „Johnny” i film pod tym samym tytułem, Patryk Galewski nie byłby pewnie znany szerszej publiczności. A tak – jest dzisiaj bohaterem. I przykładem, jak można zmienić swoje życie i pójść zupełnie inną drogą. Sam wielokrotnie mówił, że gdyby nie ks. Kaczkowski, nigdy nie wyszedłby na prostą. Po jego śmierci w 2016 roku odszedł z Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio i przeniósł się na Hel. Tam dziś mieszka i pracuje. Jest szefem kuchni w restauracji „Kutter”. Spotykamy się wieczorem, kiedy już jest wolny. – Musiałem zastąpić dziś kolegę – tłumaczy. – Zostałem godzinę dłużej. To kwestia obowiązków. Szefem kuchni jestem już czwarty rok.
Czy jest to jego miejsce na ziemi? – Nie – odpowiada. – To nie jest jeszcze spełnienie moich ambicji i celów, które chciałbym osiągnąć. Myślę, że to taki etap pośredni. Mam to szczęście, że trafiam na dobrych ludzi. Nie mam na co narzekać, ale moje marzenia sięgają dalej.
Opowiada, że już w hospicjum w Pucku, przy księdzu Janie Kaczkowskim, kuchnia stała się jego miłością. I wielką pasją, bo kocha „stać w garach obydwoma nogami”. – Kuchnia jest przestrzenią, gdzie jest wiele miejsca. Na improwizację i uzewnętrznienie własnego ja. Myślę, że już wcześniej było we mnie dużo artysty kulinarnego, ale Jan ją wyzwolił. I popłynąłem na maksa.
Dodaje, że z równą przyjemnością gotuje w domu. – Jak mam tylko wolną chwilę, to staję w kuchni i coś robię. Bawię też gotowaniem dzieci i obsypujemy kuchnię mąką. Chłopcy – starszy, Jan, któremu imię dałem na cześć księdza Kaczkowskiego, i młodszy, Patryk junior – z przyjemnością mi towarzyszą i się angażują.
Synowie nie mają ulubionego dania taty, ale każdy z nich ma własne. – Jan przepada za makaronem z sosem pomidorowym, ale ostatnio zapałał wielkim apetytem do tatara wołowego. Natomiast Patryk junior uwielbia pieczonego łososia. Jeśli tylko czas mi na to pozwala, to przygotowuję im ich ulubione dania nawet dwa razy w tygodniu. A żona gustuje w kuchni azjatyckiej, ale nie pogardzi też tatarem z łososia.
A on sam co lubi najbardziej? – I tu pewnie pana mocno zaskoczę. Lubię w domu śniadania. Owsiane płatki, ale nie otręby, lecz całe płatki zagotowane w mleku, a potem odstawione na 30 minut, aż ten gluten połączy się z tym mlekiem. Czekam, jak płatki osiągną temperaturę ok. 80 stopni, i wtedy wrzucam łyżeczkę zimnego masła oraz łyżkę gryczanego miodu. Jest w tym coś niepowtarzalnego i przepysznego. To są uduchowione płatki owsiane. Nikt nie nauczył go przyrządzać tego śniadaniowego przysmaku. – Sam to skomponowałem. I choć kompozycja jest bardzo prosta, to tekstura dania potrafi nieźle zaskoczyć.
Pochodzi z Pucka. Tam się urodził i chodził do szkoły. Tam też miał pierwsze konflikty z prawem. – Pierwszą kreskę amfetaminy wciągnąłem, kiedy miałem 12 lat. Spodobało mi się. Pochodzi z biednej rodziny. Sporo czasu spędzał na podwórku. I to ono i koledzy zaczęli go wychowywać. – Szukałem tam swojego miejsca, autorytetów. Było dużo emocji, bójek. Taki chciałem być. Chciałem dużo i mocno czuć. W domu tego brakowało. Ojciec był alkoholikiem, często trafiał do więzienia, więc nie był i nie mógł być żadnym wzorem. Mama robiła, co mogła, ale to, co pamiętam najbardziej, to to, że ojciec zawsze był pijany. Dlatego też własnej przestrzeni szukałem na zewnątrz.
W tamtym czasie ciął się kilkaset razy. Trzykrotnie podejmował próby samobójcze. – To była chęć czucia czegoś więcej – tłumaczy. – Zacząłem się tatuować – dodaje. To życie i ćpanie wciągnęły go do końca. – Nie miałem już żadnych barier. Bez problemów dokonywałem kradzieży i wielu innych przestępstw. Pierwszy raz zatrzymano go na gorącym uczynku podczas włamania. – Z komisariatu odebrała mnie mama, ale restrykcji nie było. Takie bezkarne działanie udawało mi się jeszcze wielokrotnie. I tak funkcjonowałem do 19. roku życia, kiedy złapano mnie na gorącym uczynku podczas kradzieży z mieszkania. To zresztą przedstawia pierwsza scena w filmie „Johnny”.
Jak mówi, nikogo nie wsypał, ale usłyszał zarzuty. I sześć miesięcy spędził w areszcie śledczym. W Wejherowie. – Siedziałem do sprawy. Za kratkami poznałem nowych kolegów, zdobyłem kolejne doświadczenia. Chciałem być w tym świecie, dobrze się w nim czułem.
Śmieje się, że polski wymiar sprawiedliwości spłatał mu psikusa, bo został zwolniony. – Ale dwa dni później znowu wylądowałem na dołku za napaść na strażnika miejskiego. Przyczepił się, że źle odstawiliśmy rower, i dostał w twarz.
Dodaje, że rodzimy wymiar sprawiedliwości działał tak, że ślizgał się cały czas. – Miałem małe wyroki w zawiasach. W końcu uzbierało mi się łącznie sześć wyroków w zawieszeniu, co dało prawie siedem lat pozbawienia wolności. Wciąż jednak nie trafiał do więzienia. – W trakcie jednej z suto zakrapianych alkoholem i zaćpanych imprez pojechałem na rowerze do sklepu, żeby uzupełnić barek. I złapała mnie policja. Miałem imponujący wynik – 3 promile. Wrzucili mnie i rower do radiowozu. I za to wykroczenie zostałem skazany na 360 godzin prac społecznych.
Później kurator przydzielił go do pracy w Puckim Hospicjum św. Ojca Pio. Na wykonanie kary miał dwanaście miesięcy. – Wielokrotnie jeszcze trafiałem za kratki, zanim tam się znalazłem. Trwało to kilkanaście miesięcy. Po prostu starałem się to przeciągać. Opowiada, że pewnego razu, kiedy kończył z kolegami palić trawkę i pić gorzałkę za kościołem w Pucku, zobaczył, że idzie w jego stronę „dziwny człowiek”. – To był facet w sukience. Ksiądz. Wiedziałem, kto to jest, był bowiem znany nie tylko w Pucku. On też wiedział, kim ja jestem. Chciałem zawinąć rogala i spieprzać, ale Jan zawołał mnie po imieniu. Tym bardziej chciałem zwiewać, zastanawiając się, czego ode mnie chce.
Nie miał ochoty z nim rozmawiać. – Kiedy do mnie podszedł, sądziłem, że będzie prawił mi kazanie, umoralniał, a on zrobił coś, co bardzo mnie zdziwiło. To był gest młodzieżowej essy, co oznacza: na luzie. I powiedział: „Patryk, dużo będziesz tej trawki palił, czy wpadniesz do mnie odpracować te godziny?”.
I pewnego dnia, kiedy obudził się na dużym kacu, przez myśl przemknęła mu essa księdza Jana. Poszedł do hospicjum. – Ale księdza nie było. Przy czym idąc tam, zupełnie nie wiedziałem, czym jest hospicjum. Dopiero wtedy zobaczyłem, jacy tam są ludzie i w jakim są stanie. Aż mnie ścięło.
Wspomina, że poproszono go o pomoc w czynnościach toaletowych jednego z panów. – Nie wiedziałem, jak mam wykonać polecenie pielęgniarki. Nie byłem w stanie udźwignąć bezsilności starego, umierającego człowieka. Na co dzień mogłem bawić się w bandytkę, ale ta sytuacja mnie przerosła. Kiedy pielęgniarka Anna zdjęła mu pampersa i zobaczyłem odleżyny, zwyczajnie uciekłem.
Minęło kilka tygodni, kiedy ponownie poszedł do hospicjum. – Ksiądz mnie przyjął, ale poprosiłem o przeniesienie z tego