Wielkoduszności
się skończyć? Pytani o to tamtejsi mieszkańcy odpowiadają: nigdy.
– Tak naprawdę w dużym stopniu zależy to od Białorusinów i Rosjan. Uchodźcy nie dotrą tam, jeżeli nie będzie przyzwolenia, zachęty i manipulacji ze strony służb i rządów tamtych krajów. Ten kanał wydawał się cudem. Na portalach kurdyjskich i syryjskich takie panowały nastroje. Nagle pojawiła się informacja, że wystarczy zdobyć 3 – 4 tys. dol., wsiąść w samolot z Bagdadu, dolecieć do Mińska, stamtąd dwie godziny drogi i jest się w Unii. Gdyby nie było tych możliwości, wiz i samolotów, może nie byłoby problemu. Albo byłby jakimś kropelkowym zmartwieniem. Ale teraz kanał zaistniał. Zarabiają na tym państwa gangsterskie, zarabiają mafie przewodników, natomiast zdeterminowani ludzie skorzystają z każdej drogi, żeby móc po prostu uciec od świata, który nie daje im szans na bezpieczne, godne życie.
– Z ust strażnika granicznego w filmie pada zdanie: „To nie są ludzie, to są żywe pociski”. „Pociski” wystrzeliwane przez Łukaszenkę i Putina w naszym kierunku. Dalej mówi, że to wojna hybrydowa, że chcą grać na naszym współczuciu.
– To są prawdziwe wypowiedzi, spisane ze szkoleń przeprowadzanych w placówkach służb granicznych. Takie argumenty daje się tym młodym chłopakom, żeby czuli, że robią coś dobrego dla ojczyzny, a nie tylko zaspokajają jakieś sadystyczne skłonności. Są różne punkty widzenia. Jest sytuacja geopolityczna, ale jest też sytuacja moralna i humanitarna. Za tym kryzysem stoją konkretne życia konkretnych żywych ludzi: ich marzenia, ich uczucia i ich ból. Jeżeli redukujemy ich do pocisków czy – jak to robili Wąsik i inni – do zoofilów, pedofilów i terrorystów, to dehumanizujemy ich do tego stopnia, że będziemy zdolni bez wyrzutów sumienia ich mordować. To ten moment, którego boję się najbardziej.
– Kiedy zaczęła pani myśleć o filmie?
– Wyczułam, co się tam święci, na samym początku Usnarza. Mówiłam zresztą na ten temat na festiwalu w Gdyni, kiedy odbierałam Platynowe Lwy. Już wtedy wywołało to furię ministrów i innych oficjeli. Dość szybko pomyślałam, że powinnam, właśnie ja, zrobić film fabularny. Nakręciłam tych parę filmów o zbrodniach przeciw ludzkości, więc teraz – kiedy jajo węża dojrzewa tuż pod moim domem – niepodjęcie tego wyzwania byłoby rodzajem oportunizmu. Do tego miałam poczucie, szczególnie kiedy wprowadzono na polskiej granicy stan wyjątkowy, że prawie wszyscy skwapliwie położyli uszy po sobie.
Dziennikarze przestali tam jeździć. Do strefy dostało się parę osób. Przez to nie widzimy tego, co najgorsze; mamy strzępy relacji. Fabuła jest najlepszym narzędziem, żeby to pokazać, żeby przekazać fakty i emocje, obudzić empatię. Szczególnie jeśli znajdzie uczciwy ton i nie będzie manipulacyjna. Spotykaliśmy różnych aktywistów. Rozmawialiśmy z wieloma uchodźcami i wysłuchaliśmy ich nagranych relacji. Mieliśmy mnóstwo materiału.
– Jak wyglądały rozmowy ze strażnikami? Aktywiści mówią otwarcie o pomaganiu, ale co z ludźmi, którzy wypychają kobiety i dzieci na białoruską stronę?
– To dość ciekawe, bo długo nie mogliśmy do nich dotrzeć. Później się posypało i udało się porozmawiać z paroma strażnikami. To się stało już po napisaniu pierwszej wersji scenariusza, ale nasze intuicje się sprawdziły. Potwierdzili większość tego, co opisaliśmy w głównej postaci strażnika. Niektórzy są już na emeryturze, ale żaden nie chce mówić pod nazwiskiem.
– Pamiętam rozmowę ze strażnikiem w książce „Jezus umarł w Polsce” Mikołaja Grynberga. Na pytania odpowiadał zdawkowo, a opisując dzień w pracy, mówił: „Rozkaz to rozkaz. Tak to u nas działa, my się nie zastanawiamy”. Jakie pani zna historie?
– Różne. Niektórzy są bardziej świadomi, inni mniej. Jeden strażnik mówił nam wprost o winie, której nigdy się nie pozbędzie, i o najgorszym przeżyciu swojego życia. Inni zachowywali się tak jak rozmówca Grynberga, usprawiedliwiając się. To normalne, ludzkie. Przecież nie pisali się na to. Byli już w służbie. Rozmawialiśmy z ludźmi, którzy mieszkają tam z dziada pradziada i mają różne stosunki ze strażnikami – rodzinne i towarzyskie. Mówili, że kiedyś była to bardzo szanowana klasa. W okresie dużego bezrobocia to była fajna robota. To była kariera. I stosunkowo łatwa praca. Na białoruskiej granicy nic takiego się nie działo. Przedtem stała tam rozwalona siatka. Nagle coś takiego na nich spadło. Kompletnie nie byli do tego przygotowani, niektórzy mają zespół stresu pourazowego.
– U Grynberga pada pytanie o to, co musi się dziać w ich domach. W pracy wyrzucają za druty dzieci albo kobiety, które na Białorusi zostaną zgwałcone. A potem co? Wracają do domu, przytulają żonę i biorą swoje dziecko na kolana?
– Biorą. Znamy dobrze te mechanizmy z historii. W Cannes był w tym roku film Jonathana Glazera o komendancie Auschwitz. Wiemy z niego, że taka sytuacja jest możliwa i da się te dwie rzeczy świetnie pogodzić. Przemysław Sadura i Sylwia Urbańska jeździli do strefy stanu wyjątkowego, rozmawiali z miejscowymi, również ze strażnikami, opisali to. Podobno strażnicy zaczęli pić. Pijaństwo osiągnęło tam niebywałe rozmiary.
– Jeden z rozmówców Grynberga mówi: „Polska jest krajem człowieczeństwa ze sztandarów. Płody ratujemy, ale 27-osobowej grupy z mnóstwem dzieci już nie”. Dalej stawia tezę, że nie zdziwi się, jak za pół wieku jakiś katolicki narodowiec będzie chciał przy granicy stawiać pomniki Polakom, którzy tak jak podczas Holocaustu ratowali tu ludzi. Że rozkwitną opowieści o tym, jak ludność Podlasia masowo ukrywała ludzi i im pomagała.
– Ja też mam taką myśl, że za 50 lat się okaże, że w każdej rodzinie był sprawiedliwy. Bardzo możliwe. Jeżeli z tym wszystkim się uporamy, to ci, którzy noszą tam dobro, staną się koniecznym alibi dla naszego powszechnego lenistwa moralnego. Od początku mam wrażenie, że odbywają się tam zapasy między dobrem a złem; że jest to takie laboratorium okrucieństwa i wielkoduszności. Gdy natomiast patrzę na aktywistów, to myślę, że jest to szkoła samarytaństwa i człowieczeństwa, których nic nie zastąpi.
– Skąd pani zdaniem bierze się w nich ta gotowość działania?
– To jest w pewnym sensie specyficzny typ ludzi. Są wśród nas osoby, które mają skłonności do pomagania: zaciągają się do różnych misji, Polskiej Akcji Humanitarnej, Lekarzy bez Granic. Tacy również znaleźli się na tej granicy na pierwszej linii jako zawodowi aktywiści. Sami się zorganizowali, bardzo szybko i bardzo pięknie. Ale wielu tych, którzy są tam nadal, to amatorzy. Nigdy nie wpadliby na pomysł, żeby gdzieś jechać i kogoś ratować, ale nagle to stało się istotą ich życia i kompletnie ich zmieniło. To bardzo ciekawe historie, ale dają też powiew optymizmu, że to zło nie jest takie totalne.
– Bo to jest w ogóle film, który zasiewa nadzieję. Płynie z niego lekcja, że nie ma granic, podziałów, sami je sobie stworzyliśmy: po obu stronach płotu są kobiety w ciąży, są dzieci, które mają te same marzenia i potrzeby. Oprócz położenia nic nas nie różni.
– Wszyscy jesteśmy ludźmi. W sytuacjach elementarnych, takich jak choroba, śmierć, narodziny, głód – nie ma żadnej różnicy. Ci, którzy z tym się zetknęli, będą już jednak innymi osobami.
– Pani bohaterka w pewnym momencie mówi: „Pomaganie nie jest nielegalne”.
– Propaganda państwowa namąciła w głowach. Ludzie bali się pomagać, nawet na podstawowym poziomie, bo wydawało im się, że będą mieli kłopoty z prawem. W stanie wyjątkowym rząd to kryminalizował i utrudniał pomagającym życie – służby takie osoby przetrzymywały w areszcie, robiły rewizję, szczuły. Rozmawiałam z aktywistką, która zajmuje się pomocą osadzonym w ośrodkach. Spotykają ją pogróżki i straszny hejt: przebijają jej opony w samochodzie, wymazują farbą i odchodami drzwi. Nie widać, żeby policja na to reagowała. Ale pomaganie nie jest nielegalne. Powiem odwrotnie: niepomaganie jest nielegalne.
– A pani nie boi się zaszczucia? Na „Zieloną granicę” szykuje się nagonka.
– Chyba już się zaczęła. Staram się tego nie śledzić. Zachowuję higienę psychiczną i nie wchodzę na portale, gdzie ten hejt się leje. Jedyne, czego mogłabym się bać, to fizyczne ataki. Te medialne i polityczne zniosę bez kłopotu.
– Film nie miał szans dostać dotacji z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
– Jak się rozniosło, że kręcimy, minister Gliński napisał tweet, że żadne instytucje nie dały ani grosza na ten film. Kilkunastu moich kolegów i koleżanek przymierza się do tego tematu, ale nikomu nie udało się dostać dofinansowania z PISF. Sami przez rok szukaliśmy pieniędzy. Wsparł nas Fundusz Mazowiecki, dołożył się polski Canal+ i polski dystrybutor, ale pomoc przyszła głównie z krajów europejskich: czeski fundusz filmowy i czeska telewizja dały grant, tak samo instytucje z Belgii, Francji i Niemiec. Były też pieniądze od osób prywatnych. Wszyscy zgodzili się na zaniżone stawki – ja i producent na razie zrezygnowaliśmy z honorarium. Projektowi towarzyszyły silny imperatyw i solidarne poruszenie.
– Sprawa leży pani na sercu. Przez lata sięgała pani po historie z przeszłości, a tu nagle film, który – nie wiem, czy to dobre słowo – można uznać za interwencję.
– Też nie wiem, czy to dobre słowo, ale motywacją na pewno były gniew i poczucie, że trzeba coś z tym zrobić. Mam nadzieję, że efekt jest bardziej złożony.