SZUKAMY CIĄGU Na popularność nie chorowałem DALSZEGO
Należał do najbardziej znanych polskich dziennikarzy sportowych. Henryk Urbaś już nie pracuje, odpoczywa
Dziennikarz radiowy i telewizyjny. Przez wiele lat jego głos znali doskonale miłośnicy sportu. Prowadził m.in. „Kroniki sportowe”, audycje „Przy muzyce o sporcie” oraz „Studio S-13”. W radiu spędził niemal 45 lat. Był sprawozdawcą z wielkich imprez sportowych. Z wykształcenia jest ekonomistą transportu, ale nigdy w tej dziedzinie nie pracował. Silniejsza była pasja do sportu i dziennikarstwa. Przez wiele lat odpowiadał też za kontakty z mediami w Polskim Komitecie Olimpijskim. Od niedawna jest na emeryturze. Ma wreszcie czas dla najbliższych, na oddech i relaks.
Mieszka w Warszawie, ale latem sporo czasu spędza na podstołecznej działce. Od pięciu lat jest na emeryturze, więc śmieje się, że to tak, jakby cały czas był na urlopie. – Do końca maja tego roku miałem jeszcze trochę zajęć. Współpracowałem z PKOl-em, przez kilkanaście lat pisałem do „Magazynu Olimpijskiego”, a od kilku lat kierowałem redakcją tego tytułu. Ta współpraca zakończyła się właśnie kilka miesięcy temu. Dlaczego? – Przyszła nowa ekipa i ma chyba inny pomysł na komunikowanie tego, co dzieje się w ruchu olimpijskim i wokół niego.
Blisko czternaście lat, od 2005 r. do 2019 r., był rzecznikiem prasowym PKOl. – Funkcja nie nazywała się rzecznik prasowy, ale rzecznik – tłumaczy. – Byłem attaché prasowym Polskiej Reprezentacji Olimpijskiej na wszystkich igrzyskach od roku 2006 (Turyn) do 2018 (Pjongczang w Korei) i na Młodzieżowych Igrzyskach Olimpijskich w Buenos Aires (2018).
Udawało mu się łączyć te zajęcia z etatową pracą w Polskim Radiu. – Wszystko działo się za zgodą kolejnych przełożonych, pod warunkiem że na antenie nie będę zajmował się sprawami PKOl.
Przez wiele lat kierował Redakcją Sportową Polskiego Radia. – Od 1985 r. do 2004 r., z dwuletnią przerwą spowodowaną względami zdrowotnymi. Dlaczego przestał piastować funkcję rzecznika PKOl? – Poprosiłem, aby zwolniono mnie z tej funkcji. Czułem się trochę wypalony. Dalej jednak współpracowałem z „Magazynem Olimpijskim”. Teraz, kiedy już odszedłem zupełnie, mam więcej czasu dla siebie, dla rodziny. Jadę na wakacje, kiedy chcę i dokąd chcę, a nie kiedy mogę. To wielki komfort i poczucie wolności.
Przekonuje, że nadmiernie nie tęskni za radiem, za dziennikarstwem. – Miałem od obecnego szefa redakcji Cezarego Gurjewa różne propozycje współpracy, ale na razie nie piszę się na to. Natomiast czasem poprowadzę jakąś imprezę sportową lub okołosportową, jeśli ktoś mnie o to poprosi. Ostatnio byłem na Igrzyskach Polonijnych na Opolszczyźnie, ale raczej po to, aby nie siedzieć w domu i się nie nudzić, dla rozrywki.
Urodził się w Szczecinie. Nigdy nie uprawiał sportu wyczynowo. – W młodości wykryto u mnie wadę serca, co skończyło się zwolnieniem z zajęć wychowania fizycznego, a uczęszczałem do bardzo usportowionego II LO w Szczecinie. To była szkoła mocno koszykarska. Marzyło mi się uprawianie tej dyscypliny. Niestety, problemy zdrowotne nie pozwoliły mi grać.
Zajął się zatem sportem z innej strony. – Zacząłem się spełniać w roli organizatora zawodów sportowych, głównie koszykarskich, a także sędziego, spikera, a nawet – kierownika ligowej drużyny koszykarek Czarnych. Zależało mi na tym, aby kręcić się gdzieś obok tego sportu.
Jeszcze jako dzieciak słuchał transmisji z meczów szczecińskiej Pogoni. – Miałem pięć, sześć lat, kiedy chodziłem z ojcem na mecze Pogoni, a potem także Arkonii. Później, jako licealista, sporo czasu spędzał na stadionach, jeździł też na mecze po całym dawnym województwie szczecińskim. – A jednocześnie byłem spikerem na imprezach sportowych. Prowadziłem zawody bodaj w dziesięciu dyscyplinach – od piłki ręcznej, przez koszykówkę, wioślarstwo, motocross i kolarstwo, po piłkę nożną na obiektach szczecińskiej Pogoni i Stali Stocznia, a nawet piłkę wodną.
Właśnie w czasie tej spikerskiej pracy został zauważony przez ludzi ze szczecińskiego radia. – Współpracowałem już z „Głosem” i „Kurierem Szczecińskim”, a pod koniec 1972 r. zaproponowano mi współpracę z Polskim Radiem Szczecin, w zastępstwie kolegi powołanego na ćwiczenia wojskowe. Miałem zajmować się sportem i dodatkowo prowadzić kilka dyżurów spikerskich.
Rok później ta współpraca była już bardzo bliska, a w 1974 r. dostał propozycję pracy na pół etatu. – Musiałem mieć zgodę uczelni, gdyż studiowałem transport morski na Politechnice Szczecińskiej. Wcześniej planowałem iść w tym kierunku, bo interesowałem się gospodarką morską. Były to czasy, kiedy powstała Polska Żegluga Bałtycka, uruchamiano nowe linie promowe. Jednak działałem już bardzo aktywnie w radiu. Zajmowałem się sprawami turystyki, sportu, rekreacji i... wojska.
Trzy lata później, w 1977 r., obronił pracę magisterską o promach kolejowych i mógł już pracować na pełnym etacie. – Często prowadziłem szczecińskie wydania „Studia Bałtyk” oraz tak zwanego PAW-ia, czyli „Przeglądu Aktualności Wybrzeża”. Była to doskonała szkoła, a zresztą robiłem też transmisje sportowe z innych miast.
Dobrze się czuł w radiu. – Nigdy nie miałem tremy, nigdy nie bałem się mikrofonu. To była fajna przygoda. Poza tym pracowałem z ludźmi, których wcześniej słuchałem. Po dwóch latach legenda Polskiego Radia Bogdan Tuszyński namówił go, aby przeniósł się do Redakcji Sportowej PR w Warszawie. – Wcześniej, zaraz po studiach, miałem już w stolicy pół roku praktyki w Redakcji Wojskowej.
Kiedy przeniósł się do Warszawy, trafił, jak to określa, na znakomite towarzystwo. – Pracowałem z wybitnymi dziennikarzami. Bogdan Tuszyński, Bohdan Tomaszewski, Lesław Skinder, Stefan Wysocki, Dariusz Szpakowski, Włodzimierz Szaranowicz, Bogdan Chruścicki, Jacek Fuglewicz, a później jeszcze Tomasz Zimoch czy Krzysztof Miklas...
Przez nieco ponad dwa lata działał też w telewizji. – Zostałem sekretarzem Redakcji Sportowej TVP. To było dla mnie nowe wyzwanie, uczyłem się tej telewizji. Tam też było wielu ciekawych ludzi. Jerzy Mrzygłód, Zbigniew Smarzewski, Stefan Rzeszot, Andrzej Feliks Żmuda, Ryszard Dyja, Włodzimierz Zientarski, „importowani” z radia Szaranowicz i Szpakowski oraz wielu innych. Prowadziłem „Sport w DTV”, „Sportową Niedzielę”, „Echa Stadionów”. To w telewizji przeżyłem największą przygodę dziennikarską i sportową, kiedy w 1985 r. komentowałem z Włoch mistrzostwa świata w kolarstwie i zwycięstwo Leszka Piaseckiego. Ogromne emocje, piękny sukces Polaka i ja przy tym byłem...
Niebawem otrzymał propozycję powrotu do radia na stanowisko szefa Redakcji Sportowej. Przekonuje, że w radiu czuł się jednak lepiej. I pewniej. – Nie chorowałem na popularność. A do niej potrzebna jest telewizja. Dlatego odszedłem bez większego żalu.
W sumie był na 14 olimpiadach, przy innych pracował w Warszawie. – Generalnie koordynowałem całość, wierząc w umiejętności kolegów sprawozdawców oraz w niezwykłe zdolności naszej złotej rączki – realizatora i inżyniera Bogusława Tworka (zazdrościły go nam inne radiofonie...).
Miło wspomina swoje wyjazdy do Meksyku i dwukrotnie (igrzyska i mundial) do Korei. – Jest o czym opowiadać. Najgorsze jest to, że ludzie, którzy tak łatwo nas oceniali, nie rozumieli specyfiki tej pracy. Niektórym wydawało się, że podróżujemy, oglądamy, zwiedzamy, a my cały czas byliśmy zaangażowani w transmisje. To ciężka robota. I nie ma czasu na nic innego, a na dużych imprezach niemal zawsze było nas za mało.
Dlaczego tak rzadko komentował? – Chyba nie ciągnęło mnie do tego. Zresztą, jak się kieruje redakcją, to trzeba pogodzić kierowanie, planowanie i kalkulowanie kosztów, więc na komentowanie czasu ma prawo zabraknąć. Nie stronił jednak od wypadów w tzw. teren, szukając tam ciekawych tematów. Szczyci się posiadaniem honorowych tytułów „Ambasadora” – rodzinnego Szczecina i „sportowej” Spały, a także „Złotego Mikrofonu” Polskiego Radia. Mimo że w radiu spędził blisko pół wieku, śmieje się, że można bez niego żyć. – Na razie. Bo może przyjdzie taki moment, że zatęsknię. Zawsze mogę do redakcji zadzwonić. Radio jest mi ciągle bliskie. W domu mam odbiornik radiowy w kuchni i w każdym pokoju, a i na działce dwa. A słucham nie tylko radiowej Jedynki.