Starzy do szkoły
W Teatrze Nowym w Poznaniu szykuje się gorąca premiera, przygotowywana przez reżyserkę Maję Kleczewską, artystkę wyjątkowo mocno czującą ducha czasów. To jakiś wskaźnik, że teatr wraca na pozycję „rozgrywającego” w obecnej „coraz bardziej nas otaczającej rzeczywistości” (to wiekopomne określenie aktora Kazimierza Rudzkiego).
Kleczewska sięgnęła po sztukę „Lot nad kukułczym gniazdem” – pamiętny tekst, na podstawie którego powstał głośny film z Jackiem Nicholsonem, wielokrotnie wystawiany również w teatrze. Jednakże – jak to często bywa z takimi metaforycznymi tekstami – znaczy on dziś zupełnie co innego i w zupełnie innej sprawie jest przywoływany. Klasycznym jego odczytaniem był wolnościowy bunt pacjentów oddziału psychiatrycznego, którzy jako ludzie nieprzystosowani do życia w normalnym społeczeństwie trzymani byli w zamknięciu i poddawani brutalnemu leczeniu. Niedostosowani do życia, wykluci w „kukułczym gnieździe”, którego – jak wiadomo – nie ma. Sympatyzujemy z nimi gorąco, gdy rozsadzają represyjny system nieograniczonej władzy, jakiej są poddani.
Taka interpretacja dziś byłaby jednak już banalna. Aż przyjdzie się nam zdziwić, w jakim celu teatr odkurza teraz tę sztukę.
Kleczewska zobaczyła w oddziale psychiatrycznym metaforę społeczeństwa reedukującego takich, jacy się dziś nie podobają i jakich trzeba z ich poglądów uleczyć. „Chodzi o przekonanie skrajnej lewicy, że przemocowi są wszyscy, którzy mają «władzę symboliczną», i trzeba ją im odebrać. Nieważny jest dorobek tych ludzi, trzeba ich «strącić z piedestału» i skończyć z tym patriarchatem raz na zawsze” – reżyserka wykłada w wywiadzie w Polityce swoje intencje. „I to jest moja siostra Ratched. Ona kończy z patriarchatem. Ma w szpitalu «pod opieką» samych dziadersów, przemocowców, do rozpracowania i zresocjalizowania”. Ale ta siostra Ratched dostała teraz rolę! Najbardziej negatywna postać w „Locie nad kukułczym gniazdem”, zimna suka znęcająca się nad pacjentami „dla ich dobra”, okazuje się funkcjonariuszką nowego ładu, nowej zwycięskiej ideologii przerabiania wszystkich na dzisiejszego prawidłowego człowieka.
W przestrzeni publicznej stosuje się teraz całe kampanie zawstydzania, naprawiania, piętnowania, stygmatyzowania, a wreszcie izolowania, niszczenia czy – jak to się za panią angielszczyzną mówi – cancelowania osób albo i całych grup społecznych, które do nowej rzeczywistości nie pasują. To o wiele za mało uznać je za przestarzałe, za mało nawet wyrzucić na śmietnik. „Nie zabijamy ich, ale zmieniamy ich myślenie, reformujemy – elektrowstrząsami, jak trzeba. Nowa lewica, mam wrażenie, przez «kombinat-kolektyw» chciałaby przejąć narrację i zdominować publiczny dyskurs, zakładając, że wszystko, co było dawniej, należy do znienawidzonej kultury patriarchatu”. Ta nowa kultura „woke” „dała przyzwolenie na to, że jak kogoś cancelujemy, to go możemy przy tym zglanować, zrównać z ziemią, możemy bezkarnie życzyć mu śmierci”.
Łatwo dostrzec, jak bardzo taki obraz idzie w poprzek coraz bardziej obowiązującej dziś narracji, która nie tylko ze skreślaniem takich ludzi się pogodziła, ale wręcz mu kibicuje i odmawia im prawa do istnienia.
Kleczewska podaje przykład Krystiana Lupy, który z wielkiego artysty został przekwalifikowany na kogoś do skasowania za swoje metody tyranizowania zespołu, ale naturalnie można z takich jak on utworzyć w szpitalu cały oddział. Ciekawe, jak spektakl zostanie przyjęty i czy Kleczewska nie zostanie zamknięta jako kolejna do reedukowania na tym oddziale, jaki na scenie stworzyła, bo zdaje się, może już tam zostać na dobre.
A jest to tylko odprysk dużo szerszego zjawiska i przekonania, że to starzy mają się teraz dostosować do młodych i jeśli ktoś ma się czegoś uczyć, to nie ci, którzy dopiero wchodzą w życie, ale wszyscy od nich. To na tej glebie wyrosła pogarda dla boomerów i dziadersów, którzy zostali jedyną mniejszością, którą można, a nawet trzeba traktować z buta, bo każda inna – oprócz nich – nie zasługuje na takie traktowanie. Teraz to starych trzeba ciągle pouczać i przywoływać do porządku.
Jak śmieszne formy to przybiera, uświadamia nam pozornie odległa ogólnopolska dyskusja na taki oto temat: czy nauczyciele powinni zadawać uczniom zadania domowe. Prawdziwy sens sporu odsłoniła redakcja Przeglądu w okładkowym tekście: „Cały naród odrabia zadania domowe”.
Całość dyskusji zamyka się pomiędzy nauczycielami a rodzicami uczniów, ponieważ wiadomo, że prace domowe obciążają nie tyle samych uczniów, co ich domowników. Tak naprawdę nauczyciele zlecają przecież te prace rodzicom, przerzucając na nich odpowiedzialność za znaczną część procesu nauczania. Jeśli nawet nie oznacza to w każdym przypadku, że rodzice wykonują za dzieci wszystkie zadania domowe od a do zet, to już na pewno czują się zobowiązani do pilnowania i egzekwowania ich wykonania. Zadania domowe to tak naprawdę przepychanka pomiędzy szkołą a rodzicami i wcale nie jest dziwne, że tylko te dwie strony zabierają głos i emocjonują się tematem.
Sami uczniowie uważają, że ich to nie dotyczy, kto i w którym momencie będzie się o nich martwił, bo z pewnością nie oni sami. Już ugruntowało się wśród nich przekonanie, że szkoła to jest coś dla starych i że naprawdę wszystkiego muszą się nauczyć tylko dorośli i niech oni się tym zajmują. Tak, to my – zamiast nich – jesteśmy znowu odesłani do szkoły.