Nie zaćmiłam nikomu życia
Rozmowa z MARIĄ PAKULNIS, aktorką
– Krępowało?
Nr 12. Cena 14,99 zł
– Jestem zaskoczona, że w twoich opowieściach nie ma tłumów zakochanych w tobie mężczyzn.
– Nie miałam szczęścia do miłości.
– Kobieta fatalna jak w kinie?
– Tylko w kinie. Nie zaćmiłam nikomu życia jako kobieta fatalna. Zresztą nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy robię na mężczyznach jakiekolwiek wrażenie. Dziś, przeglądając zdjęcia, widzę, że byłam niezłą laską, ale wtedy w ogóle tego nie czułam. Czasami po spektaklu czy po premierze filmu podchodzili do mnie mężczyźni i mówili: „Całe życie kochałem się w pani”. Pytałam wtedy: „I co ja teraz z tego mam?”. Dobrze, że nie dostrzegałam tego zainteresowania, bo prawdopodobnie by mnie krępowało.
– Nie uważam, że zainteresowanie mężczyzn powinno mnie szczególnie dowartościowywać. Kobiety popełniają błąd, kiedy czują, że jedynym potwierdzeniem ich atrakcyjności są oczy mężczyzny. Co to mówi o naszej samoocenie i roli, jaką dla siebie w życiu widzimy?
Pamiętam, jak szłam do szkoły w Giżycku, miałam już 17 – 18 lat, była późna wiosna i nagle pojawił się obok mnie kabriolet, co już samo w sobie było szokujące. Jechało w nim czterech mężczyzn, Włochów, wołali do mnie: „Bella, bellissima”. Dziś wiem, że Włosi adorują kobiety w sposób oficjalny, a niekiedy natarczywy, ale wtedy szłam sztywna i zastanawiałam się, dlaczego oni mi to robią. Bałam się, że całe miasto patrzy na mnie z pogardą, jak na „pierwszą lepszą”, za którą pokrzykują mężczyźni.
– Swojego męża poznałaś właściwie zaraz po studiach.
– Wróciłam ze Słupska do Warszawy w czerwcu 1981 roku. Zatrzymałam się u siostry, która miała małe mieszkanko na Woli. Wyjechali wtedy z mężem na wakacje i zostawili mi je pod opieką. Tego dnia zerwała się potworna nawałnica. Przez drzwi balkonowe do pokoju wlewała się woda. Wpadłam w panikę. Rzuciłam na podłogę wszystkie ręczniki, jakie znalazłam w domu. I kiedy burza przeszła, zadzwoniła Agnieszka, swoją drogą wtedy jeszcze Kotula, bo „Kotulankę” Krzysiek wymyślił jej później. „Maryśka, przyjeżdżaj. Aleje Ujazdowskie, róg Wilczej. Do Krzyśka Zaleskiego”. „Jakiego Krzyśka Zaleskiego?” – zapytałam. „Reżysera z naszego teatru. Jesteśmy u niego, nie siedź sama, przyjeżdżaj”.
– Skoro wszędzie widzisz znaki, sądzisz dziś, że ta burza była przestrogą?
– Kiedy już wysiadłam z taksówki, słońce odbijało się w kałużach, a w powietrzu panowała cudowna rześkość. Żartowałam sobie z niego czasami, że gdybym miała czytać znaki, to powinnam po pierwszej randce podziękować za dalszy ciąg. Nie dość, że przyszedł do kawiarni z kolegą, to jeszcze musiałam za nas wszystkich zapłacić. Ale to było już po tym, jak wdrapałam się na czwarte piętro kamienicy, w której mieszkał.
– Miłość od pierwszego wejrzenia?
– Nie. Byłam podekscytowana przeprowadzką, nowym teatrem, w którym miałam zacząć pracę, i w końcu nowymi przyjaciółmi. Wchodziłam w zespół Teatru Współczesnego, gdzie nie znałam nikogo, ale koledzy okazali się cudowni. Wojtek Wysocki, Adaś Ferency, Grzesio Wons i Krzysiek. Z czasem dołączył Krzyś Kolberger. Tego pierwszego dnia rozmawialiśmy o teatrze, o projektach, jakie nas czekają, o muzyce. Nie przyznałam się, że wzięłam udział w castingu do „Doliny Issy”. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że dostanę w niej rolę.
Kiedy wychodziłam, Krzysiek zapytał, czy możemy się spotkać po wakacjach. Dopiero z czasem się dowiedziałam, że powiedział kolegom z teatru, że sobie mnie zaklepuje i żaden facet nie ma prawa się do mnie zbliżyć i mnie podrywać, bo ja „będę jego”.
A potem wynajęłam swoje pierwsze mieszkanie na ulicy Górskiego. Koledzy z teatru pomagali mi malować ściany. Zaprosiłam ich na parapetówę. Byłam zdziwiona, że Krzysiek nie przyszedł, ale nie roztrząsałam tego w rozpaczy. Odwiedzał mnie wcześniej, spotykaliśmy się.
– Dlaczego nie przyszedł?
– Przyszedł, kiedy zabawa już się rozkręciła. W dwurzędowej marynarce z guzikami przy mankietach, w koszuli i z pękiem czerwonych róż. Koleżanki i koledzy prawie zemdleli z wrażenia, bo pierwszy raz zobaczyli go w porządnej, odprasowanej marynarce. Zawsze chodził w czarnym, wyświechtanym, sztruksowym garniturze. W nim go zresztą poznałam.
– Abnegat?
– Nie. Po prostu nie miał ubrań. Wyszedł z domu z jedną walizką. Sypiał kątem u kolegów. Raz u Jurka Satanowskiego, innym razem u swojego przyjaciela Leszka Tarnowskiego. Błąkał się.
– Zaproponowałaś, by się do ciebie sprowadził?
– Zaproponowałam dopiero wtedy, kiedy się w sobie zakochaliśmy. Mieliśmy za sobą ciężki czas stanu wojennego, w którym się wspieraliśmy, tworzyliśmy teatr, jedyne miejsce naszej wolności. Mnóstwo emocji wzmacnianych przez straszną, wojenną rzeczywistość.
Dwa lata później się pobraliśmy. Bez zaręczyn i pierścionka, po prostu tak wyszło. Można powiedzieć, że pobraliśmy się zespołowo, bo
cały teatr był na naszym ślubie. Bawiliśmy się przez trzy dni w mieszkaniu Adasia Ferencego.
– W ślubnej fryzurze wyglądasz na nastolatkę.
– A mam 28 lat. Sukienka z indyjskiej bawełny i białe rajstopy. Jedynym luksusem były buty, za małe, więc szybko je zdjęłam. Po pokazie „Johnny’ego” w Warszawie podeszła do mnie kobieta i zapytała, czy ją poznaję. Wyjaśniłam, że nie będę udawała, ale niestety nie poznaję. „To ja dawałam państwu ślub” – powiedziała. Zapytałam, czy pamięta, że nie mogłam utrzymać długopisu. Pamiętała także to, że powiedziała do mnie: „Ja też jestem zdenerwowana, bo to jest mój pierwszy ślub, jakiego udzielam, ale pani niech się nie denerwuje, bo wszystko będzie dobrze”.
– Ale historia!
– Dlatego z widzami. uwielbiam spotkania
– Właściwie dlaczego nie mogłaś utrzymać długopisu? Może TO był znak?
– Przestań, jaki znak. Przytrzasnęłam sobie palec drzwiami samochodu, kiedy wypakowywałyśmy z Basią Sołtysik cielęcinę na wesele.
– Skąd ty zdobyłaś w tamtych czasach cielęcinę?
– Do Teatru Współczesnego przyjeżdżała tak zwana cielęcinowa ze wsi. Czyli ludzie z wiosek przywozili obrobioną cielęcinę. Zapisami zawiadywał portier i kiedy lista zamówień była pełna, dawał im znać i przywozili dostawę. Na szczęście, bo nie wiem, co podałabym na wesele. Krzysiek, rzecz jasna, w ogóle się nie poczuwał. Cudowna Basia miała samochód i między próbami pomogła mi przewieźć mięso z teatru do domu. Wróciłam na próbę z rozwalonym palcem, ale z bólu nie mogłam pracować, więc na Hożą na pogotowie. A tam lekarz, że trzeba zerwać paznokieć. Nie pozwoliłam na to. Zażywałam tabletki przeciwbólowe, moczyłam palec w sodzie i usztywniłam. I nawet przygotowałam pieczeń cielęcą.
– Na tyle ludzi?
– Nie, obiad był u nas, na Wilczej, a sala weselna u Adasia na Kieleckiej. Trzy pokoje, ogromna przestrzeń, francuskie drzwi. Pamiętam, jak myłyśmy w wannie sałatę, tyle jej było. Impreza była składkowa. Ewa Zaorska, geniuszka kulinarna, u której odbywały się najlepsze przyjęcia, zrobiła nam w prezencie ślubnym gar strogonowa.
Przyszedł cały zespół Teatru Współczesnego i Erwin Axer z ogromną butelką whisky.
Ależ to było wesele. Ono rekompensuje mi całe małżeństwo.
O matko. Przypomniało mi się, że na mój ślub przyjechał Marek, mój brat. Przywiózł zapakowaną w papier wędzoną sielawę!
– Rodzice też przyjechali?
– Nie. Przyjechali do mnie dopiero sześć czy siedem lat później zobaczyć wnuka. Jaś miał wtedy siedem miesięcy. Weszli na dziesięć minut i wyszli. Ale czasami odwiedzaliśmy ich z Krzysztofem w Giżycku.
– Czy jest możliwe, że wyszłaś za niego dla poczucia bezpieczeństwa? Był osadzony w środowisku, do którego ty dopiero wchodziłaś. Asystent Łomnickiego i Wajdy, reżyser, lubiany i nagradzany.
– Po pierwsze, wyszłam za niego z miłości. Krzysiek zabiegał o mnie, bardzo się starał. Sądziłam, że jeżeli starszy ode mnie o dziewięć lat mężczyzna obdarza mnie tak wielką atencją i proponuje małżeństwo, to znaczy, że przed nami prawdziwy, trwały związek i od teraz przejdziemy razem przez życie. Wierzyłam w to.
Po drugie, kiedy się poznaliśmy, niczego o nim nie wiedziałam. Kim jest, czy jest bogaty, czy biedny, czy jest znany, czy nieznany. Nic. Wiedziałam, że jest artystą, guru dla swoich kolegów, starszych ode mnie. Przecież miałam dwadzieścia parę lat. Nie mogłam zadzwonić ani do matki, ani do kogokolwiek, by zapytać, co powinnam zrobić.
Po trzecie w końcu, kiedy go poznałam, znałam swoją wartość. Nie byłam już dziewczynką, która przyjeżdża z Giżycka do Warszawy. Skończyłam szkołę teatralną i byłam po pierwszym sezonie pracy. Grałam.
– Czyli nie był twoim Pigmalionem?
– Bynajmniej. Byliśmy autonomicznymi twórczymi bytami, które – mam nadzieję – inspirowały siebie wzajemnie, a nie wykorzystywały do swoich gierek.
– To pewnie żart, ale wstrząsnęło mną, że faceci ustawiali sobie, która będzie czyją kobietą.
– Może Krzysiek w ten sposób chciał im powiedzieć, że się zakochał, a krępował się wyrazić to wprost? Nie widziałabym w tym maczyzmu, walk kogutów, znaczenia terytorium i dominacji. To tylko język, głupi z dzisiejszej perspektywy żart. Byliśmy silnymi osobowościami, które tak naprawdę nigdy nie powinny się ze sobą na stałe wiązać.
– Dlaczego?
– Oboje byliśmy po traumatycznych przeżyciach. I oboje artyści. Krzysiek przeszedł przez trudne dzieciństwo. Miał bardzo starego ojca, dużo starszego od matki. We Lwowie był adwokatem, po wojnie osiedlił się w Lipinach Śląskich, dziś Świętochłowicach. Tam poznał mamę Krzyśka, o którą był chorobliwie zazdrosny. Rozwiedli się. Jako prawnik wywalczył, że syn zostaje przy nim, co było trudne, bo Krzysiek matkę ubóstwiał. Bardzo młodo zmarła. Krzysiek nigdy o tym za dużo nie mówił. Nie chciał.
Wychowywali go babcia i ten stary, wymagający ojciec.
Swoją drogą niedawno zwrócili się do mnie ludzie ze Świętochłowic z pytaniem, czy mogą nadać jednej z ulic imię Krzysztofa. Z tej okazji planują odsłonięcie tablicy pamiątkowej, bo są dumni, że taki artysta urodził się w ich mieście. To bardzo miłe.
– Mieliście oboje trudne dzieciństwo, więc się rozumieliście. To chyba plus relacji?
– Rozumieliśmy się, ale nie umieliśmy razem być. Byliśmy przyzwyczajeni do walki o swoje jestestwo, znaliśmy instrukcję obsługi trudnego, bolesnego życia. I wiedzieliśmy, że trzeba sobie w nim stworzyć bezpieczną niszę.
Gdyby moje dziecko doświadczyło w dzieciństwie traumy, to prawdopodobnie mówiłabym mu, by szło w świat poszukać szczęśliwej istoty. Bo może przy niej nauczy się radosnego życia. Zobaczy, że są jeszcze inne życiowe schematy i życie może wyglądać inaczej niż to, jakie zna.
To ogromne szczęście, jeśli trafisz na człowieka, który wyrósł w kochającej się rodzinie, jest mądry i pomoże ci poradzić sobie z twoim wewnętrznym pokiereszowaniem.
– Przecież sztuka i aktorstwo były spoiwem waszego związku.
– Na pewno. Tym bardziej że oboje podchodziliśmy z pasją do swojej pracy. Nie pamiętam, by kiedykolwiek wymuszał na mnie, jak mam coś zagrać, zwykle dochodziliśmy do tego wspólnie. Lubił słuchać moich spostrzeżeń, co miało przełożenie na spektakle. Podobnie myśleliśmy i mieliśmy podobną estetykę, ale nie byliśmy życiowymi partnerami. Nasze wspólne życie skupiało się przede wszystkim na pracy i kręciło się wokół spektakli, planów filmowych i zdjęć.
Zazdrościłam Jurkowi i Ninie, przyjaciołom, którzy wspólnie celebrowali codzienne życie. Kieliszek nalewki wieczorem, wspólny wyjazd, śmiech, długie rozmowy. Nie było w tym żadnego rozpasania, tylko radość ze skromnych rzeczy przeżywanych wspólnie. Jeździłam do nich na weekendy w czasie pracy nad „Pajęczarkami” i opatulona kocem patrzyłam z zachwytem na ich życie. Wszystko wokół nich było niezamęczone, bez kaca, jasne i słoneczne. Jestem im wdzięczna, że pokazali mi, jak może wyglądać starość kochających się ludzi, bo tego też nie znałam z domu.
– Byliście wobec siebie lojalni?
– Byliśmy lojalni, bo mieliśmy dziecko i tworzyliśmy rodzinę, lecz żyliśmy w wolnym związku. Ani nie czułam się kontrolowana przez niego, ani nie kontrolowałam, czy Krzysiek ma kogoś, czy nie ma. Mnie to po prostu w ogóle nie obchodziło. Nie zastanawiałam się, czy i ile razy zostałam zdradzona, z zastrzeżeniem, że w zdradzie nie chodzi tylko o to, czy pójdziesz z kimś do łóżka. – A zostałaś zdradzona? – Po cholerę w takie szczegóły się wdawać?
– Wybacz, ale plotkarskie portale pisały...
– ...my nie jesteśmy plotkarskim portalem.
– Czułabyś się upokorzona, gdybym o tym napisała?
– W ogóle. Tamta sytuacja nie obaliła mojej wartości w moich oczach. Zawsze nosiłam w sobie dumę. I nigdy nie straciłam godności. Nie widzę sensu, by drążyć tę kwestię, bo ani nie czuję urazy, ani nie mam poczucia, że powinnam się zemścić. Krzysiek był artystą, który w czasie naszej wspólnej drogi miał swoje fascynacje, i to wszystko. Był wolnym człowiekiem.
– I ty przyjmowałaś jego wolność bez bólu?
– Znasz ten świąteczny film „To właśnie miłość”?
– Uwielbiam! Oglądałam go pierwszy raz z moimi trzema córkami. Strasznie płakałam.
– My oglądamy go z Jaśkiem co roku na święta. I płaczę za każdym razem, kiedy Emma Thompson staje bezradnie nad pustym małżeńskim łóżkiem, a w tle leci kawałek Joni Mitchell. W tej scenie jest wymyślony każdy detal. Najpierw ona skrywa rozpacz, bo wie, że została zdradzona, a potem wygładza kapę na łóżku. Dla mnie ta kapa, mówiąc metaforycznie, jest jej małżeństwem.
– Dlaczego nie odeszłaś?
– Może mu uwierzyłam, że nie umie żyć beze mnie. A potem może myślałam, że wielu mężczyzn skręca na chwilę w bok, lecz zawsze wracają do gniazda.
– Kobiety też skręcają w bok.
– Tak, ale nie umiałabym komuś rozwalić rodziny. Prawdopodobnie dlatego, że nie miałam fajnej, nie śmiałabym zniszczyć komuś dobrego życia, o którym sama marzyłam. Bo ileż to razy dzieje się tak, że ludzie są szczęśliwi, ale naraz pojawia się inna kobieta, najczęściej młodsza od żony, i rozwala fajne małżeństwo. A może to była kolejna istotna dla mnie lekcja?
– Kolejna lekcja cierpienia? Daj spokój.
– Dzięki niej mogłam głębiej dotrzeć do postaci kobiet, które grałam. Mogłam je zrozumieć. Przecież ja żyłam zawodowo w duszach innych, bardzo różnych kobiet. W sobie ich szukałam i w sobie je odnajdywałam. Dzięki moim, również bolesnym, doświadczeniom byłam w swoich rolach wiarygodna.
DOROTA WODECKA
Rozmowa pochodzi z książki „Moja nitka. Maria Pakulnis w rozmowach z Dorotą Wodecką”, która właśnie ukazała się na rynku (Wydawnictwo Agora)