Całe życie potrzebuję adrenaliny
Bartosz Obuchowicz: W tym zawodzie trzeba mieć bardzo mocną psychikę
Utalentowany, pracowity, towarzyski, czasem zbuntowany, kilkakrotnie nagradzany. Wróżono mu wielką karierę. Największą rozpoznawalność przyniosła mu rola Tomasza Burskiego w serialu „Na dobre i na złe”. Nie ukrywa, że w pewnym momencie zainteresowanie nim zmalało, miał problemy z alkoholem i depresją. Ale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa...
Już na wstępie zwraca uwagę, że informacje, jakoby wycofał się z show-biznesu, są nieprawdziwe i wykreowane przez media. – To nie ja się wycofałem, lecz telefon przestał dzwonić. Ale to nie znaczy, że mnie nie ma. Łapię różne mniejsze role, a jak nie mam co grać, to pracuję przy scenografii, rekwizytach, oświetleniu lub produkcji. Działam z drugiej strony kamery. A że wychowałem się na planie filmowym, to taka praca nie ma dla mnie tajemnic. W każdej z tych ról czuję się dobrze. Jakoś trzeba zarabiać na życie. Każde doświadczenie coś wnosi i uczy. Najgorsze i najbardziej depresyjne jest siedzenie i czekanie. Trzeba cieszyć się każdą chwilą i nie planować, bo plany mają to do siebie, że się nie sprawdzają. Ale cel trzeba mieć, nawet jak droga jest kręta, trzymać dobry kierunek.
Nie osiadł na laurach, nie zrezygnował, chodzi na castingi, jednak jest dość sceptyczny. – Kiedy twoja twarz jest już rozpoznawalna, to wszyscy patrzą na ciebie przez pryzmat ról, które zagrałeś, i myślą, skoro jest na ekranie, to dobrze mu się wiedzie. Nie wiedzą, że to, co na ekranie, było już dawno nagrane, czyli zarobione, wydane i zapomniane. Aktor szuka wtedy następnej roli, ale wielu myśli, że jeśli widziało go w telewizji, to na pewno nie ma czasu, jest zajęty, a jest dokładnie odwrotnie. Kiedy zaczynasz dzwonić po kolegach z branży i reżyserach, którzy „obiecywali ci ten film...”, to jest jak w „Nic śmiesznego” Marka Koterskiego i „ja wtedy na deszczu moknę, a oni to wilki jakieś...”. Po prostu już nie pamiętają, co mówili, albo mają inną wizję z kimś innym w tej roli, która miała być dla mnie. Uważa, że taki, niestety, jest świat show-biznesu, zimny i bezkompromisowy, w którym nie ma zbyt wielu prawdziwych przyjaźni. – Może gdzieś popełniam błąd, że nie siedzę cały czas w internecie i nie kreuję się, opowiadając, co jem i co robię w wolnym czasie. Dziś bez mediów społecznościowych człowiek właściwie nie istnieje, ale trudno jest mi się w tym odnaleźć. Jestem człowiekiem, który lubi działać w realu, ale chcąc nie chcąc przełamuję się i zaczynam wrzucać coraz więcej relacji na mój profil.
Choć niedawno skończył czterdziestkę, ma na koncie role w ponad stu produkcjach filmowych. – Na naszym rynku trzeba być bardzo czujnym i odmawiać tylko w ostateczności, a najlepiej brać wszystkie propozycje i potem kombinować, żeby wszystko pogodzić, co też nie zawsze się udaje, ale przynajmniej nie ciągnie się potem fama, że się zadziera nosa, tylko że jest się bardzo zajętym. Przyznaje, że miał trudny czas. Ciągłe uciekanie w alkohol i brak pracy doprowadziły go do depresji, ale z niej wychodzi. – Cztery lata temu całkowicie rzuciłem alkohol i zacząłem postrzegać świat zupełnie inaczej. W tym zawodzie trzeba mieć bardzo odporną psychikę. Bo raz wszyscy cię wielbią, podają rączkę, a kiedy indziej ty podajesz innym rekwizyty. Dzięki temu, że jestem alkoholikiem, zacząłem pracę nad sobą. Wiem, że ta praca jest najważniejsza, bo poznaję samego siebie i jestem w stanie znaleźć cel i żyć szczęśliwie, dążąc do spełnienia. System, w którym żyjemy, uczy nas, jak być pierwszym, najlepszym, a w życiu najważniejsze to być szczęśliwym! Najważniejsza jest droga, cel to tylko wisienka na torcie.
Urodził się w Warszawie. Kiedy miał osiem lat, stracił ojca. – Wtedy mama zapisała mnie na kurs tańca, z którego instruktorka pokierowała mnie do dziecięcego zespołu Tintilo. Tworzyliśmy musicale, w których tańczyliśmy, śpiewaliśmy, graliśmy i nawet sami zmienialiśmy scenografię. To była moja pierwsza szkoła aktorstwa. Mój debiut na scenie. Ale łatwo nie było, bo koledzy z podwórka źle to postrzegali. Musiałem często walczyć w swojej obronie. Tintilo występował w Teleranku, gdzie został zauważony, i wkrótce pojawił się w telewizji solo. Ta machina go wciągnęła. W trzeciej klasie podstawówki zakochał się w koszykówce. – Zaszczepił mi ją chłopak mojej siostry, Bartek Węglarczyk, od którego dostałem pierwszą piłkę. Grałem non stop, aż w końcu zacząłem trenować w Legii. Łatwo nie było, wzrostem nie górowałem i trenerzy patrzyli na mnie z przymrużeniem oka. To mnie jednak motywowało do intensywniejszych treningów, bo miłość nie wybiera, a ja pokochałem koszykówkę na zabój. I chociaż nie zostałem pierwszym Polakiem w NBA, co było wtedy moim celem, to poniekąd spełniłem to marzenie później. Z trenerem z Legii Jackiem Łączyńskim zaczął prowadzić „Rzut za 3” w TVN. – Ten program dał mi niezłą popularność, zwłaszcza w środowisku koszykarskim. Po latach dowiedziałem się od Czarka Trybańskiego, że oglądał ten program, więc pośrednio przyczyniłem się do jego sukcesu, czyli wejścia pierwszego Polaka na parkiety NBA. Koszykarzem nie został. – Może to była moja pierwsza porażka. Potem do tej sportowej miłości doszły jeszcze deskorolka i snowboard. Korzystałem z każdej chwili, żeby wyruszyć w góry i jeździć.
W pierwszej poważnej roli wystąpił w spektaklu Teatru TV „Chłopcy z Placu Broni” w reżyserii Macieja Dejczera. Zagrał Nemeczka. Miał dwanaście lat. Potem był „Cwał” Krzysztofa Zanussiego. – Na castingu zauważyła mnie Maja Komorowska. Powiedziała, że chce ze mną grać. Reżyser się zgodził. Otrzymał nagrodę za rolę dziecięcą na 21. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. – Nastał czas seriali, trafiłem na plan „Na dobre i na złe”. Grywał w różnych produkcjach, ale epizody. Rozpoczął studia, psychologię. Jednak po dwóch latach zrezygnował i uczył się w Szkole Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich. Na planie „Na dobre i na złe” poznał Piotra Wereśniaka. I dostał propozycję ważnej roli w filmie „Stacja”. – To była moje osiemnastka, wejście w dorosłe życie. Dobry czas. Za wykreowanie postaci Marka „Banana” w tym filmie otrzymał w 2001 roku nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego na 26. FPFF w Gdyni. Potem były „Haker”, „Czas surferów” i wiele innych filmów. Był już bardzo popularny. Za rolę Tomka Burskiego nastolatki go uwielbiały. – Gdzie tylko się ruszyłem, ustawiały się kolejki po autografy. Było to miłe, ale też czasem męczące.
Grał kilkanaście lat, ale po odejściu z „Na dobre i na złe” było coraz gorzej. – Telefon dzwonił rzadziej, jednak nigdy się nie poddałem. Pracowałem w dubbingu, to trochę ratowało mi tyłek, bo praca przyjemna, a i jakaś kasa była. Po kilku latach pojawił się na parkiecie „Tańca z gwiazdami”. Nazywa to próbą przypomnienia o sobie. – Była to mało wypromowana edycja, choć z Krzyśkiem Tyńcem toczyliśmy walkę do końca. Następna była lepsza, bo zwycięzca oprócz Kryształowej Kuli otrzymał porsche. Po „Tańcu z gwiazdami” telefon się nie rozdzwonił. – Gazety rozpisywały się, że poświęciłem się rodzinie, ale to był wymysł niektórych dziennikarzy. Wymyślano bzdury, a ja szukałem pracy. Sporo miejsca w jego życiu wciąż zajmował sport. – I nie tylko snowboard, pojawił się rallycross. Zaczął inwestować w samochody. – Najpierw był maluch. Ścigałem się na torach. Potrzebowałem adrenaliny. Całe życie jej potrzebuję. Sporty motoryzacyjne są jednak drogie, więc jak nie udało mi się znaleźć sponsora, zrezygnowałem.
Właśnie zakończył zdjęcia do serialu „Korona królów. Jagiellonowie”. – I znów wróciłem na ścieżkę poszukiwawczą. Niestety, pandemia zrobiła swoje. Grałem w czterech spektaklach impresaryjnych i wszystkie spadły. Jeden wrócił tylko na chwilę. Teraz występuję w przedstawieniach „Wąsik, ach ten wąsik...” w reżyserii Janka i w „Testosteronie” wyreżyserowanym przez Krawczuka i Macieja Wierzbickiego. Nie poddaję się i ciągle walczę.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.