Nie uważam się za profesjonalnego sportowca
– Dziewczyna z nizin mistrzynią narciarską. Skąd wzięło się twoje zamiłowanie do tego sportu, i to jeszcze w ekstremalnym wydaniu?
– Można powiedzieć, że jestem dość egzotycznym przypadkiem pośród innych zawodniczek. Większość z nich pochodzi ze słynnych w świecie ośrodków narciarskich, a w ich genach zapisana jest rodzinna tradycja zjeżdżania na nartach.
Ja co prawda też zaczęłam jeździć jako trzyletnie dziecko, ale mój sezon trwał zazwyczaj dwa tygodnie w roku. Potem przez kilka lat nie jeździłam wcale. Trenowałam za to lekką atletykę – biegi. Do nart wróciłam, wybrawszy się w wieku 16 czy 17 lat na sylwestra w góry. Tam poznałam ekipę freestyle’owców narciarskich. Byłam zafascynowana ich wyczynami, więc i sama chciałam spróbować swoich sił. Miałam na tyle dużą motywację i frajdę, że dzięki treningom dość szybko dostałam się do kadry Polski. – Szybko – to znaczy? – Uczyłam się dwa sezony, potem wystartowałam w moich pierwszych mistrzostwach Polski i je wygrałam. Ale to nie był freeride, tylko freestyle – powietrzne ewolucje na snowparku. Freeride poznałam, gdy przeprowadziłam się do Szwajcarii. Przyjechałam tu na studia sześć lat temu. Potem poznałam mojego chłopaka, też narciarza, i tak zostałam.
– W jaki sposób trenujesz i ile z tego to przygotowania w górach?
– Lubię zatęsknić za śniegiem i zimą, dlatego latem wcale aż tak bardzo nie ciągnie mnie do jazdy na nartach. Staram się nie niszczyć dodatkowo lodowców, które są naprawdę w opłakanym stanie przez zmiany klimatyczne. Większość moich przygotowań latem i wczesną jesienią to ćwiczenia na siłowni i jazda na rowerze górskim. Ten sport podobnie rozwija mózg jak narciarstwo freeridowe. Musisz dokładnie i szybko „czytać” teren, po którym zjeżdżasz. Jest adrenalina i prędkość.
– Jak przezwyciężasz strach? Masz zajęcia z psychologiem?
– Nie, bo nie poznałam na razie nikogo, kto miałby takie doświadczenie w mojej dyscyplinie, aby mógł mi pomóc. Korzystam jednak z różnych technik opisanych przez psychologów pracujących ze sportowcami. Przygotowanie mentalne to ponad połowa sukcesu. Genialna forma nic nie da, gdy raptem zostaniesz pożarta przez stres. A o ten nietrudno, i to nie przez stromy szczyt. Podczas startu widzisz mnóstwo osób, które cię obserwują, nad głowami latają drony, helikopter... Wiesz, że twój zjazd jest pokazywany na żywo. Mnie dopiero od dwóch sezonów udaje się wyluzować. – Wyjeżdżanie poza trasy poza zawodami jest legalne? – Zależy gdzie. W większości kurortów narciarskich w Europie można wyjeżdżać poza trasy – oczywiście na własną odpowiedzialność. W niektórych ośrodkach istnieją nawet specjalnie oznaczone strefy freeride’owe.
– A bezpieczne? Nastolatków pewnie łatwiej przekonać do freeride’u, niż zdobyć zgodę ich rodziców. Uważasz, że to niegroźny sport?
– Tak, jeśli uczysz się go krok po kroku. Wiadomo, że wyjeżdżanie poza szlaki bez przygotowania zarówno sportowego, jak i bez kursów lawinowych jest niebezpieczne. Dlatego dobrze wybrać się na obozy prowadzone przez doświadczone osoby. Dla laika może wyglądamy jak szaleńcy, ale potwierdzeniem moich słów o bezpieczeństwie jest to, że na szczeblu zawodów profesjonalnych, czyli na najtrudniejszych trasach, nie ma wiele wypadków. Zawodnicy są po prostu dobrze przygotowani.
– Twoi rodzice nie mieli obaw, gdy zaczęłaś swoją ekstremalną przygodę?
– Oni chyba na początku nie do końca wiedzieli, co robię. Dopiero jak obejrzeli pierwsze transmitowane zawody, w których brałam udział, to się przerazili. Teraz tylko mój tata ogląda transmisje na żywo, a mama siedzi w drugim pokoju i jak już wie, że nic mi się nie stało i bezpiecznie dojechałam do mety, to ogląda powtórkę. – Czym jest Freeride World Tour? – Jest to Puchar Świata Elity. Seria zawodów dla najlepszych narciarzy, narciarek, snowboardzistów i snowboardzistek. Walka toczy się o tytuł mistrza/mistrzyni świata. W skrócie, aby się tam dostać, trzeba przejść przez pierwsze pięć etapów różnej trudności zawodów eliminacyjnych i baraży. W danym sezonie tylko dwie nowe najlepsze zawodniczki z całej Europy, Azji i Oceanii dostają się do Pucharu Świata. W tym roku w najwyższej klasie (taka narciarska F1) FWT startuje 12 najlepszych zawodniczek ze świata. – Ile jest startów w Pucharze FWT? – W tym roku miało być sześć, ale ze względu na złe warunki śniegowe etap w Hiszpanii odwołano. Dzień przed naszą rozmową zdobyłam złoto w szwajcarskim Verbier. Wkrótce będzie można mnie zobaczyć podczas startu w Kanadzie między 14 a 20 lutego. Daty są ruchome ze względu na możliwość wyboru najlepszych warunków pogodowych. A w marcu przewidziane są zawody w Gruzji – pierwszy raz w historii. Następnie sezon zakończymy finałowymi przystankami w Austrii i Szwajcarii.
– Co się liczy w zjeździe poza bezpiecznym dotarciem do mety?
– Jest pięć kryteriów oceny. Przed zjazdem dostajemy tylko informację, gdzie jest start, gdzie meta. Otrzymujemy punkty za wybór linii (trasy), płynność jazdy, technikę, kontrolę, a także akrobacje i kontrolę ciała w powietrzu oraz lądowanie. – W jaki sposób wyznaczasz trasę zjazdu? – To jest może nawet trudniejsze niż sam zjazd. Górę obserwuję najpierw przez lornetkę. Wyszukuję charakterystyczne miejsca na ścianie, planuję, ile razy mogę wykonać skręt, w którą stronę, i czy da się wykonać skok. Oczywiście z daleka ściana wygląda inaczej, niż wtedy, kiedy się już na niej jest, więc trzeba sobie wyobrazić prawdziwe wymiary danego klifu, skałki, uskoku. Tak stworzoną trasę zapamiętuję i staram się wykonać ją w praktyce.
– Kto czuwa nad bezpieczeństwem podczas zawodów?
– Najpierw ściana zostaje przygotowana w taki sposób, aby zmniejszyć ryzyko zejścia lawiny. Zrzucana jest bomba, która ma za zadanie ściągnąć niebezpiecznie nagromadzony, niezwiązany z podłożem śnieg. Poza tym na trasie – choć może tego dobrze nie widać, a szczyt sprawia wrażenie zupełnie dzikiego – czuwają ratownicy, którzy też znakomicie jeżdżą na nartach i mogą szybko dotrzeć do potrzebującego. Przygotowane są również karetka i helikopter. Każdy z nas ma sprzęt lawinowy – tzw. poduchę, którą otwieramy w momencie zejścia lawiny, detektor nadający sygnał w przypadku, gdybyśmy znaleźli się pod śniegiem, oraz sondę i łopatę (sprzęt potrzebny do ratowania innych osób).
– Nakręciłaś o swojej pasji film, który odnosi sukcesy na festiwalach.
– Tak, to nie tylko film o mojej pasji i dość komicznej historii, ale i motywacja dla tych, którzy nie są pewni, czy dadzą radę spełnić swoje marzenia. Pokazuję w nim, że sport ekstremalny jest nie tylko dla chłopaków i mężczyzn, a bycie z nizin nie przekreśla kariery na szczytach. Co zabawne – mój sponsor jest z Gdyni, a kontuzja nie zawsze skreśla zawodnika na stałe. Ten ponad 30-minutowy dokument stworzyliśmy razem z moim kolegą Maćkiem Sulimą – genialnym narciarzem i operatorem kamery. Zgłosiliśmy materiał do Festiwalu Polskich Filmów Sportowych, w których pokazywane są produkcje o wszystkich dyscyplinach – konkurencja jest zatem ogromna. A ku naszemu zaskoczeniu udało nam się wygrać główne wyróżnienie, tzw. Nagrodę Złotego Mamuta. – Jakie masz zainteresowania poza nartami? – Znam kilka języków obcych i uprawiam różne sporty. Mam własną firmę w Szwajcarii – to mój plan B, ale i A jednocześnie. Nie ukrywam, że chciałabym wesprzeć rozwój freeride w Polsce. Szczerze: przez to, że nigdy nie planowałam kariery profesjonalnego sportowca, to nawet chyba się za niego nie uważam.
Od łuczywa do LED-ów
Wzrok jest najważniejszym z naszych zmysłów, dzięki niemu uzyskujemy ponad 80 proc. informacji o otoczeniu. Dlatego przełomowym punktem w naszych pradziejach była umiejętność posługiwania się ogniem. Nasi przodkowie w nocy musieli rozjaśniać swoje jaskinie czy chaty, rozpalając ognisko. Potem pojawiło się łuczywo, które pozwalało przenosić ogień, a więc i oświetlenie.
Prawdopodobnie sześć tysięcy lat temu wynaleziono kaganki, naczynia gliniane, miedziane, kamienne, a później z brązu oraz żelaza. Wypełniano je olejem, oliwą lub tłuszczem zwierzęcym i umieszczano nieruchomy knot, który najczęściej wykonywano z lnu lub konopi.
Około trzech tysięcy lat temu Etruskowie, którzy zadomowili się na Półwyspie Apenińskim, zaczęli wytwarzać woskowe świece.
Przez kolejne wieki, a nawet tysiąclecia w dziedzinie oświetlenia niewiele się działo, chociaż trzeba wspomnieć o mającej 120 metrów wysokości latarni morskiej na wysepce Faros, zbudowanej około 280 r. p.n.e., która znajdowała się przy wejściu do portu w Aleksandrii. Jej światło pochodzące z ogromnego ogniska, wzmacniane wielkimi wypolerowanymi metalowymi lustrami, podobno było widoczne z odległości ponad 50 km.
Prawdziwy przełom nastąpił, gdy pod koniec XVIII wieku William Murdoch wynalazł lampę gazową. Już w 1804 r. takie oświetlenie zastosowano w Londynie. Do dziś pozostało ponad półtora tysiąca i wszystkie świetnie świecą. W latach osiemdziesiątych XIX stulecia Paryż oświetlało już 45 tys. takich lamp.
30 marca 1853 r. w lwowskiej aptece Ignacy Łukasiewicz zapalił pierwszą na świecie lampę naftową. W Polsce, gdzie elektryfikacja upowszechniła się później niż na Zachodzie, używano ich na wsi jeszcze sto lat później.
21 października 1879 r. w laboratorium Thomas Edison zapalił pierwszą żarówkę elektryczną, która była w stanie świecić przez kilkadziesiąt godzin. Jednak dopiero około 1930 r. żarówka przybrała kształt, który znamy do dziś.
W 1910 r. Georges Claude pokazał w Paryżu lampę neonową.
W 1962 r. Nick Holonyak junior wynalazł żarówkę LED-ową (Light-Emitting Diode – dioda emitująca światło). Jednak dopiero pod koniec XX wieku LED-y weszły do powszechnego użycia, stając się bardziej wydajne od żarówek tradycyjnych.