Żyć po swojemu
na przesłuchaniach inaczej niż aktorzy dramatyczni. Że obowiązuje niepisany podział, że to są dwa odrębne światy.
– Na czym polega ta różnica światów?
– Mam wrażenie, że w środowisku panuje dziwne przekonanie, że albo grasz, albo śpiewasz, że musicalowe doświadczenie wcale nie jest dodatkowym atutem, jeśli starasz się o rolę dramatyczną. Nieraz zastanawiałem się, czy na castingu wspominać o moim dorobku w teatrze muzycznym. I to jest o tyle dziwne, że przecież coraz więcej twórców w swoich filmach i spektaklach czerpie z musicali, a gatunki się coraz bardziej mieszają. Na szczęście, jak już mówiłem, sytuacja się zmienia. Od czasu, kiedy skończyłem studia w Gdańsku, powstało sporo nowych musicalowych kierunków, także na uczelniach stricte dramatycznych. Dotyka nas światowy trend. Żyjemy w końcu w czasach, kiedy nawet taka gwiazda jak Timothée Chalamet nie ucieknie od śpiewania (śmiech).
– Coś na ten temat wiesz – to ty dubbingowałeś Chalameta w polskiej wersji językowej „Wonki”.
– I doceniłem, jak świetnym jest aktorem, bo w jego oczach widać wszystko, każdą emocję. To mnie ratowało, bo Timothée ledwo rusza ustami (śmiech). Dodatkowa trudność polegała na tym, żeby te nasze zwarto-wybuchowe czy szeleszczące spółgłoski, do których potrzeba wyrazistej artykulacji, zmieścić tam, gdzie Chalamet wypowiada okrąglutkie angielskie samogłoski.
– Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do początków twojej kariery. O twoim castingu do głównej roli w „Jesus Christ Superstar” krążą legendy. Miałeś 22 lata, czyli za mało do roli Jezusa...
– Rzeczywiście byłem w dużym „niedowieku” (śmiech). Startowałem wtedy do dwóch ról: Szymona Zeloty i Jezusa właśnie, ale jak tylko wszedłem na casting, chyba od razu uznano, że z moją aparycją – zazwyczaj jestem brany za młodszego niż w rzeczywistości – nadaję się tylko na Zelotę. Zaśpiewałem jeden utwór, po którym komisja doszła do wniosku, że warto posłuchać, jak brzmię także w roli Jezusa. Pamiętam tylko tyle, że pomyślałem sobie „Teraz albo nigdy” i dałem z siebie wszystko, a nawet, kiedy teraz na to patrzę, trochę więcej (śmiech). Skończyłem, komisja wstała i zaczęła klaskać, a ja byłem w takim szoku, że trudno było mi powstrzymać łzy. Usłyszałem, że rolę Szymona proponują mi na 100 procent, ale jeżeli chodzi o Jezusa, muszą zobaczyć, jak będą wyglądały dalsze castingi, czy uda się uzbierać obsadę, która będzie wiekowo podobna do mnie.
– Żebyś na ich tle nie wyglądał jak dzieciak?
– Dokładnie tak (śmiech). Na szczęście się udało i to była mocno przyspieszona szkoła zawodu. Kursowałem wtedy między Gdańskiem, gdzie jeszcze byłem na studiach, Łodzią, gdzie zaczęły się próby do „Jesus Christ Superstar”, a Gliwicami, gdzie grałem w innym spektaklu. A że do Gliwic bezpośrednich pociągów czy autobusów nie było, musiałem kursować do Katowic, skąd ruszałem co weekend o trzeciej rano. Zastanawiam się, ile wtedy sypiałem. W każdym razie jakoś dałem radę.
– Od niedawna grasz w „Koperniku”, który prapremierę miał we Fromborku, a teraz grany jest w Operze Krakowskiej.
– Tak, niesamowite doświadczenie. Ten spektakl bardzo zmieniał się w czasie pracy nad nim, więc mogłem uczestniczyć w tworzeniu koncepcji swojej postaci – to doświadczenie trochę jak z off-Broadwayu. I tu także były pewne wątpliwości, czy zdołam zagrać taki przekrój wiekowy, bo pokazujemy Kopernika również jako starca. Przy okazji dowiedziałem się o jego życiu rzeczy, o których nie miałem pojęcia – że był lekarzem, że zajmował się polityką.
– Twój głos kojarzy się z serialem „Wiedźmin”, gdzie dubbingujesz Jaskra, czy choćby z disnejowskim „Aladynem”; można było oglądać cię w serialu „Stulecie Winnych”. Próbowałam zebrać produkcje i projekty, w jakich brałeś i bierzesz udział, i prawdę mówiąc, trochę się pogubiłam. Czy ty masz w ogóle czas na życie poza pracą?!
– Staram się utrzymywać równowagę, co nie jest łatwe, bo praca faktycznie jest dla mnie bardzo ważna, potrafię się w niej zatracić. Właściwie dopiero pandemia uświadomiła mi, że nigdy dotąd w swoim dorosłym życiu się nie zatrzymałem, nie miałem żadnej dłuższej przerwy. I nagle odkryłem, że bardzo jej potrzebowałem. Przez chwilę wydawało się, że świat bez nas, artystów, świetnie sobie poradzi. Ale później wszystko znowu ruszyło, okazało się, że w ludziach była duża potrzeba, żeby do nas wrócić. Dostałem dwie takie sprzeczne lekcje, a teraz znowu jestem w swoim żywiole, znowu trudno mi się zatrzymać. Czy to źle? Nie wiem, ale w odniesieniu do tego, o czym mówimy, przypomniał mi się musical „Waitress”, gdzie w jednej ze scen główna bohaterka Jenna mówi takie zdanie: „Nie chcę być tylko wystarczająco szczęśliwa. Chcę być naprawdę szczęśliwa”. Dla mnie to jest o tym, żeby mieć odwagę szukać, próbować, żyć po swojemu. I chyba ja też właśnie tak chcę żyć.