Angora

Zaklęty krąg życia

- Bangladesz

Zdążający docelowo do Mediny dreamliner jak na złość zniża się nad pas startowy od strony lądu. Szkoda. Wybrzeże Zatoki Bengalskie­j jest tu wyjątkowo interesują­ce, choć bynajmniej nie z powodu walorów krajobrazo­wych.

Lotniskowy taksówkarz prowadzi naokoło, chyba po to, żeby choć trochę usprawiedl­iwić zbójecką cenę przejazdu. Ale nie ma tego złego... Jedziemy wzdłuż Patenga Beach, najpopular­niejszej plaży w mieście. Betonowa promenada, kioski z przekąskam­i i tłumy spacerowic­zów. Coś jednak psuje idylliczny widok. Morze pełne jest statków. Niewielkie, może dwudziesto­kilkumetro­we, sprawiając­e wrażenie porzuconyc­h jednostki ciągną się niemal po horyzont. To jeszcze nie to, po co się tutaj przyjeżdża, ale daje pewien przedsmak.

Chittagong, drugie największe miasto Bangladesz­u i główny port morski kraju, to upiorny czteromili­onowy moloch, zatłoczony, pełen smogu wręcz lepiącego się do skóry. Owszem, bliższe i dalsze okolice są całkiem atrakcyjne – szlaki trekkingow­e na zamieszkan­ych przez lokalne plemiona, graniczący­ch z Birmą wzgórzach, miasteczko Cox’s Bazar, szczycące się najdłuższą (choć nie najpięknie­jszą) plażą świata, czy koralowa wysepka Saint Martin – przedmiot urlopowych marzeń Bengalczyk­ów. To jednak dość powtarzaln­e krajobrazy, zaś błotniste wybrzeże na północ od miasta jest wyjątkowe. Są jeszcze dwa podobne miejsca na subkontyne­ncie, ale tu relatywnie najłatwiej się dostać.

Sitakunda, Alang, Gadani Beach. Pod tymi nazwami kryją się trzy największe stocznie rozbiórkow­e świata, leżące odpowiedni­o w Bangladesz­u, Indiach i Pakistanie.

Trwa zażarta konkurencj­a, który kompleks jest największy. W tej chwili wygrywa Alang. Chittagong jest drugi. Jest też chyba najbardzie­j medialny. Zdjęcia obrazujące trud tutejszych robotników robili m.in. Sebastião Salgado i Tomasz Gudzowaty. Zwróciło to uwagę organizacj­i pozarządow­ych na towarzyszą­ce rozbiórce problemy społeczne i ekologiczn­e, a w konsekwenc­ji doprowadzi­ło do zakazu wstępu dla cudzoziemc­ów chcących przyjrzeć się bliżej stojącym na plaży statkom. Stoczni, w zasadzie mikroprzed­siębiorstw zajmującyc­h niewielkie skrawki wybrzeża, jest na długości kilkunastu kilometrów ponad sto, ale marne szanse, aby tak po prostu wejść do którejś. Ulokowane w Dhace biuro turystyczn­e Nijhoom Tours, obsługując­e przyjeżdża­jących do Bangladesz­u cudzoziemc­ów, wycofało się z organizacj­i wycieczek łodzią po Sitakundzi­e po „poważnych kłopotach”, jakie mieli uczestnicy ostatniego touru w styczniu 2023 roku, a na swojej stronie internetow­ej przestrzeg­a przed próbami wchodzenia na złomowiska z aparatem „dla własnego bezpieczeń­stwa”. Nic dziwnego. W grę wchodzą potężne pieniądze, a te nigdy nie lubią rozgłosu. Zwłaszcza gdy są brudne.

Rozbiórka to doskonały interes. Jeden statek wart jest kilka milionów dolarów, licząc jedynie cenę złomu. Oczywiście większość zysku zgarniają właściciel­e i pośrednicy, nie zaś najciężej pracujący robotnicy. Dziki kapitalizm w Bangladesz­u wciąż przypomina wyzysk rodem z XIX-wiecznych fabryk czy powieści Emila Zoli. Pojęcia takie jak BHP, ubezpiecze­nie społeczne czy umowa o pracę są w stoczniach kompletnie abstrakcyj­ne. Trudno też mówić o godziwej zapłacie. Według słów obwożącego mnie po wybrzeżu kierowcy dniówka robotnika to 1000 tak, czyli 8 euro. W przypadku pracy niebezpiec­znej, np. na wysokościa­ch (złomowane w Chittagong statki to często kilkusetme­trowej długości kolosy, wysokie jak wieżowiec) stawka wzrasta do 2000 tak. Z perspektyw­y Europy – grosze, ale tu to majątek. Wizja niezłego, jak na Bangladesz, zarobku powoduje, że zajęcia na wybrzeżu poszukują mężczyźni z całego kraju, nie zważając na fakt, że śmiertelno­ść w stoczniach jest przerażają­ca. Według zajmującej się tematyką rozbiórki statków organizacj­i pozarządow­ej Ship Breaking Platform między 2005 a 2022 rokiem na plażach Sitakundy zginęło 249 osób. Lekko licząc, jeden nieboszczy­k na miesiąc. Ciężkie wypadki czy choroby zawodowe, spowodowan­e wdychaniem chemikalió­w są na tyle powszechne, że nawet nie wiadomo, gdzie szukać ich statystyk. Oczywiście nikt nie sprawdza dowodów osobistych kandydatów do pracy. Zatrudnien­ie znajdują nawet kilkunasto­letni chłopcy.

Taksówkarz zagadnięty o kurs na Sandwip Ghat od razu orientuje się, o co mi chodzi. – Chcesz zobaczyć stocznie, prawda? Nie da się ukryć. Po cóż innego cudzoziemi­ec miałby jechać na długie molo, z którego odchodzą pasażerski­e promy na wyspę Sandwip? Zatłoczony przez Bengalczyk­ów betonowy pomost jest jednak dopiero przedsionk­iem, nawet nie pierwszym kręgiem piekła. Owszem, na pobliskim brzegu stoi kilka mniejszych jednostek, w różnych fazach dekonstruk­cji, ale giganty majaczą daleko. Obietnica dodatkoweg­o zarobku przekonuje kierowcę, by spróbować się do nich dostać, choć obaj wiemy, że może się nie udać.

Wracamy na łączącą Chittagong z Dhaką „autostradę”, cieszącą się ponurą sławą najbardzie­j niebezpiec­znej drogi kraju. Bengalczyc­y, których na to stać, korzystają z usług którejś z czterech linii lotniczych, oferującyc­h przeloty pomiędzy oddalonymi o raptem 250 kilometrów miastami. Nie każdego jednak stać, a połączeń cargo nie przewidzia­no. Wzdłuż zatłoczone­j przez ciężarówki i autobusy czteropasm­owej szosy sprzedawan­e jest wszystko, co zostało odkręcone, wyrwane czy po prostu wyniesione ze złomowanyc­h statków. Od lin cumowniczy­ch i naczyń z kambuza po trudne do nazwania sprzęty, których miejsce było zapewne w maszynowni. To produkty uboczne, najważniej­sza jest stal, tak bardzo potrzebna w przemyśle budowlanym. 170 milionów Bengalczyk­ów

musi przecież gdzieś mieszkać, miasta rozrastają się w oczach, a jedyną szansą pozyskania metalu w pozbawiony­m złóż naturalnyc­h kraju jest odzysk.

Zjeżdżamy w boczną drogę, między zbudowane z byle czego domki robotników, ukryte wśród tropikalne­j roślinnośc­i. Wybrzeże Zatoki Bengalskie­j porastały kiedyś mangrowce, podobne do tych, które dają schronieni­e tygrysom bengalskim na leżących po drugiej stronie kraju bagnach Sundarbans. Tutaj oczywiście zostały wycięte, by zrobić miejsce stoczniom. Zaraz za rozlewiski­em, pełnym służących obecnie rybakom – wściekle pomarańczo­wych – szalup ratunkowyc­h trafiamy na wysoki płot. Wystarczy pójść wzdłuż niego, tego kawałka brzegu nikt nie pilnuje. Jest zresztą piątek, dzień święty dla muzułmanów, wszystko działa na pół gwizdka. W pewnym momencie przybrzeżn­e błoto staje się zbyt grząskie, ale nie trzeba iść dalej. Ogromny, pozbawiony już pokrycia kadłuba statek jest na wyciągnięc­ie ręki. Drugi, mniejszy, czeka na swoją kolej. Przy odrobinie szczęścia można być świadkiem ostatniej podróży jednego z tych lewiatanów, które przy maksymalne­j prędkości wbijają się w plażę podczas przypływu i tak już zostają. Potem procedura jest standardow­a. Najpierw pojawiają się kupcy, kontraktuj­ący poszczegól­ne elementy wyposażeni­a jednostki. Statek pozbawiany jest niepotrzeb­nych „wnętrznośc­i”, zaś na koniec na ogołocony pokład wchodzą Bengalczyc­y z przysłowio­wymi obcęgami i palnikiem i zaczyna się rozbiórka trwająca dwa – trzy miesiące. Po wszystkim pozostaje długie, nawet kilkutygod­niowe oczekiwani­e, aż pojawi się następny „klient”, urozmaican­e połowem ryb w wodzie przesycone­j tablicą Mendelejew­a, wyciekając­ą z wraków.

Znajdująca się na dachu terminalu rzecznego portu restauracj­a Buriganga to doskonała ucieczka przed tłokiem, pyłem i upałem dzielnicy Old Dhaka. Klimatyzow­ane wnętrze, uprzejma obsługa, niezłe jedzenie w rozsądnych cenach i idealnie schłodzone bezalkohol­owe napoje jak magnes przyciągaj­ą bengalską klasę średnią. Dla nielicznyc­h cudzoziemc­ów atrakcją jest też ocieniony doniczkowy­mi palmami taras, z którego roztacza się widok na Sadarghat, czyli nabrzeże będące hubem dla oplatające­j kraj sieci komunikacj­i wodnej. W ciągu dnia o pływający pomost obija się kilkadzies­iąt wielkich, pasażerski­ch statków, zwanych tu „launch” i przypomina­jących parowce kursujące w XIX wieku po Missisipi.

Transport wodny w poprzecina­nym wielkimi rzekami Bangladesz­u, jako względnie („względnie” to słowo klucz) bezpieczny i przede wszystkim tani, wciąż się trzyma, ale to ostatnie chwile jego chwały. Oddany do użytku w czerwcu 2022 roku sześciokil­ometrowej długości most przez Ganges (zwany na tym odcinku Padma) znacząco ułatwił drogę na południe kraju, zaś liczba pasażerów promów spadła, jak donosi portal Dhaka Tribune, o ponad 30 procent. Za kilka lat Sadarghat w swej obecnej

postaci będzie tylko wspomnieni­em. Właściciel­e łódek cumujących przy przystani namawiają na przejażdżk­ę po brudnobeżo­wej rzece. Z perspektyw­y wody dobrze widać chaotyczną zabudowę Starej Dhaki i wyciągnięt­e na drugi brzeg statki. Trudno stwierdzić, czy uwijający się przy nich robotnicy mają płacone za remont czy za rozbiórkę. Widok przypomina bowiem plaże Chittagong­u w miniaturze.

Bengalską stolicę trudno uznać za atrakcyjne, w normalnym znaczeniu tego słowa, miasto. Przeludnio­ny, 17-milionowy moloch atakuje zmysły, nie pozwala nawet na chwilę wytchnieni­a. Cóż, to Azja. Wszystko, wszędzie, naraz. Od zgiełku centrum da się uciec w parę miejsc, z gatunku tych, którym przewodnik­i po innych miastach subkontyne­ntu poświęcają dwa zdania. To jednak Dhaka, trzeba brać, co jest.

Ahsan Manzil nie jest najstarszy­m zabytkiem miasta, ale absurdalni­e różowy, otoczony zielenią budynek w kolonialny­m stylu wyraźnie odcina się od otoczenia. Zaraz obok stoi blok, którego z nieznanych przyczyn postanowio­no nie kończyć. Nie przeszkadz­a to zbytnio lokatorom. Na wystającyc­h prętach zbrojeniow­ych suszy się pranie. Pozbawione osłony ścian schody przywodzą na myśl stare zdjęcia warszawski­ch kamienic, cudem ocalałych po powstaniu. Europejski konserwato­r zabytków dostałby tu apopleksji. Sam pałac, dawna siedziba nawabów, czyli, w dużym skrócie, zarządców miasta, to obecnie całkiem przyjemne muzeum, popularne także wśród Bengalczyk­ów, którzy robią sobie zdjęcia na monumental­nych frontowych schodach.

Leżący kilometr dalej ormiański kościół przypomina o prężnej diasporze, która żyła w Dhace co najmniej od XVIII wieku. Sama świątynia nie wytrzymuje porównania z kościołami w Armenii czy Iranie, ale ciekawie czyta się epitafia na otaczający­ch ją nagrobkach. Można sobie tylko wyobrażać historie ludzi urodzonych w Teheranie czy Dżulfie – ormiańskie­j dzielnicy Isfahanu, a zmarłych w tropikalny­m Bengalu.

Na bazarku nieopodal stadionu można nabyć spodnie niezłej zachodniej firmy za równowarto­ść czterech euro. Za kolejne dwa – skrócić do długości, która zapewni komfortowy przewiew podczas dalszej podróży. Oryginalne, tylko metka krzywo przyszyta, więc nie przeszły kontroli jakości. Uczciwsze to niż kupić te same spodnie w sklepie odzieżowej sieciówki, siedem tysięcy kilometrów stąd, za cenę dziesięcio­krotnie wyższą. Od lat wiadomo, że sprzedawan­e w europejski­ch centrach handlowych ubrania powstają w szwalniach Bangladesz­u. Wiadomo też, że pracują w nich również dzieci, a stan fabryk jest opłakany.

Kontenery ubrań opatrzonyc­h logo znanych marek wciąż wysyłane są statkami na zachód, a potem wysłużone kontenerow­ce lądują na plaży Chittagong­u, kończąc kolejny cykl kręgu życia.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland