Jestem zwyczajnym gościem
Miał być filmowym objawieniem ostatnich lat, okrzyknięto go też „nowym amantem polskiego kina” – Józef Pawłowski wciąż czeka na te najlepsze role
Wystąpił już w kilkudziesięciu filmach i serialach, ma też na koncie ponad 130 ról dubbingowych. Rozpoznawalność przyniosła mu główna rola w głośnym filmie Jana Komasy „Miasto 44”. Potem było kilka ważnych kreacji zarówno w fabule, jak i w serialach, ale głównej roli już nie zagrał. Józef Pawłowski nie zabiega o popularność, rzadko pojawia się na ściankach. Chroni życie prywatne.
Nie jest typem imprezowicza. Jak mówi, trochę nie pasuje do dzisiejszych czasów. Nie przepada za internetem i mediami społecznościowymi. Trzyma się z dala od głośnych showbiznesowych imprez, unika fleszy, nie chce być celebrytą. Ale czy bez tego można dziś w ogóle funkcjonować w życiu artystycznym? – Sam się zastanawiam, jak funkcjonuję w tym świecie. Staram się po prostu wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafię. Widza traktuję bardzo uczciwie. Ale jak chyba większość aktorów, jestem dość zakompleksiony. Mam swoje słabości.
Podkreśla, że praca aktora jest niewymierna, subiektywna w odbiorze. – Jednym może się podobać moja gra, innym nie. Te proporcje są oczywiście różne. Ale jest jednak obiektywne kryterium naszej pracy: czy daję z siebie maksimum, czy jestem zaangażowany na tyle, żebym mógł zawsze powiedzieć, że zrobiłem wszystko. Staram się to właśnie tak realizować, a że kocham tę pracę, to sprawia mi to wielką przyjemność.
Lansowanie się na ściankach czy w mediach to nie jego świat. Jest idealistą. – Jak mam już coś pokazywać światu, to staram się dostarczać odbiorcy te rzeczy, które coś mu dadzą. I powątpiewam, czy informacja np. o tym, jak jestem ubrany, miałaby pozytywny wpływ na życie takiego odbiorcy.
Uważa, że ma ogromne szczęście w życiu, bo zna wiele mądrych osób. – Takich mądrych życiowo, czerpiących z wiedzy praktycznej, zawodowej. I ta świadomość sprawia, że źle bym się czuł, wchodząc na ściankę i wygłaszając jakieś swoje mądrości. O mądrościach niech mówią filozofowie, profesorowie itp. Nie lubię stawiać siebie na świeczniku tylko dlatego, że jestem aktorem. Nie czuję się mentorem, choć miewam zapędy mędrca.
Czy kiedykolwiek czuł się „filmowym objawieniem ostatnich lat”? – Raczej nie. Chyba że ma o tym świadczyć rozpoznawalność. Choć było dosłownie kilka takich sytuacji, głównie w komunikacji miejskiej. To, jak się zachowuję, odsuwa ode mnie podejrzenie, że mogę być osobą publiczną. Jestem zwyczajnym gościem, który siedzi sobie spokojnie i nie rzuca się w oczy. A jeśli już ktoś mnie rozpozna, to czuję się skrępowany.
Jest bardzo zajęty. – Obowiązki zawodowe dzielę sobie na pracę z dźwiękiem i przed kamerą. W dubbingu udaje mi się być w branży od 17 lat. Z pracą „twarzą” jest różnie. Bywały chwile, że przez rok nic nie robiłem, a następny był intensywny. Kalendarz aktora to sinusoida z wieloma zmiennymi. Nie wiem, co to jest regularność i byłoby miło mieć poczucie stabilności. Ale świadomie wsiadłem na tego konia, którego kocham, i nie chciałbym z niego zsiadać.
Urodził się w Nowym Dworze Mazowieckim. Tam chodził do szkoły podstawowej. Jest wnukiem aktorki Teresy Szmigielówny i szermierza Jerzego Pawłowskiego, który działał także jako agent CIA. Ma czworo rodzeństwa, starszy brat Stefan też jest aktorem. – Wychowywałem się na dwa domy, bo duża część rodziny mieszkała w Warszawie. Wiele czasu tam spędzałem. A drugą nogą zostawałem w Nowym Dworze.
Z dziadkiem nigdy nie rozmawiał o działalności szpiegowskiej. – Pamiętam go z pozycji nastolatka, stęsknionego bąbla. Pamiętam sweter z sierścią psa, tęsknotę i miłość. Nawet o sporcie nie rozmawialiśmy. Był skromnym człowiekiem. Dla nas to był dziadek, a nie wielki szablista czy szpieg.
Do gimnazjum i liceum dojeżdżał do Legionowa. Tam zrobił maturę. Już w IV klasie podstawówki, po wygranej w konkursie małego aktora, wiedział, że chce zostać aktorem. – Niektórym scena odbiera wszystko, a innych ta presja, forma adrenaliny uwalnia. To taki skok na głęboką wodę. Wtedy zrozumiałem, że dobrze się tam czuję, że to moje miejsce. Te odczucia zmieniały się wraz z wiekiem, ale na każdym etapie miałem szczęście do ludzi. Trafiałem na osoby, które mnie wspierały i rozszerzały moje horyzonty artystyczne.
W podstawówce uczęszczał z młodszym bratem na zajęcia do nowodworskiego Domu Kultury „Smerf”. Wspomina ten okres bardzo miło. I Krystynę Rachfał, która prowadziła kółko teatralne. A w gimnazjum dojeżdżał na zajęcia teatralne do Pałacu Młodzieży w Warszawie. – Wspaniałe miejsce, każdemu polecam.
W liceum trafił do Ogniska Teatralnego „U Machulskich” Haliny i Jana Machulskich. – Poszukiwałem szansy, aby móc obcować ze sztuką i mama wyszukała ognisko. Spędził tam ponad dwa lata. – Mieliśmy okazję w bezpiecznych warunkach pobudzać swoją kreatywność, wrażliwość, budować wiedzę o sztuce. To ważny punkt w mojej edukacji, nie tylko artystycznej, ale i społecznej. Tam można było dotknąć sztuki głębiej, spokojniej i z przewodnikiem.
Potem w naturalny sposób znalazł się w Akademii Teatralnej. – Nie myślałem o niczym innym. Nie widziałem się nigdzie indziej. Na uczelnię przy ulicy Miodowej w Warszawie dostał się za pierwszym razem. Był to okres wielu pięknych, ale i trudnych, niezrozumiałych momentów. – Mieliśmy zakaz grania w filmach na I roku, ale w ramach uczelni udało mi się pojechać na Festiwal Piosenki Aktorskiej. Nic z tego, co prawda, nie wynikło, ale to była świetna przygoda.
Przed kamerą zadebiutował pod koniec II roku. Zagrał epizod w serialu „Hotel 52”, a później była rola w „Przepisie na życie”. Dopiero potem zaczęły się przygody z fabułą. – Od IV roku było to już dość regularne. Np. wspólny z bratem występ w filmie „Bilet na księżyc”, no i „Jack Strong”, gdzie też ze Stefanem zagrałem ważną rolę. Następna to już główna kreacja w obrazie Jana Komasy, opowiadającym historię powstańców warszawskich „Miasto 44”. – Droga do tej roli była dość długa, kilkanaście castingów. Dwa razy przechodziłem ten sam proces, bo film miał powstać znacznie wcześniej.
Wygrał. Wystąpił w głównej roli. – Wielkie wyzwanie dla młodego aktora. Powziąłem tysiące kroków, aby poradzić sobie ze stresem. Było dużo pracy poza planem, wykonała ją wspólnie spora grupa ludzi. Każdy z nas poświęcił kawałek życia, aby się temu projektowi oddać. Ta rola wymagała wiele nauki i godzin przygotowań. A efekt? Nie umiem siebie ocenić. Oddałem temu projektowi wszystko, co mogłem.
Potem zagrał jeszcze wiele różnych ról. Było wśród nich kilka ważnych. – Brytyjski film „Bad day for the cut”. Był „Piłsudski” – ważna rola drugoplanowa – i „Na bank się uda”, gdzie wystąpiłem jako jedna z głównych postaci. Ale takiej roli i w takim rozmiarze jak w „Mieście 44” już nie było.
Jako ciekawą kreację i fajny projekt określa swój udział w filmie „Jak zostać gangsterem”. Do tej roli ogolił się na łyso. – Tu też pracowałem ze wspaniałą grupą ludzi. Dobrze się razem czuliśmy. Udało się tak to złożyć, że zagrało idealnie.
W wiodących rolach wystąpił w produkcjach dla platform streamingowych – „Bartkowiak” i „Zimowe marzenie”. Było też trochę seriali, ale – jak mówi – wcale nie tak wiele. Ważna część jego życia to dubbing. – Czuję, że przynależę do tej małej rodzinki. To delikatna materia. Studio i ta praca dają poczucie intymności, zapomina się o wszystkich kompleksach, wycisza, ale i otwiera własną kreatywność. Bardzo mi to odpowiada. Tak samo jak audiobooki. Cenię sobie możliwość bycia w tym świecie.
Ostatnie role to epizody. Teatr Telewizji i serial. Na planie filmu fabularnego nie był od 2022 r. – W tej pracy są różne momenty. Czasem jest więcej pracy, a czasem mniej. Najważniejsze, żeby cały czas się rozwijać. Myślę, że najlepsze dopiero przede mną. Ważne role też.