Czy zdrowie dojdzie do zdrowia?
Na najjaśniejszy punkt nowego rządu wyrasta minister zdrowia Izabela Leszczyna, która zupełnie nietypowo – bowiem w nieagresywny i nieefekciarski sposób – żmudnie i sensownie wydaje się rozpoznawać teren. Być może świeci tak na tle tego chaotycznego konglomeratu, jaki powstał i którego wiceministrów – rosnących gdziekolwiek spojrzeć, jak grzyby po deszczu – nie są w stanie rozróżnić oni sami.
Powściągając świątecznie nasze wrodzone malkontenctwo, pozachwycajmy się tym nieoczekiwanym zajączkiem, jakim jest dobrze zapowiadająca się minister zdrowia. Resort ten uchodzi o tyle za bezpieczny, że nikt się po nim absolutnie niczego nigdy nie spodziewa, wobec czego jego daremność uważa się za wpisaną od razu w jego powołanie. A tu jeszcze minister Leszczyna dostała go jako formę pocieszenia za inny, ważniejszy, na jaki była pierwotnie przewidywana – ten został jej z wyprzedaży. Wcale nie ułatwia jej zadania program wyborczy Koalicji Obywatelskiej, w którym – jak pisze Jerzy Baczyński w Polityce – o tym, że „zwiększymy dostępność lekarzy geriatrów”, przeczytałem w czterech miejscach, co jest chyba najlepszym dowodem na ich pilną potrzebę już w samym aktywie partyjnym.
Ochrona zdrowia pozostaje naszym największym strachem i obciążeniem. Nie wojna tuż za naszą granicą, nie ceny w sklepach – również wcale nie aborcja będąca wszak jej częścią – zatruwają nam życie, lecz na czołówkę zmartwień wybija się zła kondycja systemu opieki zdrowotnej, najważniejsza dla 45 procent Polaków. Dosyć marną próbą tłumaczenia jest to, że oceny zbierano w najbardziej chorym miesiącu – lutym, w okresie nasilenia sezonowych chorób, gdy zwiększa się popyt na usługi medyczne. Osoby, które skorzystały z usług medycznych w lutym, musiały się bowiem zapisać najpóźniej w październiku ubiegłego roku, chyba że straciły przytomność, bo jej utrata jest jedynym sposobem na wbicie się bez kolejki.
Tymczasem organizując coraz to nowe akcyjne badania profilaktyczne, ciągle szuka się nowych zachorowań, których jeszcze nie wytropiono, zamiast leczyć te, o których już wiemy.
Na razie nasza służba zdrowia wzruszyła Unię Europejską. Bruksela przez 20 lat próbowała kolejne rządy różnymi sposobami przekonać, żeby coś zrobiły z polskim systemem zdrowia, ale to było nieskuteczne – pisze Polityka. Wpisali więc prawie 20 mld zł do planu KPO, wychodząc z założenia, że żaden rząd nie pozwoli sobie na to, by stracić takie pieniądze.
Przekonanie, że wszystko jest kwestią braku pieniędzy, mało się jednak sprawdza przy takim worku bez dna. Trudno przecież powiedzieć, że w systemie nie ma wcale pieniędzy (choć są one akurat pacjentów), a mimo to prywatna służba zdrowia mało co się różni od państwowej. Choćby taka dentystyka przestała już być de facto częścią ochrony zdrowia, stając się samodzielnie funkcjonującym biznesem poza strukturami państwa, oferując nie tylko szybkoobrotowe wiertła, ale i fortuny.
Rozkwitają paramedyczne dziedziny dość niepotrzebne, albo i szkodliwe. Liczba nieudanych operacji plastycznych, te Karpaty sztucznych piersi, nosów i ust, które trzeba nieustannie poprawiać, dały już początek odrębnemu gatunkowi programów telewizyjnych. Zarabiają na nich dodatkowo chirurdzy plastycy, z których jedni partacko wykonują te zabiegi po to, aby inni mogli potem kręcić nosem (pacjentek); w efekcie ta medycyna wyjątkowo nieestetyczna niekończąco miętosi tylko te silikony. Każdy taki silikon jest tym elementem bogatych ciał, który najdłużej po nich pozostanie.
W Tygodniku Powszechnym znalazłem gorszy horror, tym razem dotyczący głównie mikrych facetów, przy czym małość należy rozumieć i dosłownie, i metaforycznie. Furorę wśród nich robią operacje... wydłużania nóg. W tym celu należy, bagatela, dać sobie połamać kończyny, żeby można było umieścić w nich specjalne pręty, które przy zrastaniu wydłużą kości o 6 – 8 centymetrów, o które każdy taki nieszczęśnik po roku tortur stanie się dłuższy... Czy już nie lepiej założyć sobie od razu protezę, i to prawdziwie długą, z którą będzie można chodzić jak na szczudłach? Toż to dopiero byłby efekt i zrobiłoby wrażenie na dziewczynach!
Długo można by rozważać, co w głowie mają ci z takimi nogami, ale ważniejsze chyba jest, że medycyna za 350 tysięcy złotych takie zachcianki spełnia. Choć przykro pomyśleć, ilu chorym ludziom za takie pieniądze polepszono by los, gdyby skupić się na potrzebach prawdziwych.
Z ulgą powiedzmy sobie, że w polskim systemie ochrony zdrowia – tak niedoskonałym – dokonuje się jednak operacji połamania zdrowych nóg – wprawdzie przez pomyłkę, za to za darmo. Oto w Mazowieckim Szpitalu Wojewódzkim w Siedlcach lekarze mieli przeprowadzić zabieg polegający na wyjęciu śruby ze skręconej kostki 24-letniego pacjenta, a omyłkowo zoperowali mu kolano. Zoperowanie dodatkowej, nadmiarowej kończyny na Zamojszczyźnie zostało spowodowane przez niecierpliwość pacjentki z powodu długiego oczekiwania na operację w zamojskim szpitalu, która skłoniła ją do skorzystania z alternatywnej opcji w Hrubieszowie, gdzie jednak doszło do błędu chirurgicznego. Ogólnie jednak wyszło to na zdrowie, bo Zarząd Powiatu Hrubieszowskiego podjął decyzję o dyscyplinarnym zwolnieniu dyrektor szpitala – jednak wcale nie za to. Zaznaczono, że decyzja ta nie ma bezpośredniego związku z incydentem dotyczącym pacjentki, lecz wynika z oceny ogólnej pracy dyrektorki.
I pomyśleć, że na świecie osiągnięcie takiego efektu kosztuje fortunę. Może więc nie za dobrze, jak w systemie ochrony zdrowia jest za dużo pieniędzy, które trzeba koniecznie na coś wydać. Życzylibyśmy reformatorom zdrowia połamania nóg, ale teraz to już sami nie wiemy, czy to nie za okrutne.