Gazeta Wyborcza - Gazeta Telewizyjna
KIEDY RADIO BYŁO BOGIEM
ZŁOTE CZASY RADIA
USA 1987, reż. Woody Allen, wyk. Seth Green, Michael Tucker, Mia Farrow, Renée Lippin 14:40 | tvp kultura
Allen kręci jeden film rocznie. Są to komedie i dramaty. Publiczność woli te pierwsze, zwłaszcza gdy Allen rzuca żarty w rodzaju: „Nie boję się umierania. Po prostu nie chcę przy tym być”
Złote czasy radia” to dla niektórych widzów odpowiedź Woody’ego Allena na „Amarcord” Felliniego. Być może ze względu na formę, bo w obu filmachzrezygnowano z tradycyjnie pojmowanej fabuły na rzecz ciągu luźno powiązanych epizodów. Czy taki był zamysł Allena – nie wiadomo. Ale „Złote czasy radia” na pewno wpisują się w Allenowską filozofię tworzenia filmów: „Nie uznajesz żadnych wartości. Całe twoje życie to nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm”.
Radio było potęgą w Ameryce lat 30. i 40. Służyło informacją i rozrywką, łączyło warstwy społeczne i grupy etniczne, stwarzało świat iluzji pozwalającej odetchnąć od kłopotów nękających ludzi na co dzień.
Woody Allen odtwarza tamte czasy z nostalgią, jaka zwykle to- warzyszy wspomnieniom z dzieciństwa. Nie jest to film ściśle autobiograficzny, ale w ironicznosentymentalnym portrecie niezamożnej żydowskiej rodziny z nowojorskiego Brooklynu znalazło się wiele jego własnych chłopięcych spostrzeżeń, wtajemniczeń i emocji. Rodzina jest liczna, pełno tu ciotek, wujków, krewniaków z ich nawykami, śmiesznostkami i marzeniami. A obok sąsiedzi, bliżsi i dalsi znajomi, cały barwny światek przedmieścia, swarliwy, rozgadany, to znów zasłuchany w odgłosy dochodzące z czarodziejskiej skrzynki. Woody Allen, który tu nie gra (pojawia się tylko jako głos narratora), mówił: – Uważam „Złote czasy radia” za film animowany. Tak też dobierałem do niego aktorów.
Radio dyktuje rytm życia. Mały Joe uwielbia „Mściciela w masce”, ciotka Cecil ma swego ulubionego brzuchomówcę, a Ruth naśladuje wspaniałą piosenkarkę Carmen Mirandę. Sprzedawczyni papierosów Sally gotowa jest na wszystko, byle zostać radiową gwiazdą.
Radio ingeruje wprost w życie rodzinne: z trudem znaleziony kandydat na męża czmychnie, pozostawiając ciotkę Beę na pastwę groźnych Marsjan, wyobrażonych w fantastycznym niby-reportażu Orsona Wellesa według „Wojny światów” Wellsa.
Większość słuchowisk, reportaży i quizów w filmie to pastisz dawnych audycji. Autentyczna jest oczywiście muzyka – 43 melodie w wykonaniu Glenna Millera, Henry’ego Jamesa, Benny’egp Goodmana i innych sław tamtych lat, dawne nagrania „Carioki”, „Tico tico”, „La cumparsity”. Radości, smutki i nadzieje, wielki świat i mała społeczność, dojrzewanie, seks i echa toczącej się wielkiej wojny: wszystko to, zespolone z dźwiękami radia, tworzy osobisty i nostalgiczny portret epoki.
Portret, przypomnijmy, przefiltrowany przez wrażliwość kilkuletniego chłopca. Czy można więc uznać racje tych krytyków, którzy pisali z przekąsem o przeszłości „osłodzonej” i postaciach „uosabiających wyłącznie niewinność”?