Nagonka na LGBT, wola suwerena i wrogowie ojczyzny – w Rosji
I wcale nie łamiemy nim ciszy wyborczej, choć piszemy o nagonce na LGBT, woli suwerena, obcojęzycznych zdrajcach i rozwydrzonych kobietach.
Siergiej Miedwiediew, rosyjski dziennikarz i politolog publikujący m.in. na łamach rosyjskiego „Forbesa”, napisał świetną książkę o Rosji. O rosyjskim społeczeństwie, rosyjskich wadach i kompleksach, rosyjskich lękach, rosyjskich rządzących, rosyjskiej propagandzie, rosyjskim militaryzmie, rosyjskiej homofobii i ksenofobii, rosyjskim konserwatyzmie i nacjonalizmie. Oczywiście przymiotnik „rosyjski” przywołuję tu tak uporczywie nieprzypadkowo, gdyż istnieje minimalne ryzyko, że zafiksowany na Sprawie Polskiej, a roztargniony czytelnik gotów jeszcze pomyśleć, że „Powrót rosyjskiego Lewiatana” jest o nas.
Z myślą o takich wzmożonych odbiorcach przygotowałem wypisy z tej porywającej lektury, opatrując je stosownym zastrzeżeniem.
To NIE jest fragment o polskim suwerenie: „Władza chce kontrolować geograficzne i symboliczne terytorium Rosji, zbiorowe ciało i zbiorową pamięć narodu. Nad polami tych bitew unosi się figura suwerena (suwerennego dyktatora), prezydenta Putina, i nieprzypadkowo w tekstach stale powraca nazwisko głównego XX-wiecznego teoretyka suwerenności, niemieckiego prawnika Carla Schmitta, tak popularnego wśród kremlowskich politologów”.
To NIE jest fragment o polskiej polityce zagranicznej: „Ironia losu polega na tym, że nieszczęścia Rosji są skutkiem walki o suwerenność stanowiącej fundament konserwatywnego przewrotu Putina. (…) I znów wyszło jak zwykle: ile by się nie bić o suwerenność, umacnia się wyłącznie władza. A może wzmocnienie władzy od początku było jedynym celem Kremla, a walka o suwerenność wyłącznie ideologiczną przykrywką, legitymacją? Tylko że zachodzi odwrotna zależność: im więcej władzy w rękach Kremla, tym słabsza jest suwerenność Rosji. W ostatecznym rozrachunku może się okazać, że cała władza znajdzie się na Kremlu, w Zakazanym Mieście, cesarskim pałacu, a kraj zostanie porzucony na łaskę losu”.
To NIE jest fragment o podzielonej Polsce: „Rosja, ze zmiennym szczęściem, zajmuje się produkowaniem podziałów już prawie sto lat, od rewolucji 1917 roku i nierozstrzygniętej wojny domowej lat 1918-1922, a może nawet od reform Piotra I z początku XVIII wieku. Nasza świadomość zbiorowa jest głęboko, chorobliwie upolityczniona w takim sensie, w jakim rozumiał polityczność Carl Schmitt: jako poszukiwanie i oznaczanie wrogów”.
I to również NIE jest fragment o podzielonej Polsce: „Rosyjskie społeczeństwo dzieli się z grubsza na dwie grupy, z których jedna głęboko wierzy, że cały świat jest przeciwko Rosji, a druga, że Rosja jest częścią świata; na partię postimperialnego resentymentu i partię globalizacji”.
I jeszcze jeden fragment NIE o polskim społeczeństwie: „Nie znamy proporcji ani półtonów, w Rosji obowiązuje biało-czarne, binarne myślenie. W naszym systemie społeczno-politycznym ta binarność nieuchronnie prowadzi do polaryzacji, konfliktu, zderzenia sprzecznych racji, do rewolucji i eksplozji. Dlatego żyjemy dziś jak
w budce transformatora, w buczącym polu elektromagnetycznym, gdzie każda idea czy postać historyczna, która znajdzie się w centrum uwagi, błyskawicznie polaryzuje opinię publiczną. Nie potrafimy dojść do porozumienia w sprawie Krymu, Ukrainy, Lenina, Stalina, gejów ani imigrantów, nasze spory nieuchronnie prowadzą do podziałów, dzielą społeczeństwo na dwa wrogie obozy, rozstawiają członków rodziny, przyjaciół, kolegów po różnych stronach barykady”.
A to z kolei NIE jest fragment
o polskim internecie: „I właśnie dlatego w rosyjskim internecie co rusz wybucha święta wojna i każdy odruch serca prowokuje wymówki: wyraziłeś smutek po zamachu w Paryżu, a dlaczego nie po katastrofie rosyjskiego samolotu nad Synajem, widocznie jesteś rusofobem; współczułeś pasażerom zestrzelonego malezyjskiego boeinga, a dlaczego nie górnikom z Donbasu, to znaczy jesteś zdrajcą; ratujesz bezdomne psy, a dlaczego nie dzieci, pewnie nienawidzisz ludzi; sadzisz drzewa, a dlaczego nie myślisz o ludziach, widocznie jesteś ekofaszystą. Nasza przestrzeń publiczna zmieniła się w terytorium nienawiści i wzajemnych oskarżeń, nasze społeczeństwo jest zatomizowane i dotknięte społeczną anomią, pozbawione moralnych punktów odniesienia i autorytetów, niezdolne do solidarności i do protestu – takim rozbitym społeczeństwem łatwo manipulować, a to jest bardzo na rękę autorytarnej władzy”.
To NIE jest fragment o polskiej nagonce na osoby LGBT ani
polskiej homofobii: „Zdaje się, że Rosja znalazła wreszcie swoją ideę przewodnią i że jest nią homofobia. To platforma, na której represyjne ustawy władzy spotykają się z jaskiniowymi instynktami tłumu. (…) Dziś w Rosji już trochę nie wypada być otwartym antysemitą czy rasistą, w każdym razie jeżeli jest się politykiem, ale bycie homofobem uchodzi za normalne, godne szacunku, a nawet patriotyczne”.
I to również NIE jest fragment o homofobicznym faszyzmie po
polsku: „Władza ingeruje w sferę intymności, prywatności, stosuje środki represji, żeby narzucić patriarchalną, autorytarną »normę«, którą nazywa »tradycją narodową«, i jej działania aktywizują ukryty w głębinach patriarchalnej świadomości agresywny kompleks homofobii. Tak rodzi się homofobiczny faszyzm. (...) Homofobia jest dla narodowej świadomości punktem scalającym, nakłada się na męskie archetypy wpisane w folklor, anegdotę, wulgarny język, szkolne rytuały inicjacji i stygmatyzacji, życie w armii i subkulturę więzienną”.
To NIE jest fragment o polskich
handlarzach strachem: „Ze wszystkich stron niosą się krzyki: Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Zagrażają nam, jednocześnie, pedofile, homoseksualiści, zagraniczni rodzice adopcyjni, »zagraniczni agenci«, »piąta kolumna« rosyjskiej opozycji i VI Flota Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, zachodni ekolodzy i rosyjscy separatyści, junta w Kijowie i amerykański Departament Stanu (...). Jeszcze kilka lat temu żadnego z nich nie było na horyzoncie. Zagrożenie pojawia się niespodziewanie (»zagraniczni agenci«, separatyści). Rusza zmasowana kampania w mediach, wzmaga się społeczna histeria. Na fali ludowego gniewu wpływa do Dumy Państwowej projekt ustawy, który zostaje błyskawicznie przyjęty w trzech czytaniach (czasem nawet bez opinii odnośnej komisji parlamentarnej i rządu) i bezzwłocznie podpisany przez prezydenta”.
To NIE jest fragment polemizujący ze słynnymi słowami prezydenta („Nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali, jaki ustrój mamy mieć w Polsce i jak mają być prowadzone polskie sprawy!): „Nasza władza znalazła sobie nowego wroga: język angielski. Wystąpienie posła Dmitrija Gudkowa w Senacie Stanów Zjednoczonych w marcu 2013 roku wywołało wzburzenie w Dumie Państwowej. Kiedy polityk wrócił do kraju, parlamentarna komisja etyki próbowała pozbawić go mandatu za to, że jego przemówienie »zostało napisane i wygłoszone po angielsku«. Co więcej, za okoliczność obciążającą uznano to, że Gudkow dobrze zna angielski, co według posłów pachnie zdradą stanu”.
To NIE jest fragment o polskich sporach wokół aborcji, tabletki „po” czy „czarnych marszów”:
„Na przestrzeni dziejów kobiece ciało było represjonowane, znakowane i uprzedmiotowiane w o wiele większej mierze niż męskie i dziś to właśnie ono (czy wręcz jego narządy rozrodcze, ucieleśniające tradycyjne wyobrażenie o roli kobiety jako maszynki do rodzenia dzieci) staje się areną pojedynku biopolityki władzy z biopolitycznym protestem jednostki; każdy spór genderowy staje się polityczną wypowiedzią obywateli”.
To NIE jest fragment o niedoszłej nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w polskiej rodzinie, do których to prac rząd PiS zaangażował ekspertów Ordo Iuris i w którym to projekcie znalazł się słynny zapis („Sprawcą przemocy w rodzinie nie jest osoba, która dopuściła
się jej jednorazowo”): „Podobnie jak tysiące rosyjskich domów i mieszkań, w których każdego dnia, o każdej godzinie kobiety stają się ofiarami przemocy domowej (...), ale to jest uważane za normę, pozostaje nienazwane i anonimowe, o tym się nie mówi ani nie zgłasza się tego na policję, a teraz to już nawet przestało być przestępstwem: zgodnie z ustawą przyjętą w 2017 roku przez Dumę Państwową pierwszy przypadek pobicia bliskiej osoby jest zwykłym wykroczeniem nieściganym z Kodeksu karnego”.
To NIE jest fragment o polskich bitwach o pamięć i politykę historyczną: „Epoka pamięci, przepowiedziana przez francuskiego historyka Pierre’a Norę, w Rosji przejawiła się niespotykanym atakiem ideologicznym państwa na historyczną pamięć narodu, agresywnym zwalczaniem »falsyfikacji« i »szkalowania«, cenzurowaniem debaty naukowej. Serwuje się nam poprawioną wersję rosyjskiej historii, złożoną z samych zwycięstw i sukcesów rządzących, w której nie ma miejsca dla ofiar, ludzkiego cierpienia, dyskusji o zbrodniach systemu”.
I to również NIE jest fragment na temat polskiego rewizjonizmu historycznego: „Jak to się u nas mówi, Rosja jest krajem o nieprzewidywalnej przyszłości. Kolejne pokolenia wierzą w rytuały przepisywania jak w jakąś pierwotną magię”.
A to NIE jest fragment o bojach toczonych wokół Muzeum II Wojny Światowej i nie jest w nim cytowany żaden polski minister
kultury: „Ostatnio kremlowska propaganda wzięła pod ostrzał Centrum Jelcyna w Jekaterynburgu. Pierwszą salwę wystrzelił Władimir Sołowjow, którego oburzył pokazywany w tamtejszym muzeum film krótkometrażowy o historii Rosji. Po nim zabrał głos reżyser Nikita Michałkow, który na przesłuchaniu w Radzie Federacji Rosyjskiej nazwał działalność Centrum Jelcyna »zatruwaniem świadomości narodowej dzieci« (...). Do boju włączył się minister kultury Władimir Miedinski – w artykule »Bitwa nad Jelcynem«, do którego link zamieścił na Twitterze, stwierdził, że edukacyjna krótkometrażówka zawiera »zestaw odrażających obrzydliwości«. Na koniec mufti Kaukazu Północnego Ismaił Bierdijew (...) w krótkich żołnierskich słowach zaapelował, żeby »wysadzić to centrum w cholerę«”.
Co ciekawe, bardzo niewiele na kartach „Powrotu rosyjskiego Lewiatana” poloników. Wbrew naszej obsesji, że Rosjanie na co dzień rozmawiają i myślą głównie o Polakach, u Miedwiediewa dosłownych wspominek na nasz temat jak na lekarstwo. Cóż, łatwo tę naszą nieobecność wytłumaczyć – w końcu nie jest to książka o Polsce i Polakach, nieważne, jak bardzo taki zdradziecki tryb lektury narzucałby się zafiksowanym redaktorom „Wyborczej” czy TVN. Ale konia z rzędem temu, komu uda się przejść 310 stron „Powrotu...” bez choćby jednego wykrzyknienia: „O k..., zupełnie jak w Polsce!”. Również wtedy, gdy zorientuje się, że momentami autora nieco ponosi publicystyczny temperament i rzuci coś o „pasożytniczym społeczeństwie” czy „masie krytycznej nieprzystosowanych”.
Siergiej Miedwiediew nie bierze jeńców. Masakruje i hejtuje, szydzi i wyśmiewa. I zdaje się, że nie należy do przesadnych optymistów, bo nie bardzo potrafi wskazywać jakiekolwiek pozytywy dotyczące Rosji i Rosjan. Za to usterek, wad i porażek znajduje całe spektrum, od „straszniejszy od rosyjskiej drogi jest tylko remont rosyjskiej drogi” po „wiele utraciliśmy w ostatnich latach – wolne media, uczciwe wybory, niezależne sądy – ale szczególnie boleśnie odczuwamy zniknięcie dobrego sera”.
Gdyby autor żył w Polsce, nasza prawica niechybnie nazywałaby go „drugim Urbanem” lub „Gretkowską w spodniach”. I tylko bycie Rosjaninem i pisanie o Rosji chroni go przed morderczym oskarżeniem o antypolskość oraz zarzutami prokuratorskimi za szarganie dobrego imienia Polski i Polaków.
Homofobia nakłada się na męskie archetypy wpisane w folklor, anegdotę, szkolne rytuały, subkulturę więzienną