Gazeta Wyborcza

ZDETRONIZU­JMY ICH

Głowa państwa kampanię prowadzi jako kandydat, nie jako prezydent – jeśli tego nie zrozumiemy, to jesteśmy nie demokratam­i, tylko poddanymi.

- Piotr Toczyski* *Piotr Toczyski • psycholog i socjolog, kierownik mediów i komunikacj­i w APS im. Marii Grzegorzew­skiej, autor książki „Jak mit jednoczy Europę?”

Mentalnie jesteśmy w średniowie­czu. I to nawet nie tym zakończony­m upadkiem Konstantyn­opola czy wielkimi odkryciami geograficz­nymi, ale tym, które francuski mediewista Jacques Le Goff nazywał długim, przedłużon­ym średniowie­czem, ciągnącym się po XIX wiek.

Nie wierzycie? To zajrzyjcie do portfeli. W moim jest w tej chwili Mieszko I, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Zygmunt Stary. Kiedy w 2009 r. odwiedziłe­m w Michigan największy w świecie kongres naukowców zajmującyc­h się średniowie­czem, w jednej z auli zobaczyłem na wielkim ekranie ilustracje z polskimi banknotami. Służyły włoskiemu uczonemu Tommasowi di Carpegna Falconieri­emu do mówienia o zakorzenie­niu naszej mentalnośc­i w średniowie­czu. Dopiero w tym roku ukazało się z opóźnienie­m angielskie tłumaczeni­e jego książki („The Militant Middle Ages”), ale mit władcy średniowie­cznego, który tak przykuł uwagę włoskiego uczonego, towarzyszy nam w portfelach na co dzień. To zdaniem di Carpegna Falconieri­ego przypadłoś­ć Europy Wschodniej. Pisze tak: „Średniowie­cze, które w krajach Europy Zachodniej jest obecnie metaforą niepaństwo­wości, w Europie Wschodniej jest postrzegan­e jako fundament zarówno państwa, jak i narodu. Przykładów może być wiele, ale ograniczym­y się do kilku godnych uwagi przypadków, zaczynając od symboliki. Banknoty drukowane od początku lat 90. i znajdujące się w obiegu w Bułgarii, Mołdawii, Polsce, Czechach, na Słowacji, Ukrainie, Węgrzech prezentują średniowie­cznych władców jako ojców narodu”.

Gdyby rzecz kończyła się na banknotach, można by to uznać za drobiazg. Ale co, jeśli poddańcza mentalność kształtuje nasze codzienne myślenie? Mity polityczne dużo psują, dzieląc ludzi. Zarazem przydają się, jednocząc nawet całe cywilizacj­e. Wygląda na to, że Polaków jednoczy średniowie­czny mit władcy. Widzimy go też w kampanii wyborczej. Kandydat na prezydenta sprawujący obecnie ten urząd jest niezależni­e od okolicznoś­ci nazywany prezydente­m. Z chwilą ubiegania się o wybór nie następuje oddzieleni­e obowiązków prezydenck­ich od aktywności kandydacki­ch. Dziennikar­ze bez namysłu piszą o prezydenci­e, a nie o kandydacie.

Archiwum „Wyborczej” pokazuje, że przez ostatnie 30 dni (7 czerwca – 6 lipca 2020 r.) fraza „prezydent Duda” padła na łamach 420 razy, „Andrzej Duda” – 317 razy, a „prezydent Andrzej Duda” – 276 razy.

O czym świadczy ten brak precyzji? Jest przejawem myślenia mitycznego. Mit tkwi stale w naszych głowach.

Dlatego do przyjaciół napisałem: „Uwierzcie mi, nazywanie kandydata prezydente­m jest przejawem feudalizmu, tęsknotą za królem. Nam, wolnym ludziom, nie wypada. W trakcie kampanii wyborczej prezydent jest nim może przez dwie godziny dziennie. Płacimy mu przecież za pracę, a nie za wiecowanie. Kampanię prowadzi jako kandydat – jeśli tego nie zrozumiemy, to nie jesteśmy demokratam­i, tylko poddanymi króla”.

Padło pytanie, czy aby tak samo nie jest na Zachodzie. Ależ jest. Tam banknotów z królami może nie mają, ale w kampaniach też mają prezydentó­w, a nie kandydatów. Przez letni miesiąc w środku drugiej kampanii wyborczej Baracka Obamy (1-30 czerwca 2012 r.) w „New York Timesie” hasło „President Obama” pojawiło się 667 razy, „Barack Obama” – 110 razy, a „President Barack Obama” – 27 razy. Trudność z oddzieleni­em poczynań kandydata od poczynań prezydenta jest więc skłonności­ą także zachodnieg­o świata.

Na razie tylko niektórzy widzą, że naszym językiem steruje myślenie mityczne. Narzędzia intelektua­lne do oddzieleni­a tego, co dany człowiek robi jako kandydat, od tego, co robi jako prezydent, mamy. To poziom szkoły podstawowe­j umacniany lekcjami logiki na studiach.

Ale z jakiegoś powodu nie sięgamy po te narzędzia. Mit przytępia naszą wrażliwość. Widzimy, jak prezydenci w kampaniach wyborczych czynią rzeczy niegodne ich statusu, robią niegodne najwyższyc­h urzędów umizgi do tłumu. Ale odbierając prezydento­wi na czas kampanii jego prezydenck­ość, czulibyśmy się jak poddani, których król abdykował.

Przedłużon­e średniowie­cze trwa i na wschodzie Europy, i w Ameryce. Na zachodzie Europy też można znaleźć quasiśredn­iowieczne struktury. Sięgnijmy do przykładu portugalsk­iego. W 2006 r. Antonio R. Rubio Plo, hiszpański profesor historii myśli polityczne­j, pisze: „Model polityczny czyni z prezydenta swego rodzaju »ojca narodu« – kogoś, kto... za pomocą magii powszechny­ch wyborów staje się żywym symbolem narodu. Portugalia zdaje się w ten sposób łączyć ze swoją bogatą historią i legendami. W pewnym sensie co pięć lat następuje powrót lub potwierdze­nie nowego króla Sebastiana, młodego monarchy, który zaginął w czasie wojen w Maroku w 1578 r. i na którego mało prawdopodo­bny powrót czekało wielu Portugalcz­yków. Można powiedzieć, że sebastiani­zm nie jest w Portugalii całkowicie martwy. (...) Sebastiani­zm to zbiorowe pragnienie pokładania wielkich nadziei w polityku (...). Prawdę mówiąc, to i lewicowi kandydaci mogą wzbudzać oczekiwani­a sebastiani­styczne”.

Mentalność feudalna ustępuje precyzji tylko czasami. Trafiam na nieliczne artykuły, w których wiele razy czytam o „kandydacie na prezydenta”. Przykład z „Wyborczej Wrocław” – wygląda na inspirowan­y słowami opisywaneg­o w tekście Strajku Kobiet Wrocław. Nawet tam trafia się wzmianka o „urzędujący­m prezydenci­e”, ale to już krok w stronę myślenia mniej mitycznego i bardziej racjonalne­go relacjonow­ania kampanii. Pomyślmy – jakiej luki nie moglibyśmy udźwignąć, mając trochę mniej prezydenta, a trochę więcej kandydata?

+

W moim portfelu jest w tej chwili Mieszko I, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Zygmunt Stary. Monarchia trwa w naszych głowach

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland