WSTYDŹ SIĘ. WSTYD JEST DOBRY
Zdanie „To nie ludzie…” w tym miejscu powinno zostać przerwane. Niezależnie od tego, jak miałoby brzmieć dokończenie, sam początek wystarczy
Czy esej „Śladem zwierząt” napisał pan również po to, żeby oswoić się z własnym przemijaniem?
– Tak, i ze starzeniem się, z ubytkiem sił. Z tym, że nogi coraz cięższe i nietzscheański duch ciężkości bierze nade mną górę, gospodaruje w moim ciele. Marzenie biegacza o lekkich stopach zostaje bezlitośnie zweryfikowane przez czas. Obawa przed tym, że „znieruchomieję”, a ruch jest istotą życia, mówi więcej i głębiej niż słowa, lepiej niż one wyraża istotę życia.
Proszę popatrzeć na rytm biegacza przez płotki. Albo na figury, jakie tancerz wypracowuje w dialogu ze swoim ciałem.
Czym ma być nasze „dochodzenie do siebie”, szczególnie w czasie pandemii? Dokąd mamy „dochodzić” i skąd?
– Dochodzimy do siebie, „podchodząc siebie”. Co to znaczy? Nie chodzi o zastawienie wnyków, schwytanie siebie, upolowanie siebie po to, aby raz na zawsze wiedzieć, „kim się jest”. „Podchodzić siebie” oznacza zachowanie dystansu do siebie. Dzięki takiemu spojrzeniu nie damy się złapać w pułapkę zrównania z funkcjami czy rolami, jakie odgrywamy w życiu.
Chodzi panu o takie role jak „dziennikarka”, „wykładowca”, „lekarz”?
– Oczywiście, „ta dziennikarka”, „ten nauczyciel” to pani i ja, ale przecież nie cali. Gdyby tak było, bylibyśmy już na wpół martwymi ofiarami wnyków.
Podchodzić siebie to zobaczyć „resztę siebie”, tę, która w naszych rolach wprawdzie się nie mieści, ale jest konieczna, by je dobrze wypełniać, sprawia, że mogę być odpowiedzialnym lekarzem, dziennikarzem, nauczycielem itp. Gdy jestem nimi „bez reszty”, pozostaję tylko zimnym zawodowcem. Zapewne sprawnym, ale zimnym, pozbawionym człowieczego ciepła, które dzielimy ze zwierzętami.
Może czas domowej izolacji był czasem podchodzenia siebie? Może dlatego wydała się nam tak trudna: bo zobaczyliśmy siebie jako tę niezawodową „resztę”, która nam na co dzień umyka?
Wielu moich znajomych czas kwarantanny rozstroił. A pana?
– Kilka miesięcy przed uderzeniem epidemii przeszedłem na emeryturę, więc oszczędzono mi przynajmniej tego rozstrojenia, które dotknęło koleżanki i kolegów stających przed koniecznością zdalnego nauczania, które radykalnie zmieniło relację między uczniem a nauczycielem.
Dotknięcie epidemii przybrało więc u mnie bardziej, jeśli to nie za wielkie słowo, „egzystencjalny” charakter. Zostałem nią „dotknięty do żywego”. Piękne wyrażenie odnoszące się do czegoś, co dotyka samej materii naszego życia.
Uderzyło mnie w tych miesiącach, jak bardzo potrzebne są formy wspólnotowego przeżywania świata. Podkreślam „wspólnotowego”, a nie jedynie partyjnego, bo na czysto i restrykcyjnie partyjny sposób urządziliśmy sobie sferę publiczną.
Co ma pan na myśli?
– Nie tylko zmienione formy kontaktu międzyludzkiego, ale także naturalną w czasie dotykającej całą właściwie ludzkość pandemii pilność pytania o nasze związki z tym, co nieskończone. W tym okresie kościoły pozostały otwarte tylko dla ograniczonej nawet do kilku osób liczby wiernych i tym samym zaniknęła moc wspólnej modlitwy jako wezwania, suplikacji.
Puste ulice, tramwaje i autobusy bez pasażerów. Niebo też puste. Konieczność życia w tej pustce ujawniła kruchość naszych więzi i potrzebę wspólnoty społecznej. A jednocześnie dała nam odczuć, jak bardzo nasza wspólnota i społeczna wyobraźnia były już „schorowane” i nadwerężone.
Bo od dobrych kilku lat toczy nas inna zaraza, równie niebezpieczna dla dobrostanu społecznego – wirus świadomie wywoływanego rozprzężenia i nieładu. Mniej lub bardziej jasno dostrzegamy błędy popełnione w minionych latach przez ludzi, którzy decydowali o kluczowych sprawach naszego życia. To te błędy doprowadziły do groźnych, potencjalnie niszczących dysonansów społecznych, politycznych, intelektualnych.
Nie bardzo jednak wiemy, jak nasz świat przestroić. Niestety, coraz wyraźniej dostrzegamy, nie tylko w Polsce, że znaleźliśmy się we władzy ludzi, którzy przestrojenia owego nie chcą albo widzą je jako prostą reaktywację minionego czasu.
Połowa wyborców nie chce przestrojenia. Jak to możliwe, że ludzie nie mają dość?
– Ależ mają! Kłopot polega na tym, że różni ludzie mają dość różnych rzeczy. Jedni mają dość LGBT, drudzy mają dość homofobii; jedni mają dość partii A, drudzy partii B. Jednych gorszy niedomiar, a drugich nadmiar obecności przesłania religijnego w życiu publicznym. Program na dzisiaj, niełatwy, ale nieodzowny: ustalić minimalną wspólnotę tego, czego mamy dość, względem czego jesteśmy w stanie porozumieć się, że owo „coś” czyni nasze życie istotnie, a nie tylko politycznie, trudnym.
Przykładowo: w niczym nie utrudnia nam życia w sposób ISTOTNY problem adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, zatem odłóżmy go na czas dalszy, kiedy usuniemy przeszkody, które uniemożliwiają nam zrobienie WSPÓLNIE pierwszego kroku w znacznie bardziej istotnych dziedzinach. A przeszkodą taką jest, na przykład, sprawa bezpieczeństwa socjalnego, symbolicznie reprezentowana przez 500+, ale faktycznie znacznie od niego bogatsza, choćby o kwestie umów śmieciowych, bezpieczeństwa zdrowotnego i emerytalnego. Powiedzmy „mamy dość!” niepewności w tych materiach, wykorzystywania i lekceważenia praw obywatela i pracownika, zatem usiądźmy do stołu, uhonorujmy osiągnięcia poprzedników – nikt nie obejmuje władzy w próżni, nauczmy się czegoś na ich błędach – nie ma władzy, która by ich nie popełniała, i stwórzmy wspólnie spoisty program państwa społecznie wrażliwego. Program taki miałby moc zagwarantowaną nie tylko większością uchwalających go głosów, ale przede wszystkim tym, że przystępujący do pracy nad nim nie zaczynali od podziału na „my” dobrzy i „oni” źli.
Wynik nie będzie zapewne idealny, ale to dający nadzieję początek.
Rozmawiamy o świecie, kraju, a ja bym zapytała o nasze pojedyncze życia.
– Jak w wielu kryzysowych sytuacjach, i w tej tkwi szansa. Mam nadzieję, że wtrąceni nagle w sytuację nową zobaczyliśmy, co złego było w tych nawykach, które do tej pory kształtowały nasz obraz świata i nasze życie.
To tak, jakby ktoś dał nam możliwość porozmawiania z dyrygentem podczas koncertu. Normalnie nie możemy tego uczynić, bowiem, po pierwsze, rzeczywistość koncertowa jest uregulowana ścisłym obyczajem, a po drugie, nie przyszłoby nam do głowy nagle spytać dyrygenta o to, jaką ma koncepcję wykonywanego utworu, ponieważ wierzymy, że ją ma, gdyż inaczej nie odważyłby się stanąć na podeście. Zakładamy milcząco, że koncert jest racjonalnie sterowaną całością i nie wolno jej zakłócać. Pandemia zaburzyła ten spektakl. Dyrygenci okazali się niepewni swego, niektórym batuty wypadały z rąk, inni żądali od orkiestry hałaśliwych tonów sukcesu, inni oddawali głos instrumentalistom z głębokiego zaplecza sceny. I nagle ten spektakl zachwiał się i widzowie zaczęli przepytywać dyrygentów, i okazało się, że ich wiedza nie jest tak imponująca, jak nas przekonywano. To czas przepytywania dyrygentów i powinniśmy go bezwarunkowo wykorzystać.
Co praca zdalna i względna izolacja zmieniły w naszym życiu?
– Po pierwsze, dotarło do nas, jak bardzo potrzebujemy bliskości z innymi i jak bar
Program na dzisiaj, niełatwy, ale nieodzowny: ustalić minimalną wspólnotę tego, czego mamy dość. Tego, co czyni nasze życie trudnym istotnie, a nie tylko politycznie
dzo jej nie ceniliśmy, traktując ją jako coś danego „na zawsze”.
Po drugie, utraciliśmy poczucie całej bogatej przygodności życia.
Wychodząc z domu w czasach zwyczajnych, nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co stanie na naszej drodze, jaki remont zmusi nas do przejścia na drugą stronę, skąd odsłoni nam się zupełnie inny widok kamienic, obok których dotąd przechodziliśmy obojętnie. Nagle dotarło do nas, ile zawdzięczamy kontaktom, nawet tym niegłębokim, i zdarzeniom, także tym przygodnym.
A po trzecie, gdy zestawić wydźwięk słynnej pieśni Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój” z sondażami poparcia partyjnego dotyczącymi negatywnych bohaterów tego songu, nasuwa się podejrzenie, że zgodziliśmy się na to, by ktoś inny żył nasze życie.
Nie rozumiem.
– Song Kazika odnosi się do przyzwolenia na to, by jakaś figura władzy „żyła mnie” w moim imieniu. Nie muszę się starać, ta figura będzie żyła za mnie! W tym sensie „ból” owej politycznej figury jest „lepszy” od mojego, bo łączy w sobie prywatność z powszechnością spełnionej ofiary, zamieniając go w ból narodowy. „Chciałbym odwiedzić grób bliskiej osoby, ale ty, polityczna figura, odwiedzisz cmentarz w moim imieniu i przejmiesz mój ból po stracie” – tak można streścić ten song.
Kiedy ludzie skandowali: „Jarosław, Polskę zbaw!”, wyrażali zgodę na przejęcie swojego życia przez fałszywie mesjańskie obietnice.
Władza wznieca chaos. Otwiera kościoły, stadiony, sale weselne, premier zachęca potencjalny elektorat PiS do udziału w wyborach, twierdząc, że „już teraz nie trzeba się jego bać”.
– Znaleźliśmy się w położeniu, który określiłbym jako smutny chaos. Smutny, bowiem obywatel nie może nie dostrzec, że doprowadzono do sytuacji, w której kolejno przewracane domina konstytucyjnych rygorów sprowadziły na nas nieopisany zamęt. Kolejne regulacje prawne budowane na gruzowisku konstytucji otwierają możliwość zaskarżania wszystkiego, co nie odpowiada aktualnym zamierzeniom parlamentarnej większości. Widzieliśmy, jak w Sejmie doprowadza się bez-wstydnie do reasumpcji głosowania tylko dlatego, że jego wynik nie odpowiadał oczekiwaniom władzy. Dochodzą do mnie głosy, że obyczaj ten upowszechnia się także w sejmikach wojewódzkich.
Akcentuję bez-wstydnie, gdyż dobrze pojęty wstyd jest jednym z warunków mądrej polityki. Grecka demokracja znała pojęcie
aidos, które oznaczało dyspozycję do wycofywania się, powstrzymywania się od zabierania całej przestrzeni, pozostawiania miejsca dla innych. Była to ustępliwość ułatwiająca dialog i ewentualny kompromis. Wybitny czeski poeta Ladislav Klíma zapisał sentencję: „»Uszy mają, a nie słyszą« – powiada Chrystus. Ależ nie! Słyszą ludkowie, słyszą, tylko uszu nie mają”.
Ale czym byłby wstyd w polityce?
– Wstyd w polityce oznaczałby przyznanie się do błędu, akceptację porażki poniesionej w wyniku demokratycznych procedur oraz wystrzeganie się sytuacji i wystąpień mieszających dziedziny życia i nadużywających jawnie i arogancko pewnych miejsc do politycznej agitacji. Tu jako wyjątkowo bez-wstydne oraz nadużywające sfery symbolicznej określiłbym wystąpienie pani wicepremier odczytującej z kartki sprzed ołtarza na Jasnej Górze jawnie polityczny elaborat.
Czy z pana przemyśleń wyłania się jakiś zestaw wskazówek na czas po pandemii?
– Nie poważyłbym się radzić nikomu, jak ma postępować. Skutki takich wygórowanych ambicji i roszczenia sobie prawa do ustalania obowiązującego, „zdrowego” modelu życia widzimy dzisiaj codziennie wokół siebie. Mogę jedynie podzielić się dziesięcioma „wskazówkami”, które staram się stosować, zapewne nie zawsze konsekwentnie ani skutecznie, w swoim życiu.
Odzyskajmy i praktykujmy czułość dla świata naszej codziennej krzątaniny.
Doceńmy przygodność naszego życia. Przesuńmy akcent z tego, co planowaliśmy, na to, co niczym kornik drąży w naszych planach swoje szlaki.
Odzyskajmy autonomiczność życia, wyrwijmy je z zachłannych objęć władzy, której uścisk pozornie chroni, w istocie szybko zaczyna dusić.
Nie tyle posłusznie słuchajmy, ile samodzielnie i krytycznie słyszmy. Wokół sączy się szum manipulacji.
Przywróćmy wstydowi należne miejsce jako warunkowi mądrej polityki.
Uwierzmy, że nie ten jest górą, kto zalewa rozmówcę potokiem słów, lecz ten, kto potrafi wysłuchać i precyzyjnie odnieść się do tego, co usłyszał.
Unikajmy budowania murów i chowania się „w kryjówkach”. Nie budujmy kultu „swojskości”.
Nic tak nie sprzyja tworzeniu wyłomów w istniejących już murach jak poczucie humoru. Humor nie pozwala żywić uczucia „złości na cały świat”.
Nie dajmy się ponieść logice odwetu, który każe się mścić na wszystkich za domniemane krzywdy i urazy.
Nade wszystko szanujmy mowę. To ona może przeprowadzić nas przez rozpacz, wyrazić nadzieję, a nawet wieczność.
Rzeczywistość, i to w skali globalnej, nie chce się do tych wskazówek stosować.
– Wydaje się, że dzisiaj nasze życie jest regulowane przez dwa wielkie procesy: informatyzacji i socjalizacji. Pierwszy operuje coraz większą ilością danych i coraz szybszymi sposobami ich przekazywania. Powołuje do życia model człowieka „poinformowanego” i „niecierpliwego”. Nasza niecierpliwość dopinguje nas do nieustannego poszukiwania danych, aby być „dobrze poinformowanym”. Mamy w ten sposób wrażenie wtapiania się w tkankę społeczną, przynależenia do społeczności sieci; socjalizujemy się, respektując jej zasady i sposoby funkcjonowania. Praca zdalna w międzynarodowych przedsiębiorstwach wymusiła inne godziny pracy wynikające z różnicy czasu – między Warszawą a San Francisco jest dziewięć godzin różnicy. Informatyzacja i socjalizacja idą ręka w rękę: mamy kogoś o czymś „poinformować”, korzystając z telekonferencji, ale nie możemy tego zrobić w czasie odpowiadającym wyłącznie nam. Musimy uzgodnić porę telespotkania, która zapewne i tak złamie przyzwyczajenia obu stron, ale będzie dla nich do zaakceptowania.
Wracając do „informowania”, zwróćmy uwagę, że chodzi tu o bycie nie „powiadomionym”, lecz właśnie „poinformowanym”. Gdy piszę „powiadamiam Cię, że…”, występuję jako ktoś, kto ma jakąś „wiadomość” i zachowuje jakiś osobisty z nią związek. „Informowanie” jest inne: to przekaz obojętnej danej, biurokratyczny przekaz z powołaniem na przepis lub źródło i dopasowany do społecznego obyczaju. Wszyscy jesteśmy elementami tych dwóch procesów. Ustanowią one „dyktat”, gdy nie przeciwstawimy im procesu trzeciego.
Co nim jest?
– Emancypacja, czyli wysiłki jednostki zmierzającej do tego, by ustanowić się jako podmiot, krytyczny i niezawisły. Powinna temu służyć edukacja, ale dawno zrezygnowała z tej roli, ulegając wąsko i zbyt wcześnie podejmowanej specjalizacji służącej wyłącznie dopasowaniu się do rynku pracy.
Jeśli nie edukacja, to co?
– Sztuka, która – jak pisze Paul Valéry – daje nam środki do badania dowolnego fragmentu naszej wrażliwości i ożywia nasze uczucia. I wolna indywidualna refleksja zakotwiczona w lekturze. No i działalność we wszelkiego rodzaju formalnych i nieformalnych grupach zaangażowania obywatelskiego.
Tylko mądre angażowanie się w świat, w świat, podkreślam, a nie w ideologiczne systemy, może dać nam szansę uwolnienia się od dyktatu świata. Uwolnienie to nie ma nic wspólnego z ucieczką od rzeczywistości; przeciwnie – jest formą empatycznego i solidarnościowego w nią wejścia.
W piątym rozdziale „Traktatu politycznego” Spinoza pisze: „Państwo, którego pokój zależy od bierności poddanych, dających się prowadzić jak trzoda, by nauczyć się tylko służyć, zasługuje raczej na nazwę pastwiska aniżeli państwa”. Władza wie o tym i boi się tego typu angażowania się.
Gdy rządzący nazywają „łajdackimi” organizacje broniące dobrostanu zwierząt, dowodzą tego, że pragną widzieć obywatela jako „trzodę”. O którą zresztą nie będą się zbytnio troszczyli.
„Jak zwierzę” jest napomnieniem, że nie jesteśmy dość ludzcy. A tymczasem pan proponuje dochodzenie do naszego człowieczeństwa, odwołując się właśnie do postawy „jak zwierzę”.
– Utarte porównania są wyrazem naszego pragnienia, by odróżnić się za wszelką cenę od zwierzęcia. To pragnienie sprawia, że o niektórych ludziach mówimy, że zachowują się „jak świnie”, są głupi „jak gęsi”, uparci „jak osły”. A gdy robimy coś wyjątkowo złego, popadamy w „zezwierzęcenie”. Wszystko to określenia zadufanego rozumu.
Tymczasem właśnie to dostrzeżenie w zachowaniach człowieka tego, co zwierzęce, nadaje barwę wszystkim działaniom człowieka, które inaczej ugrzęzłyby we mgle abstrakcji. Czym byłaby moja upartość bez brata osła? Moja głupota bez siostry gęsi? Moje niechlujstwo bez kuzynki świni?
Nie upajam się tymi porównaniami, zachowuję wobec nich krytyczny dystans. Ale widzę, że one – przewrotnie – stowarzyszają mnie ze zwierzętami. Odnajduję dzięki nim wspólny z nimi rytm życia; wspólna miara nas mierzy.
Być „jak zwierzę” jest przeciwstawne do „jak człowiek”. I jest gorsze. Człowiek myśli, zwierzęta mają instynkt.
– „Jak zwierzę” to położenie nacisku nie tylko na instynkt, ale też przede wszystkim na siłę życia, z której dopiero się wyłaniają te jego formy, które praktykujemy w naszym życiu społecznym. Podziwiamy zwierzęta za ich czujność, wieczną gotowość do ruchu, skoku, pościgu, ucieczki. Za tą gotowością stoi właśnie siła życia pragnącego żyć; wbrew znużeniu, zmęczeniu, strachowi, nawet – grozie.
Będąc „jak zwierzę”, chwalimy życie nie dlatego, że jest szczęśliwe i piękne; chwalimy je, mimo że niesie cierpienie i śmierć. Cieszymy się nim bez pretekstów, wymówek, intryg.
Historia człowieka, inaczej niż historia zwierzęcia, to dzieje wybiegów, intryg, insynuacji i brutalnego, celowo wykoncypowanego okrucieństwa. Mistrz Jonathan Swift opisał to najlepiej ze wszystkich, oczywiście w „Podróżach Guliwera”, zwłaszcza w ostatniej wyprawie bohatera do krainy mądrych koni. Są rozumne i powściągliwe, nie kłamią, nie są chciwe i nieumiarkowane w jedzeniu i piciu. Nie znają pojęcia zła. Ono przynależy Jahusom, istotom podobnym do człowieka. To duże uproszczenie, za które na przykład sir Isaiah Berlin krytykował oświecenie: kult rozumu pozbawionego łączności z innymi aspektami człowieczego bytu. Ale nie zmienia to zadania, które powinniśmy jako kultura polska przed sobą postawić: przerobić naj
pierw porządnie i głęboko lekcję europejskiego oświecenia.
Być „jak zwierzę” to znaczy próbować skierowaną ku przyszłości przemyślność cogito skorygować czujnością wobec chwili bieżącej.
Być „jak zwierzę” to otaczać troską „teraz”, być wobec „teraz” czujnym i czułym. Pseudodialog prowadzony dzisiaj w sferze publicznej, będący w istocie wymianą inwektyw mających zdyskredytować adwersarza w oczach przyszłych wyborców, niszczy „teraz”, jedyny czas dany człowiekowi.
Czułość to sposób ratowania, ocalania, a nie ucieczki czy odgradzania się. To nić Ariadny, która wyprowadza z labiryntu. Albo ręka Nauzykai wyciągnięta w stronę nagiego Odyseusza, który wyrzucony na brzeg przez fale pełznie bezradnie po piasku „jak górski lew”. Sunie w stronę pięknej królewny nie z wrogim zamiarem, lecz „z potrzeby” ocalenia.
Te dwie sprawy są tu fundamentalne: to, co przychodzi do nas ze świata, idzie ku nam „z potrzeby”, niekoniecznie nam grożąc. Tej „potrzeby” powinniśmy wysłuchać. I druga sprawa: ten, kto idzie „z potrzeby”, kto szuka ocalenia, komu dom zawalił się na głowę pod ciężarem bomb, ten idzie ku nam „jak zwierzę”, to znaczy „z potrzeby życia”.
Lektura VI księgi „Odysei” powinna być dzisiaj obowiązkowa w szkołach.
– Jest, w liceum, we fragmentach.
Nawet jeśli, to nie przyłożyliśmy się do tej lektury.
– Gdyby tak było, Kaczyński nie znalazłby tak łatwego posłuchu dla swych bredni o cudzoziemcach roznoszących mikroby i bakterie, a Beata Szydło z lekkim sercem nie przekreśliłaby solidarnościowego paktu wymagającego od Polski przyjęcia 7 tys. uchodźców. Pokazaliśmy świat nieludzki i rozparła nas głupia duma, że niby wykazaliśmy się racjonalnością. Ale racjonalność pozbawiona chęci odpowiedzi na wołanie o ocalenie jest tym, co Husserl nazywał „zbłąkaną racjonalnością”.
Thoreau, któremu poświęcił pan książkę, napisał, że „tylko jednostki zaludniają świat”. Jak dziś rozumieć tego filozofa, którego popularność ostatnio rośnie?
– Myślę, że przede wszystkim jako ostrzeżenie przed zorganizowanym szantażem. I to nie tylko szantażem tzw. większości, ale nawet szantażem, jakim mogą się stać nasze własne idee, o ile nie zachowamy należytego wobec nich dystansu. W słynnym eseju o nieposłuszeństwie obywatelskim czytam: „Nie można jednak trzymać się zbyt sztywno swoich opinii, żeby nasze działanie nie wypływało z zawziętości i niewłaściwego spojrzenia na zapatrywania innych. Musimy zrozumieć, że powinniśmy robić tylko to, co do nas należy i jest w danej chwili najodpowiedniejsze”. Kolejny tekst do przeczytania w szkole, ale nie mam złudzeń, by trafił na listę lektur.
Gdy czyta się ów esej, widać wyraźnie, że zamierzona po II wojnie wspólnota europejska mogłaby być czymś w rodzaju mądrego i dojrzałego „państwa”, o którym marzył Thoreau. Tak kończy swój esej: „Z lubością wyobrażam sobie, że powstanie wreszcie państwo, które byłoby stać na sprawiedliwość wobec wszystkich ludzi i na traktowanie jednostki z szacunkiem należnym bliźniemu; państwo takie nie uważałoby, że spokój zakłócają mu nawet nieliczni żyjący na uboczu, (…) którzy nie będąc jego stronnikami, wypełnialiby jednak wszystkie swoje obowiązki wobec bliźnich i rodaków”.
Dlatego „podchodząca siebie” jednostka, czujnie umykająca przed samą sobą, strzegąca się zbyt łatwych autodefinicji, jest dla Thoreau tak istotna. „Sposoby, którymi większość ludzi zarabia na życie, a więc żyje, są tylko namiastką, skurczoną istotą prawdziwego życia…”. W eseju „Życie bez zasad” Thoreau zostawił nam przenikliwą medytację na ten temat. Domaga się w nim życia autentycznego nie tylko dla jednostki, dla której stało się ono już tylko „przeżyciem”, ale również dla społeczeństwa.
„Sposoby, którymi większość ludzi zarabia na życie, a więc żyje, są tylko namiastką, skurczoną istotą prawdziwego życia…” – to brzmi niemal jak Marksowa analiza wyalienowanej egzystencji robotnika. Thoreau domagał się autentycznego życia nie tylko dla jednostki, dla której stało się ono jedynie „przeżyciem”, ale również dla całego społeczeństwa, w którym więzi ludzkie zostały zniekształcone. „Zbyt często może strzegę zazdrośnie swej wolności. Czuję, że moje związki ze społeczeństwem i zobowiązania wobec niego są jeszcze luźne i krótkotrwałe”, pisze Thoreau.
Ale czy wspólnota siłą rzeczy nie jest wykluczająca? Jedni nie chcą „elity” i nazywają ją buractwem, drudzy nie chcą ludzi o nieheteronormatywnej orientacji i nazywają ich ideologią.
– Po pierwsze, strasznym zrządzeniem losu haniebne słowa o „tęczowej zarazie” ledwie o kilka miesięcy poprzedziły wybuch pandemii. Lekcja pierwsza: baczmy na słowa niezależnie od funkcji i stroju urzędowego.
Po drugie, kiedy słyszymy o „elitach”, „warszawce” i „krakówku” mamy do czynienia z konstruktem zlepionym z wyników poprzednich wyborów i aktualnych sondaży. „Elita” to ci, którzy nie głosują po myśli rządzących, a niekoniecznie ludzie należący do jakiejś szczególnej grupy społecznej. Chodzi o sporządzenie listy zawodników drużyny przeciwnej, która dzisiaj może być ubrana w koszulki z napisem „warszawka”, jutro „krakówek”, a pojutrze „salon”. Lekcja druga: polityka etykietowania jest wstępem do niebezpiecznej polityki znamionowania tych, których poglądy nam nie odpowiadają.
Po trzecie, istotą rzeczy jest nieustanne odnawianie podziałów jako mechanizmu nieorganizującego życie publiczne
– to jest zrozumiałe, wszak demokracja jest sztuką różnienia się – ale je dezorganizującego. Zapotrzebowanie na już nie przeciwnika, lecz wroga jest tak duże, że wynajduje się ciągle jego nowe ogniska, nadając mu charakter wirusa rozprzestrzeniającego chorobę poglądów innych niż oczekiwane. A ten szczególny wirus, jakim jest kreowanie wroga, podobnie jak każdy inny wirus nie zna granic. Dlatego tak łatwo było mówić o Ślązakach jako „ukrytej opcji niemieckiej” i z równą łatwością, po pewnym artykule prasowym, można było głośno twierdzić, że „Niemcy chcą nam wybierać prezydenta”. Lekcja trzecia: wspólnota, która tworzy się na podstawie niechęci lub wręcz nienawiści do innych, jest wspólnotą głęboko chorą.
Po czwarte, tak pojęta wspólnota jest wynikiem wysiłków zmierzających do skrajnego zideologizowania życia, ujęcia go w gorset krępujący swobodę ruchów właściwą życiu. Absurdalna inicjatywa gmin i rejonów „wolnych od LGBT” jest doskonałą ilustracją tego procesu ideologizacji przeprowadzanego za wszelką cenę. Nie tylko odmawia on szacunku ludziom w imię jednego, mającego powszechnie obowiązywać zbioru zasad, ale też jest początkiem niebezpiecznej drogi, początkiem już wykonanym. A było nim haniebne zdanie: „To nie ludzie…”, które w tym miejscu powinno zostać przerwane, bowiem niezależnie od tego, jak miałoby brzmieć dokończenie, sam początek wystarczy. Kto zaczyna wypowiedź od: „To nie ludzie…”, łatwo może się okazać rycerzem strasznej sprawy.
Stąd prosta, acz deprymująco trudna dla polityków władzy lekcja czwarta: ludzie nie przestają być ludźmi. Tylko tyle i aż tyle.
„Żyj w każdej porze roku zgodnie z jej przemijaniem”. „Nie zapominaj o zobowiązaniu do bycia istotą towarzyszącą”. Co oznaczają te dwa postulaty – Thoreau i pana?
– „Przemijanie” nie jest słowem, które lubimy. Przypomina nam, że coraz większe jest królestwo „już nie”, a republika „jeszcze nie” kurczy się i więdnie. Coraz mniej czasu, coraz więcej lektur nieprzeczytanych i już nie do przeczytania, miejsc nieodwiedzonych i już nie do odwiedzenia.
Ale przemijanie można obrócić przeciwko niemu samemu.
Jak?
– Najbardziej rzeczowy i wyrazisty zapis takiej praktyki ocalania chwili wyszedł spod pióra Marguerite Yourcenar: „Kiedy gniotę ciasto, myślę o tych, co siali zboże, o spekulantach, którzy zawyżyli jego cenę, o technokratach, którzy zniszczyli jego smak – nie żeby nowoczesne technologie były złem samym w sobie, lecz dlatego, że zaprzedały się w służbę zachłanności, która jest złem, i że większość z nich napędzana jest energią stwarzającą zagrożenie”. „Towarzyszenie” światu oznacza więc łączenie, stowarzyszanie oddzielnych pozornie wydarzeń w pajęczą, a nie informatyczną sieć.
Czytam piękny poemat prozą czeskiego poety Jakuba Demla „Moi przyjaciele” i okazuje się, że ci „przyjaciele”, to rośliny, kwiaty, chwasty, a wszystko dlatego, że potrafię im na swój ludzki (a jakim innym mógłbym dysponować?) sposób towarzyszyć. A to, co Deml mówi o zwykłym mleczu, może służyć jako ważna nauka towarzyszenia: „Mleczu, w końcu jak pożyteczniej przeżyć życie? Zgarnąć jak najwięcej światła i pochwycić jak najwięcej rosy”.
Czy „towarzyszenie” – albo, mówiąc innym językiem – buddyjskie skupienie na chwili może uchronić od smutku? Postpandemicznego na przykład?
– Wybitny amerykański krytyk George Steiner wymienia aż dziesięć możliwych przyczyn smutku myśli, ale ostatnia z nich jest szczególnie interesująca.
Mówi bowiem o tym, że nie ma myślenia o życiu bez myślenia o śmierci. A przecież wiemy, że konsumencki hedonizm i pozbawiona głębi polityka właśnie w tym zakresie wyrządziły wielką krzywdę. Wyrządziliśmy ją nie tylko sobie, ale przede wszystkim światu.
Nawet nasze myślenie o śmierci jest w nim wtedy tylko pozornie myśleniem, bowiem czyni z niej kwestię statystyki, a polityka traktuje ją jako rekwizyt pomocny w ideologicznych przedstawieniach; jedną z lekcji czasu pandemii jest gorzka świadomość, że istotne, najdosłowniej życiodajne lub śmiercionośne decyzje w sferze publicznej pozostają w gruncie rzeczy monopolem polityków.
Czas kwarantanny wytrącił nas z kolein i zmusił do rozmyślania nad tym, po co żyję i czy żyję tak, jak chciałbym żyć.
– Pandemia pokazała, że nie byliśmy przygotowani do raptownej zmiany „trybu” pracy i życia. Można by rzec, że żyliśmy „bez żadnego trybu”, siłą bezwładności i przekonania, że wszystko „ułożyło się” już nie tylko „na zawsze”, ale przede wszystkim „na DOBRE”.
To znaczy straciliśmy czujność „zwierzęcia” zawsze gotowego do błyskawicznej reakcji na nową sytuację. Czy ukształtuje się po epidemii nowy „tryb”? Być może tak, ale obawiam się, że głównie w sensie technicznym. Zdalna praca, bo taniej, zdalne nauczanie, bo ogranicza kontakty i sprzyja mu powszechność nowych mediów.
Istotą nauki jest kontakt bezpośredni – uczeń i mistrz. Komu może być na rękę ograniczanie tej relacji i dlaczego? I kim staniemy się bez tej bezpośredniej relacji?
– Zasadnicze pytanie dotyczące każdego nauczania można zadać w każdej sytuacji, ale by miało ono siłę, by naprawdę poruszyło, powinno się je zadać w bezpośrednim kontakcie nauczyciela z uczniem, bo tylko wtedy rozbrzmi ono z właściwą mocą.
Pytanie to, które zadaję sobie sam w imieniu ucznia lub które powinien mi zadać on sam, brzmi nie „co umiesz?”, „czego się nauczyłeś?”, „ile przynosisz punktów za publikacje?”, ale „po co właściwie mnie uczysz?” i „po co właściwie chcesz się uczyć?”.
Thoreau, który był krótko nauczycielem w szkole w rodzinnym Concord, ale zmuszono go do porzucenia fachu z racji zbyt nowatorskich metod, powie to lepiej ode mnie: „Ludzie przeważnie pytają tylko o takie rzeczy jak: »Skąd przyszedłeś?« lub »Dokąd idziesz?«. Kiedyś jednak doleciało mnie pytanie mające większy związek z aktualną sytuacją. Zadał je jeden z moich słuchaczy drugiemu: »Po co on prowadzi ten wykład?«. Zachwiałem się na nogach”. Nauczyciel powinien zawsze nasłuchiwać tego pytania, by doświadczyć właśnie „zachwiania”.
Wydaje się pan wściekły, co mi do pana jakoś nie pasuje.
– Istotnie, nie bywam „wściekły”, więc to, co panią skłania do takiego określenia, to pewien emocjonalny ton mojej wypowiedzi. Ale to raczej żal niż „wściekłość”. Żal, że tak niszczymy sami siebie, że zniechęcamy ludzi do samej idei prawa, zamieniając je w zbiór podejrzanych politycznych chwytów, że tak lekko potrafimy wygłaszać obraźliwe słowa mające zdyskwalifikować tych, którzy mają inne poglądy niż nasze, że lekceważymy naturę, szykując koszmarną przyszłość dla naszych dzieci i wnuków. Więc powtarzam – to żal nad stratą, nad tym, że odbieramy sami sobie radość życia i satysfakcję z tego, co zbudowaliśmy przez ostatnie 30 lat.
Żal, cokolwiek by powiedzieć, to też emocja. Ale nie sądzę, by trzeba się było bać emocji. Trzeba nauczyć się je harmonizować z emocjami innych i racjonalnymi ideami. Wielki mędrzec Spinoza wiedział, że cokolwiek by uczynić, w ostatecznym rozrachunku lądujemy pośród emocji. W „Traktacie politycznym” czytam: „religia uczy, by każdy kochał bliźniego jak siebie samego, ale przekonanie to jest bezsilne wobec afektów”.
Co nam zatem pozostaje?
– Znów Spinoza: „starałem się usilnie o to, aby ludzkich postępków nie wyśmiewać, nie opłakiwać i nie potępiać, lecz je zrozumieć”.
Edukacja dawno zrezygnowała z roli
emancypacyjnej, ulegając wąsko i zbyt wcześnie podejmowanej specjalizacji służącej wyłącznie dopasowaniu się do rynku pracy
A kto „zrozumie”, ten chętniej wyciągnie rękę do porozumienia, wykaże się gościnnością wobec tego, który przychodzi z nie mojego świata.
Czy Spinoza wypowiedział również jakąś zachętę ku nadziei, kiedy sytuacja jawi się jako beznadziejna?
– Nadzieja Spinozy jest trudna z dwóch powodów. Po pierwsze, filozof jest racjonalistą wierzącym, że rozum jest w stanie wybrać to, co najlepsze, i w związku z tym nadzieja nie jest mu nieodzowna. Po drugie, ponieważ zabiegał, by filozofia oddziałała na kształt życia społecznego, zdawał sobie sprawę z roli emocji. Dlatego, jego zdaniem, nadzieja jest nierozłącznie związana z lękiem. Lęk nie może istnieć bez nadziei ani nadzieja bez lęku; to dwa afekty siostrzane.
Jeśli nawet nie podzielimy ostrożności wielkiego filozofa wobec nadziei, to jego ostrzeżenie brzmi roztropnie: nadzieja jest nam, ludziom, niezbędna, ale nie może być nadzieją ślepo optymistyczną, nie może być prostym oczekiwaniem, że spełnią się nasze pragnienia. To raczej nadzieja pomimo faktycznego stanu.
Dlatego ważny jest lęk, jedna z najsilniejszych emocji; jest w stanie przestrzec nas przed nieroztropnością, ale musimy także zważać, by nie był to lęk paraliżujący nas przed jakimkolwiek działaniem. Tak pojęta nadzieja mówiłaby: działaj, zważając na okoliczności, nie miej wygórowanych oczekiwań, bowiem niespełnienie jest przypuszczalnie bardziej prawdopodobne niż spełnienie, ale nigdy nie rezygnuj z działania, nigdy nie trać nadziei, traktując lęk jako impuls pobudzający do realistycznych zamierzeń. Dzięki takiej nadziei możemy wciąż zaczynać od nowa.