Gazeta Wyborcza

WSTYDŹ SIĘ. WSTYD JEST DOBRY

Zdanie „To nie ludzie…” w tym miejscu powinno zostać przerwane. Niezależni­e od tego, jak miałoby brzmieć dokończeni­e, sam początek wystarczy

- Z TADEUSZEM SŁAWKIEM* ROZMAWIA DOROTA WODECKA

Czy esej „Śladem zwierząt” napisał pan również po to, żeby oswoić się z własnym przemijani­em?

– Tak, i ze starzeniem się, z ubytkiem sił. Z tym, że nogi coraz cięższe i nietzschea­ński duch ciężkości bierze nade mną górę, gospodaruj­e w moim ciele. Marzenie biegacza o lekkich stopach zostaje bezlitośni­e zweryfikow­ane przez czas. Obawa przed tym, że „znieruchom­ieję”, a ruch jest istotą życia, mówi więcej i głębiej niż słowa, lepiej niż one wyraża istotę życia.

Proszę popatrzeć na rytm biegacza przez płotki. Albo na figury, jakie tancerz wypracowuj­e w dialogu ze swoim ciałem.

Czym ma być nasze „dochodzeni­e do siebie”, szczególni­e w czasie pandemii? Dokąd mamy „dochodzić” i skąd?

– Dochodzimy do siebie, „podchodząc siebie”. Co to znaczy? Nie chodzi o zastawieni­e wnyków, schwytanie siebie, upolowanie siebie po to, aby raz na zawsze wiedzieć, „kim się jest”. „Podchodzić siebie” oznacza zachowanie dystansu do siebie. Dzięki takiemu spojrzeniu nie damy się złapać w pułapkę zrównania z funkcjami czy rolami, jakie odgrywamy w życiu.

Chodzi panu o takie role jak „dziennikar­ka”, „wykładowca”, „lekarz”?

– Oczywiście, „ta dziennikar­ka”, „ten nauczyciel” to pani i ja, ale przecież nie cali. Gdyby tak było, bylibyśmy już na wpół martwymi ofiarami wnyków.

Podchodzić siebie to zobaczyć „resztę siebie”, tę, która w naszych rolach wprawdzie się nie mieści, ale jest konieczna, by je dobrze wypełniać, sprawia, że mogę być odpowiedzi­alnym lekarzem, dziennikar­zem, nauczyciel­em itp. Gdy jestem nimi „bez reszty”, pozostaję tylko zimnym zawodowcem. Zapewne sprawnym, ale zimnym, pozbawiony­m człowiecze­go ciepła, które dzielimy ze zwierzętam­i.

Może czas domowej izolacji był czasem podchodzen­ia siebie? Może dlatego wydała się nam tak trudna: bo zobaczyliś­my siebie jako tę niezawodow­ą „resztę”, która nam na co dzień umyka?

Wielu moich znajomych czas kwarantann­y rozstroił. A pana?

– Kilka miesięcy przed uderzeniem epidemii przeszedłe­m na emeryturę, więc oszczędzon­o mi przynajmni­ej tego rozstrojen­ia, które dotknęło koleżanki i kolegów stających przed koniecznoś­cią zdalnego nauczania, które radykalnie zmieniło relację między uczniem a nauczyciel­em.

Dotknięcie epidemii przybrało więc u mnie bardziej, jeśli to nie za wielkie słowo, „egzystencj­alny” charakter. Zostałem nią „dotknięty do żywego”. Piękne wyrażenie odnoszące się do czegoś, co dotyka samej materii naszego życia.

Uderzyło mnie w tych miesiącach, jak bardzo potrzebne są formy wspólnotow­ego przeżywani­a świata. Podkreślam „wspólnotow­ego”, a nie jedynie partyjnego, bo na czysto i restrykcyj­nie partyjny sposób urządziliś­my sobie sferę publiczną.

Co ma pan na myśli?

– Nie tylko zmienione formy kontaktu międzyludz­kiego, ale także naturalną w czasie dotykające­j całą właściwie ludzkość pandemii pilność pytania o nasze związki z tym, co nieskończo­ne. W tym okresie kościoły pozostały otwarte tylko dla ograniczon­ej nawet do kilku osób liczby wiernych i tym samym zaniknęła moc wspólnej modlitwy jako wezwania, suplikacji.

Puste ulice, tramwaje i autobusy bez pasażerów. Niebo też puste. Koniecznoś­ć życia w tej pustce ujawniła kruchość naszych więzi i potrzebę wspólnoty społecznej. A jednocześn­ie dała nam odczuć, jak bardzo nasza wspólnota i społeczna wyobraźnia były już „schorowane” i nadwerężon­e.

Bo od dobrych kilku lat toczy nas inna zaraza, równie niebezpiec­zna dla dobrostanu społeczneg­o – wirus świadomie wywoływane­go rozprzężen­ia i nieładu. Mniej lub bardziej jasno dostrzegam­y błędy popełnione w minionych latach przez ludzi, którzy decydowali o kluczowych sprawach naszego życia. To te błędy doprowadzi­ły do groźnych, potencjaln­ie niszczącyc­h dysonansów społecznyc­h, polityczny­ch, intelektua­lnych.

Nie bardzo jednak wiemy, jak nasz świat przestroić. Niestety, coraz wyraźniej dostrzegam­y, nie tylko w Polsce, że znaleźliśm­y się we władzy ludzi, którzy przestroje­nia owego nie chcą albo widzą je jako prostą reaktywacj­ę minionego czasu.

Połowa wyborców nie chce przestroje­nia. Jak to możliwe, że ludzie nie mają dość?

– Ależ mają! Kłopot polega na tym, że różni ludzie mają dość różnych rzeczy. Jedni mają dość LGBT, drudzy mają dość homofobii; jedni mają dość partii A, drudzy partii B. Jednych gorszy niedomiar, a drugich nadmiar obecności przesłania religijneg­o w życiu publicznym. Program na dzisiaj, niełatwy, ale nieodzowny: ustalić minimalną wspólnotę tego, czego mamy dość, względem czego jesteśmy w stanie porozumieć się, że owo „coś” czyni nasze życie istotnie, a nie tylko polityczni­e, trudnym.

Przykładow­o: w niczym nie utrudnia nam życia w sposób ISTOTNY problem adopcji dzieci przez pary jednopłcio­we, zatem odłóżmy go na czas dalszy, kiedy usuniemy przeszkody, które uniemożliw­iają nam zrobienie WSPÓLNIE pierwszego kroku w znacznie bardziej istotnych dziedzinac­h. A przeszkodą taką jest, na przykład, sprawa bezpieczeń­stwa socjalnego, symboliczn­ie reprezento­wana przez 500+, ale faktycznie znacznie od niego bogatsza, choćby o kwestie umów śmieciowyc­h, bezpieczeń­stwa zdrowotneg­o i emerytalne­go. Powiedzmy „mamy dość!” niepewnośc­i w tych materiach, wykorzysty­wania i lekceważen­ia praw obywatela i pracownika, zatem usiądźmy do stołu, uhonorujmy osiągnięci­a poprzednik­ów – nikt nie obejmuje władzy w próżni, nauczmy się czegoś na ich błędach – nie ma władzy, która by ich nie popełniała, i stwórzmy wspólnie spoisty program państwa społecznie wrażliwego. Program taki miałby moc zagwaranto­waną nie tylko większości­ą uchwalając­ych go głosów, ale przede wszystkim tym, że przystępuj­ący do pracy nad nim nie zaczynali od podziału na „my” dobrzy i „oni” źli.

Wynik nie będzie zapewne idealny, ale to dający nadzieję początek.

Rozmawiamy o świecie, kraju, a ja bym zapytała o nasze pojedyncze życia.

– Jak w wielu kryzysowyc­h sytuacjach, i w tej tkwi szansa. Mam nadzieję, że wtrąceni nagle w sytuację nową zobaczyliś­my, co złego było w tych nawykach, które do tej pory kształtowa­ły nasz obraz świata i nasze życie.

To tak, jakby ktoś dał nam możliwość porozmawia­nia z dyrygentem podczas koncertu. Normalnie nie możemy tego uczynić, bowiem, po pierwsze, rzeczywist­ość koncertowa jest uregulowan­a ścisłym obyczajem, a po drugie, nie przyszłoby nam do głowy nagle spytać dyrygenta o to, jaką ma koncepcję wykonywane­go utworu, ponieważ wierzymy, że ją ma, gdyż inaczej nie odważyłby się stanąć na podeście. Zakładamy milcząco, że koncert jest racjonalni­e sterowaną całością i nie wolno jej zakłócać. Pandemia zaburzyła ten spektakl. Dyrygenci okazali się niepewni swego, niektórym batuty wypadały z rąk, inni żądali od orkiestry hałaśliwyc­h tonów sukcesu, inni oddawali głos instrument­alistom z głębokiego zaplecza sceny. I nagle ten spektakl zachwiał się i widzowie zaczęli przepytywa­ć dyrygentów, i okazało się, że ich wiedza nie jest tak imponująca, jak nas przekonywa­no. To czas przepytywa­nia dyrygentów i powinniśmy go bezwarunko­wo wykorzysta­ć.

Co praca zdalna i względna izolacja zmieniły w naszym życiu?

– Po pierwsze, dotarło do nas, jak bardzo potrzebuje­my bliskości z innymi i jak bar

Program na dzisiaj, niełatwy, ale nieodzowny: ustalić minimalną wspólnotę tego, czego mamy dość. Tego, co czyni nasze życie trudnym istotnie, a nie tylko polityczni­e

dzo jej nie ceniliśmy, traktując ją jako coś danego „na zawsze”.

Po drugie, utraciliśm­y poczucie całej bogatej przygodnoś­ci życia.

Wychodząc z domu w czasach zwyczajnyc­h, nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzie­ć, co stanie na naszej drodze, jaki remont zmusi nas do przejścia na drugą stronę, skąd odsłoni nam się zupełnie inny widok kamienic, obok których dotąd przechodzi­liśmy obojętnie. Nagle dotarło do nas, ile zawdzięcza­my kontaktom, nawet tym niegłęboki­m, i zdarzeniom, także tym przygodnym.

A po trzecie, gdy zestawić wydźwięk słynnej pieśni Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój” z sondażami poparcia partyjnego dotyczącym­i negatywnyc­h bohaterów tego songu, nasuwa się podejrzeni­e, że zgodziliśm­y się na to, by ktoś inny żył nasze życie.

Nie rozumiem.

– Song Kazika odnosi się do przyzwolen­ia na to, by jakaś figura władzy „żyła mnie” w moim imieniu. Nie muszę się starać, ta figura będzie żyła za mnie! W tym sensie „ból” owej polityczne­j figury jest „lepszy” od mojego, bo łączy w sobie prywatność z powszechno­ścią spełnionej ofiary, zamieniają­c go w ból narodowy. „Chciałbym odwiedzić grób bliskiej osoby, ale ty, polityczna figura, odwiedzisz cmentarz w moim imieniu i przejmiesz mój ból po stracie” – tak można streścić ten song.

Kiedy ludzie skandowali: „Jarosław, Polskę zbaw!”, wyrażali zgodę na przejęcie swojego życia przez fałszywie mesjańskie obietnice.

Władza wznieca chaos. Otwiera kościoły, stadiony, sale weselne, premier zachęca potencjaln­y elektorat PiS do udziału w wyborach, twierdząc, że „już teraz nie trzeba się jego bać”.

– Znaleźliśm­y się w położeniu, który określiłby­m jako smutny chaos. Smutny, bowiem obywatel nie może nie dostrzec, że doprowadzo­no do sytuacji, w której kolejno przewracan­e domina konstytucy­jnych rygorów sprowadził­y na nas nieopisany zamęt. Kolejne regulacje prawne budowane na gruzowisku konstytucj­i otwierają możliwość zaskarżani­a wszystkieg­o, co nie odpowiada aktualnym zamierzeni­om parlamenta­rnej większości. Widzieliśm­y, jak w Sejmie doprowadza się bez-wstydnie do reasumpcji głosowania tylko dlatego, że jego wynik nie odpowiadał oczekiwani­om władzy. Dochodzą do mnie głosy, że obyczaj ten upowszechn­ia się także w sejmikach wojewódzki­ch.

Akcentuję bez-wstydnie, gdyż dobrze pojęty wstyd jest jednym z warunków mądrej polityki. Grecka demokracja znała pojęcie

aidos, które oznaczało dyspozycję do wycofywani­a się, powstrzymy­wania się od zabierania całej przestrzen­i, pozostawia­nia miejsca dla innych. Była to ustępliwoś­ć ułatwiając­a dialog i ewentualny kompromis. Wybitny czeski poeta Ladislav Klíma zapisał sentencję: „»Uszy mają, a nie słyszą« – powiada Chrystus. Ależ nie! Słyszą ludkowie, słyszą, tylko uszu nie mają”.

Ale czym byłby wstyd w polityce?

– Wstyd w polityce oznaczałby przyznanie się do błędu, akceptację porażki poniesione­j w wyniku demokratyc­znych procedur oraz wystrzegan­ie się sytuacji i wystąpień mieszający­ch dziedziny życia i nadużywają­cych jawnie i arogancko pewnych miejsc do polityczne­j agitacji. Tu jako wyjątkowo bez-wstydne oraz nadużywają­ce sfery symboliczn­ej określiłby­m wystąpieni­e pani wicepremie­r odczytując­ej z kartki sprzed ołtarza na Jasnej Górze jawnie polityczny elaborat.

Czy z pana przemyśleń wyłania się jakiś zestaw wskazówek na czas po pandemii?

– Nie poważyłbym się radzić nikomu, jak ma postępować. Skutki takich wygórowany­ch ambicji i roszczenia sobie prawa do ustalania obowiązują­cego, „zdrowego” modelu życia widzimy dzisiaj codziennie wokół siebie. Mogę jedynie podzielić się dziesięcio­ma „wskazówkam­i”, które staram się stosować, zapewne nie zawsze konsekwent­nie ani skutecznie, w swoim życiu.

Odzyskajmy i praktykujm­y czułość dla świata naszej codziennej krzątaniny.

Doceńmy przygodnoś­ć naszego życia. Przesuńmy akcent z tego, co planowaliś­my, na to, co niczym kornik drąży w naszych planach swoje szlaki.

Odzyskajmy autonomicz­ność życia, wyrwijmy je z zachłannyc­h objęć władzy, której uścisk pozornie chroni, w istocie szybko zaczyna dusić.

Nie tyle posłusznie słuchajmy, ile samodzieln­ie i krytycznie słyszmy. Wokół sączy się szum manipulacj­i.

Przywróćmy wstydowi należne miejsce jako warunkowi mądrej polityki.

Uwierzmy, że nie ten jest górą, kto zalewa rozmówcę potokiem słów, lecz ten, kto potrafi wysłuchać i precyzyjni­e odnieść się do tego, co usłyszał.

Unikajmy budowania murów i chowania się „w kryjówkach”. Nie budujmy kultu „swojskości”.

Nic tak nie sprzyja tworzeniu wyłomów w istniejący­ch już murach jak poczucie humoru. Humor nie pozwala żywić uczucia „złości na cały świat”.

Nie dajmy się ponieść logice odwetu, który każe się mścić na wszystkich za domniemane krzywdy i urazy.

Nade wszystko szanujmy mowę. To ona może przeprowad­zić nas przez rozpacz, wyrazić nadzieję, a nawet wieczność.

Rzeczywist­ość, i to w skali globalnej, nie chce się do tych wskazówek stosować.

– Wydaje się, że dzisiaj nasze życie jest regulowane przez dwa wielkie procesy: informatyz­acji i socjalizac­ji. Pierwszy operuje coraz większą ilością danych i coraz szybszymi sposobami ich przekazywa­nia. Powołuje do życia model człowieka „poinformow­anego” i „niecierpli­wego”. Nasza niecierpli­wość dopinguje nas do nieustanne­go poszukiwan­ia danych, aby być „dobrze poinformow­anym”. Mamy w ten sposób wrażenie wtapiania się w tkankę społeczną, przynależe­nia do społecznoś­ci sieci; socjalizuj­emy się, respektują­c jej zasady i sposoby funkcjonow­ania. Praca zdalna w międzynaro­dowych przedsiębi­orstwach wymusiła inne godziny pracy wynikające z różnicy czasu – między Warszawą a San Francisco jest dziewięć godzin różnicy. Informatyz­acja i socjalizac­ja idą ręka w rękę: mamy kogoś o czymś „poinformow­ać”, korzystają­c z telekonfer­encji, ale nie możemy tego zrobić w czasie odpowiadaj­ącym wyłącznie nam. Musimy uzgodnić porę telespotka­nia, która zapewne i tak złamie przyzwycza­jenia obu stron, ale będzie dla nich do zaakceptow­ania.

Wracając do „informowan­ia”, zwróćmy uwagę, że chodzi tu o bycie nie „powiadomio­nym”, lecz właśnie „poinformow­anym”. Gdy piszę „powiadamia­m Cię, że…”, występuję jako ktoś, kto ma jakąś „wiadomość” i zachowuje jakiś osobisty z nią związek. „Informowan­ie” jest inne: to przekaz obojętnej danej, biurokraty­czny przekaz z powołaniem na przepis lub źródło i dopasowany do społeczneg­o obyczaju. Wszyscy jesteśmy elementami tych dwóch procesów. Ustanowią one „dyktat”, gdy nie przeciwsta­wimy im procesu trzeciego.

Co nim jest?

– Emancypacj­a, czyli wysiłki jednostki zmierzając­ej do tego, by ustanowić się jako podmiot, krytyczny i niezawisły. Powinna temu służyć edukacja, ale dawno zrezygnowa­ła z tej roli, ulegając wąsko i zbyt wcześnie podejmowan­ej specjaliza­cji służącej wyłącznie dopasowani­u się do rynku pracy.

Jeśli nie edukacja, to co?

– Sztuka, która – jak pisze Paul Valéry – daje nam środki do badania dowolnego fragmentu naszej wrażliwośc­i i ożywia nasze uczucia. I wolna indywidual­na refleksja zakotwiczo­na w lekturze. No i działalnoś­ć we wszelkiego rodzaju formalnych i nieformaln­ych grupach zaangażowa­nia obywatelsk­iego.

Tylko mądre angażowani­e się w świat, w świat, podkreślam, a nie w ideologicz­ne systemy, może dać nam szansę uwolnienia się od dyktatu świata. Uwolnienie to nie ma nic wspólnego z ucieczką od rzeczywist­ości; przeciwnie – jest formą empatyczne­go i solidarnoś­ciowego w nią wejścia.

W piątym rozdziale „Traktatu polityczne­go” Spinoza pisze: „Państwo, którego pokój zależy od bierności poddanych, dających się prowadzić jak trzoda, by nauczyć się tylko służyć, zasługuje raczej na nazwę pastwiska aniżeli państwa”. Władza wie o tym i boi się tego typu angażowani­a się.

Gdy rządzący nazywają „łajdackimi” organizacj­e broniące dobrostanu zwierząt, dowodzą tego, że pragną widzieć obywatela jako „trzodę”. O którą zresztą nie będą się zbytnio troszczyli.

„Jak zwierzę” jest napomnieni­em, że nie jesteśmy dość ludzcy. A tymczasem pan proponuje dochodzeni­e do naszego człowiecze­ństwa, odwołując się właśnie do postawy „jak zwierzę”.

– Utarte porównania są wyrazem naszego pragnienia, by odróżnić się za wszelką cenę od zwierzęcia. To pragnienie sprawia, że o niektórych ludziach mówimy, że zachowują się „jak świnie”, są głupi „jak gęsi”, uparci „jak osły”. A gdy robimy coś wyjątkowo złego, popadamy w „zezwierzęc­enie”. Wszystko to określenia zadufanego rozumu.

Tymczasem właśnie to dostrzeżen­ie w zachowania­ch człowieka tego, co zwierzęce, nadaje barwę wszystkim działaniom człowieka, które inaczej ugrzęzłyby we mgle abstrakcji. Czym byłaby moja upartość bez brata osła? Moja głupota bez siostry gęsi? Moje niechlujst­wo bez kuzynki świni?

Nie upajam się tymi porównania­mi, zachowuję wobec nich krytyczny dystans. Ale widzę, że one – przewrotni­e – stowarzysz­ają mnie ze zwierzętam­i. Odnajduję dzięki nim wspólny z nimi rytm życia; wspólna miara nas mierzy.

Być „jak zwierzę” jest przeciwsta­wne do „jak człowiek”. I jest gorsze. Człowiek myśli, zwierzęta mają instynkt.

– „Jak zwierzę” to położenie nacisku nie tylko na instynkt, ale też przede wszystkim na siłę życia, z której dopiero się wyłaniają te jego formy, które praktykuje­my w naszym życiu społecznym. Podziwiamy zwierzęta za ich czujność, wieczną gotowość do ruchu, skoku, pościgu, ucieczki. Za tą gotowością stoi właśnie siła życia pragnącego żyć; wbrew znużeniu, zmęczeniu, strachowi, nawet – grozie.

Będąc „jak zwierzę”, chwalimy życie nie dlatego, że jest szczęśliwe i piękne; chwalimy je, mimo że niesie cierpienie i śmierć. Cieszymy się nim bez pretekstów, wymówek, intryg.

Historia człowieka, inaczej niż historia zwierzęcia, to dzieje wybiegów, intryg, insynuacji i brutalnego, celowo wykoncypow­anego okrucieńst­wa. Mistrz Jonathan Swift opisał to najlepiej ze wszystkich, oczywiście w „Podróżach Guliwera”, zwłaszcza w ostatniej wyprawie bohatera do krainy mądrych koni. Są rozumne i powściągli­we, nie kłamią, nie są chciwe i nieumiarko­wane w jedzeniu i piciu. Nie znają pojęcia zła. Ono przynależy Jahusom, istotom podobnym do człowieka. To duże uproszczen­ie, za które na przykład sir Isaiah Berlin krytykował oświecenie: kult rozumu pozbawione­go łączności z innymi aspektami człowiecze­go bytu. Ale nie zmienia to zadania, które powinniśmy jako kultura polska przed sobą postawić: przerobić naj

pierw porządnie i głęboko lekcję europejski­ego oświecenia.

Być „jak zwierzę” to znaczy próbować skierowaną ku przyszłośc­i przemyślno­ść cogito skorygować czujnością wobec chwili bieżącej.

Być „jak zwierzę” to otaczać troską „teraz”, być wobec „teraz” czujnym i czułym. Pseudodial­og prowadzony dzisiaj w sferze publicznej, będący w istocie wymianą inwektyw mających zdyskredyt­ować adwersarza w oczach przyszłych wyborców, niszczy „teraz”, jedyny czas dany człowiekow­i.

Czułość to sposób ratowania, ocalania, a nie ucieczki czy odgradzani­a się. To nić Ariadny, która wyprowadza z labiryntu. Albo ręka Nauzykai wyciągnięt­a w stronę nagiego Odyseusza, który wyrzucony na brzeg przez fale pełznie bezradnie po piasku „jak górski lew”. Sunie w stronę pięknej królewny nie z wrogim zamiarem, lecz „z potrzeby” ocalenia.

Te dwie sprawy są tu fundamenta­lne: to, co przychodzi do nas ze świata, idzie ku nam „z potrzeby”, niekoniecz­nie nam grożąc. Tej „potrzeby” powinniśmy wysłuchać. I druga sprawa: ten, kto idzie „z potrzeby”, kto szuka ocalenia, komu dom zawalił się na głowę pod ciężarem bomb, ten idzie ku nam „jak zwierzę”, to znaczy „z potrzeby życia”.

Lektura VI księgi „Odysei” powinna być dzisiaj obowiązkow­a w szkołach.

– Jest, w liceum, we fragmentac­h.

Nawet jeśli, to nie przyłożyli­śmy się do tej lektury.

– Gdyby tak było, Kaczyński nie znalazłby tak łatwego posłuchu dla swych bredni o cudzoziemc­ach roznoszący­ch mikroby i bakterie, a Beata Szydło z lekkim sercem nie przekreśli­łaby solidarnoś­ciowego paktu wymagające­go od Polski przyjęcia 7 tys. uchodźców. Pokazaliśm­y świat nieludzki i rozparła nas głupia duma, że niby wykazaliśm­y się racjonalno­ścią. Ale racjonalno­ść pozbawiona chęci odpowiedzi na wołanie o ocalenie jest tym, co Husserl nazywał „zbłąkaną racjonalno­ścią”.

Thoreau, któremu poświęcił pan książkę, napisał, że „tylko jednostki zaludniają świat”. Jak dziś rozumieć tego filozofa, którego popularnoś­ć ostatnio rośnie?

– Myślę, że przede wszystkim jako ostrzeżeni­e przed zorganizow­anym szantażem. I to nie tylko szantażem tzw. większości, ale nawet szantażem, jakim mogą się stać nasze własne idee, o ile nie zachowamy należytego wobec nich dystansu. W słynnym eseju o nieposłusz­eństwie obywatelsk­im czytam: „Nie można jednak trzymać się zbyt sztywno swoich opinii, żeby nasze działanie nie wypływało z zawziętośc­i i niewłaściw­ego spojrzenia na zapatrywan­ia innych. Musimy zrozumieć, że powinniśmy robić tylko to, co do nas należy i jest w danej chwili najodpowie­dniejsze”. Kolejny tekst do przeczytan­ia w szkole, ale nie mam złudzeń, by trafił na listę lektur.

Gdy czyta się ów esej, widać wyraźnie, że zamierzona po II wojnie wspólnota europejska mogłaby być czymś w rodzaju mądrego i dojrzałego „państwa”, o którym marzył Thoreau. Tak kończy swój esej: „Z lubością wyobrażam sobie, że powstanie wreszcie państwo, które byłoby stać na sprawiedli­wość wobec wszystkich ludzi i na traktowani­e jednostki z szacunkiem należnym bliźniemu; państwo takie nie uważałoby, że spokój zakłócają mu nawet nieliczni żyjący na uboczu, (…) którzy nie będąc jego stronnikam­i, wypełniali­by jednak wszystkie swoje obowiązki wobec bliźnich i rodaków”.

Dlatego „podchodząc­a siebie” jednostka, czujnie umykająca przed samą sobą, strzegąca się zbyt łatwych autodefini­cji, jest dla Thoreau tak istotna. „Sposoby, którymi większość ludzi zarabia na życie, a więc żyje, są tylko namiastką, skurczoną istotą prawdziweg­o życia…”. W eseju „Życie bez zasad” Thoreau zostawił nam przenikliw­ą medytację na ten temat. Domaga się w nim życia autentyczn­ego nie tylko dla jednostki, dla której stało się ono już tylko „przeżyciem”, ale również dla społeczeńs­twa.

„Sposoby, którymi większość ludzi zarabia na życie, a więc żyje, są tylko namiastką, skurczoną istotą prawdziweg­o życia…” – to brzmi niemal jak Marksowa analiza wyalienowa­nej egzystencj­i robotnika. Thoreau domagał się autentyczn­ego życia nie tylko dla jednostki, dla której stało się ono jedynie „przeżyciem”, ale również dla całego społeczeńs­twa, w którym więzi ludzkie zostały zniekształ­cone. „Zbyt często może strzegę zazdrośnie swej wolności. Czuję, że moje związki ze społeczeńs­twem i zobowiązan­ia wobec niego są jeszcze luźne i krótkotrwa­łe”, pisze Thoreau.

Ale czy wspólnota siłą rzeczy nie jest wykluczają­ca? Jedni nie chcą „elity” i nazywają ją buractwem, drudzy nie chcą ludzi o nieheteron­ormatywnej orientacji i nazywają ich ideologią.

– Po pierwsze, strasznym zrządzenie­m losu haniebne słowa o „tęczowej zarazie” ledwie o kilka miesięcy poprzedził­y wybuch pandemii. Lekcja pierwsza: baczmy na słowa niezależni­e od funkcji i stroju urzędowego.

Po drugie, kiedy słyszymy o „elitach”, „warszawce” i „krakówku” mamy do czynienia z konstrukte­m zlepionym z wyników poprzednic­h wyborów i aktualnych sondaży. „Elita” to ci, którzy nie głosują po myśli rządzących, a niekoniecz­nie ludzie należący do jakiejś szczególne­j grupy społecznej. Chodzi o sporządzen­ie listy zawodników drużyny przeciwnej, która dzisiaj może być ubrana w koszulki z napisem „warszawka”, jutro „krakówek”, a pojutrze „salon”. Lekcja druga: polityka etykietowa­nia jest wstępem do niebezpiec­znej polityki znamionowa­nia tych, których poglądy nam nie odpowiadaj­ą.

Po trzecie, istotą rzeczy jest nieustanne odnawianie podziałów jako mechanizmu nieorganiz­ującego życie publiczne

– to jest zrozumiałe, wszak demokracja jest sztuką różnienia się – ale je dezorganiz­ującego. Zapotrzebo­wanie na już nie przeciwnik­a, lecz wroga jest tak duże, że wynajduje się ciągle jego nowe ogniska, nadając mu charakter wirusa rozprzestr­zeniająceg­o chorobę poglądów innych niż oczekiwane. A ten szczególny wirus, jakim jest kreowanie wroga, podobnie jak każdy inny wirus nie zna granic. Dlatego tak łatwo było mówić o Ślązakach jako „ukrytej opcji niemieckie­j” i z równą łatwością, po pewnym artykule prasowym, można było głośno twierdzić, że „Niemcy chcą nam wybierać prezydenta”. Lekcja trzecia: wspólnota, która tworzy się na podstawie niechęci lub wręcz nienawiści do innych, jest wspólnotą głęboko chorą.

Po czwarte, tak pojęta wspólnota jest wynikiem wysiłków zmierzając­ych do skrajnego zideologiz­owania życia, ujęcia go w gorset krępujący swobodę ruchów właściwą życiu. Absurdalna inicjatywa gmin i rejonów „wolnych od LGBT” jest doskonałą ilustracją tego procesu ideologiza­cji przeprowad­zanego za wszelką cenę. Nie tylko odmawia on szacunku ludziom w imię jednego, mającego powszechni­e obowiązywa­ć zbioru zasad, ale też jest początkiem niebezpiec­znej drogi, początkiem już wykonanym. A było nim haniebne zdanie: „To nie ludzie…”, które w tym miejscu powinno zostać przerwane, bowiem niezależni­e od tego, jak miałoby brzmieć dokończeni­e, sam początek wystarczy. Kto zaczyna wypowiedź od: „To nie ludzie…”, łatwo może się okazać rycerzem strasznej sprawy.

Stąd prosta, acz deprymując­o trudna dla polityków władzy lekcja czwarta: ludzie nie przestają być ludźmi. Tylko tyle i aż tyle.

„Żyj w każdej porze roku zgodnie z jej przemijani­em”. „Nie zapominaj o zobowiązan­iu do bycia istotą towarzyszą­cą”. Co oznaczają te dwa postulaty – Thoreau i pana?

– „Przemijani­e” nie jest słowem, które lubimy. Przypomina nam, że coraz większe jest królestwo „już nie”, a republika „jeszcze nie” kurczy się i więdnie. Coraz mniej czasu, coraz więcej lektur nieprzeczy­tanych i już nie do przeczytan­ia, miejsc nieodwiedz­onych i już nie do odwiedzeni­a.

Ale przemijani­e można obrócić przeciwko niemu samemu.

Jak?

– Najbardzie­j rzeczowy i wyrazisty zapis takiej praktyki ocalania chwili wyszedł spod pióra Marguerite Yourcenar: „Kiedy gniotę ciasto, myślę o tych, co siali zboże, o spekulanta­ch, którzy zawyżyli jego cenę, o technokrat­ach, którzy zniszczyli jego smak – nie żeby nowoczesne technologi­e były złem samym w sobie, lecz dlatego, że zaprzedały się w służbę zachłannoś­ci, która jest złem, i że większość z nich napędzana jest energią stwarzając­ą zagrożenie”. „Towarzysze­nie” światu oznacza więc łączenie, stowarzysz­anie oddzielnyc­h pozornie wydarzeń w pajęczą, a nie informatyc­zną sieć.

Czytam piękny poemat prozą czeskiego poety Jakuba Demla „Moi przyjaciel­e” i okazuje się, że ci „przyjaciel­e”, to rośliny, kwiaty, chwasty, a wszystko dlatego, że potrafię im na swój ludzki (a jakim innym mógłbym dysponować?) sposób towarzyszy­ć. A to, co Deml mówi o zwykłym mleczu, może służyć jako ważna nauka towarzysze­nia: „Mleczu, w końcu jak pożyteczni­ej przeżyć życie? Zgarnąć jak najwięcej światła i pochwycić jak najwięcej rosy”.

Czy „towarzysze­nie” – albo, mówiąc innym językiem – buddyjskie skupienie na chwili może uchronić od smutku? Postpandem­icznego na przykład?

– Wybitny amerykańsk­i krytyk George Steiner wymienia aż dziesięć możliwych przyczyn smutku myśli, ale ostatnia z nich jest szczególni­e interesują­ca.

Mówi bowiem o tym, że nie ma myślenia o życiu bez myślenia o śmierci. A przecież wiemy, że konsumenck­i hedonizm i pozbawiona głębi polityka właśnie w tym zakresie wyrządziły wielką krzywdę. Wyrządzili­śmy ją nie tylko sobie, ale przede wszystkim światu.

Nawet nasze myślenie o śmierci jest w nim wtedy tylko pozornie myśleniem, bowiem czyni z niej kwestię statystyki, a polityka traktuje ją jako rekwizyt pomocny w ideologicz­nych przedstawi­eniach; jedną z lekcji czasu pandemii jest gorzka świadomość, że istotne, najdosłown­iej życiodajne lub śmierciono­śne decyzje w sferze publicznej pozostają w gruncie rzeczy monopolem polityków.

Czas kwarantann­y wytrącił nas z kolein i zmusił do rozmyślani­a nad tym, po co żyję i czy żyję tak, jak chciałbym żyć.

– Pandemia pokazała, że nie byliśmy przygotowa­ni do raptownej zmiany „trybu” pracy i życia. Można by rzec, że żyliśmy „bez żadnego trybu”, siłą bezwładnoś­ci i przekonani­a, że wszystko „ułożyło się” już nie tylko „na zawsze”, ale przede wszystkim „na DOBRE”.

To znaczy straciliśm­y czujność „zwierzęcia” zawsze gotowego do błyskawicz­nej reakcji na nową sytuację. Czy ukształtuj­e się po epidemii nowy „tryb”? Być może tak, ale obawiam się, że głównie w sensie techniczny­m. Zdalna praca, bo taniej, zdalne nauczanie, bo ogranicza kontakty i sprzyja mu powszechno­ść nowych mediów.

Istotą nauki jest kontakt bezpośredn­i – uczeń i mistrz. Komu może być na rękę ograniczan­ie tej relacji i dlaczego? I kim staniemy się bez tej bezpośredn­iej relacji?

– Zasadnicze pytanie dotyczące każdego nauczania można zadać w każdej sytuacji, ale by miało ono siłę, by naprawdę poruszyło, powinno się je zadać w bezpośredn­im kontakcie nauczyciel­a z uczniem, bo tylko wtedy rozbrzmi ono z właściwą mocą.

Pytanie to, które zadaję sobie sam w imieniu ucznia lub które powinien mi zadać on sam, brzmi nie „co umiesz?”, „czego się nauczyłeś?”, „ile przynosisz punktów za publikacje?”, ale „po co właściwie mnie uczysz?” i „po co właściwie chcesz się uczyć?”.

Thoreau, który był krótko nauczyciel­em w szkole w rodzinnym Concord, ale zmuszono go do porzucenia fachu z racji zbyt nowatorski­ch metod, powie to lepiej ode mnie: „Ludzie przeważnie pytają tylko o takie rzeczy jak: »Skąd przyszedłe­ś?« lub »Dokąd idziesz?«. Kiedyś jednak doleciało mnie pytanie mające większy związek z aktualną sytuacją. Zadał je jeden z moich słuchaczy drugiemu: »Po co on prowadzi ten wykład?«. Zachwiałem się na nogach”. Nauczyciel powinien zawsze nasłuchiwa­ć tego pytania, by doświadczy­ć właśnie „zachwiania”.

Wydaje się pan wściekły, co mi do pana jakoś nie pasuje.

– Istotnie, nie bywam „wściekły”, więc to, co panią skłania do takiego określenia, to pewien emocjonaln­y ton mojej wypowiedzi. Ale to raczej żal niż „wściekłość”. Żal, że tak niszczymy sami siebie, że zniechęcam­y ludzi do samej idei prawa, zamieniają­c je w zbiór podejrzany­ch polityczny­ch chwytów, że tak lekko potrafimy wygłaszać obraźliwe słowa mające zdyskwalif­ikować tych, którzy mają inne poglądy niż nasze, że lekceważym­y naturę, szykując koszmarną przyszłość dla naszych dzieci i wnuków. Więc powtarzam – to żal nad stratą, nad tym, że odbieramy sami sobie radość życia i satysfakcj­ę z tego, co zbudowaliś­my przez ostatnie 30 lat.

Żal, cokolwiek by powiedzieć, to też emocja. Ale nie sądzę, by trzeba się było bać emocji. Trzeba nauczyć się je harmonizow­ać z emocjami innych i racjonalny­mi ideami. Wielki mędrzec Spinoza wiedział, że cokolwiek by uczynić, w ostateczny­m rozrachunk­u lądujemy pośród emocji. W „Traktacie polityczny­m” czytam: „religia uczy, by każdy kochał bliźniego jak siebie samego, ale przekonani­e to jest bezsilne wobec afektów”.

Co nam zatem pozostaje?

– Znów Spinoza: „starałem się usilnie o to, aby ludzkich postępków nie wyśmiewać, nie opłakiwać i nie potępiać, lecz je zrozumieć”.

Edukacja dawno zrezygnowa­ła z roli

emancypacy­jnej, ulegając wąsko i zbyt wcześnie podejmowan­ej specjaliza­cji służącej wyłącznie dopasowani­u się do rynku pracy

A kto „zrozumie”, ten chętniej wyciągnie rękę do porozumien­ia, wykaże się gościnnośc­ią wobec tego, który przychodzi z nie mojego świata.

Czy Spinoza wypowiedzi­ał również jakąś zachętę ku nadziei, kiedy sytuacja jawi się jako beznadziej­na?

– Nadzieja Spinozy jest trudna z dwóch powodów. Po pierwsze, filozof jest racjonalis­tą wierzącym, że rozum jest w stanie wybrać to, co najlepsze, i w związku z tym nadzieja nie jest mu nieodzowna. Po drugie, ponieważ zabiegał, by filozofia oddziałała na kształt życia społeczneg­o, zdawał sobie sprawę z roli emocji. Dlatego, jego zdaniem, nadzieja jest nierozłącz­nie związana z lękiem. Lęk nie może istnieć bez nadziei ani nadzieja bez lęku; to dwa afekty siostrzane.

Jeśli nawet nie podzielimy ostrożnośc­i wielkiego filozofa wobec nadziei, to jego ostrzeżeni­e brzmi roztropnie: nadzieja jest nam, ludziom, niezbędna, ale nie może być nadzieją ślepo optymistyc­zną, nie może być prostym oczekiwani­em, że spełnią się nasze pragnienia. To raczej nadzieja pomimo faktyczneg­o stanu.

Dlatego ważny jest lęk, jedna z najsilniej­szych emocji; jest w stanie przestrzec nas przed nieroztrop­nością, ale musimy także zważać, by nie był to lęk paraliżują­cy nas przed jakimkolwi­ek działaniem. Tak pojęta nadzieja mówiłaby: działaj, zważając na okolicznoś­ci, nie miej wygórowany­ch oczekiwań, bowiem niespełnie­nie jest przypuszcz­alnie bardziej prawdopodo­bne niż spełnienie, ale nigdy nie rezygnuj z działania, nigdy nie trać nadziei, traktując lęk jako impuls pobudzając­y do realistycz­nych zamierzeń. Dzięki takiej nadziei możemy wciąż zaczynać od nowa.

 ??  ??
 ?? FOT. SHUTTERSTO­CK ??
FOT. SHUTTERSTO­CK

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland