Tęsknota za więcej niż mistrzem
A jednak się kręci
A już się wydawało, u schyłku jesieni, że znów go ujrzymy – wystrojonego w koszulki Legii. Zanim jednak zdążyliśmy się z widokiem oswoić, nadzieja prysła.
Piłkarze z Warszawy budzili wówczas autentyczny respekt, oczywiście wyłącznie na naszym pozbawionym trwałych reguł Dzikim Wschodzie, wciąż bez skrępowania wymachującym szyldem „ekstraklasa”. Czasami pilnowali porządku siłą spokoju, jak szeryf, któremu wystarczy spojrzeć, by wszystkim pospadały kapelusze, a czasami okolicę terroryzowali, jak rewolwerowiec strzelający, gdzie popadnie, z absolutnym poczuciem bezkarności. Potrafili wychłostać siedmioma golami Wisłę Kraków, pięć goli zrzucili na Górnik Zabrze, w każdym meczu przejmowali boisko na własność, nigdy nie pozostawiali wątpliwości, że mają przewagę niekwestionowaną i że od konkurentów oczekują uniżoności, nawet poddaństwa.
Nie było ściemy, był lider przez wielkie „l”, „elka” z Łazienkowskiej zasłaniała całą ligę.
Zanim pokontynuuję wywód, muszę zwierzyć się z wrodzonej nieufności do sportowych tabel. Akceptuję ich nieodwołalność, ale zawsze poddaję wyniki autorskiej interpretacji, która w przypadku zmagań ligowych, rozciągniętych na dziesiątki tygodni i meczów, wymaga użycia redukującego szumy filtra – otóż minimalną różnicę punktową uważam za statystycznie nieistotną, nakazującą ogłosić remis. Na szczycie tabeli ów remis może poprzedzić rywalizacja na niebotycznym poziomie, jak fantastyczny wyścig, który w poprzednim sezonie ligi angielskiej stoczyły Manchester City oraz Liverpool – w prywatnej wersji historii mistrzowski tytuł przyznałem więc i liderowi, i wiceliderowi. Mogą też jednak piłkarze znużyć nas człapaniną sugerującą, że na trofeum nie zasłużył nikt.
Dlatego w minionych latach kontestowałem oficjalne werdykty w lidze polskiej, upierając się, że żyjemy w okresie bezmistrzowia. Dojmującego bezmistrzowia. Nagradzaliśmy Piasta, nagradzaliśmy Legię czy Lecha Poznań, bo regulamin nakazywał kogoś nagrodzić, ale ile autorytetu może wyegzekwować domniemana potęga wygrywająca poniżej 60 proc. meczów, przez 90 minut strzelająca średnio mniej niż dwa gole? Co więcej, ostatnio piłka u stóp najlepszych systematycznie flaczała, w ubiegłym sezonie przeciętna bramek zdobywanych przez gliwiczan i warszawian spadła pod zawstydzający pułap 1,5 na kolejkę. Powtórzmy: liga nie wyłaniała mistrza, lecz co najwyżej p.o. mistrza.
Legioniści próbowali przywrócić szarży godność i w sporej mierze im się powiodło. Zwłaszcza wspomnianą jesienią, ale także niekiedy wiosną, grali asertywnie, niezależnie od klasy i aktualnej formy przeciwnika bezkompromisowo pruli po pełną pulę, demonstrowali zuchwałość naturalną dla drużyny, którą turbodoładowuje gigantyczna przewaga finansowa – pozwalająca nie tyle rządzić na lokalnym rynku transferowym, ile wrogie szatnie plądrować. Wszędzie, na prawie każdej pozycji, wystawiali piłkarzy najwyższej jakości. Od Karbownika i Lewczuka, przez Antolicia i Gwilię, po Wszołka i Luquinhasa.
Liga odzyskała zatem prawdziwego mistrza, choć im dłużej trwały igrzyska, tym intensywniej mnożyły się zastrzeżenia, aż osiągnęliśmy etap, na którym subiektywne, wyselekcjonowane wrażenia zaczęły się kłócić z obiektywnymi danymi. W ostatnich tygodniach warszawianie znów się wlekli, w trzech meczach sezonu ze zdetronizowanym ostatecznie Piastem uciułali marny punkcik, z Lechem po pandemicznej przerwie raz przegrali i raz wygrali po kuriozalnie przypadkowym golu, w całym sezonie uzbierali aż dziewięć porażek i jeszcze zdrowo oberwali w Pucharze Polski, przyjmując od Cracovii aż trzy ciosy. Zbyt dużo tutaj kraks w szlagierowych meczach i zbyt dużo stłuczek w ogóle, suche fakty wyraźnie zachęcają, by westchnąć, że wyższość Legii z dzisiaj nad Legią z wczoraj to pozory, wszyscy ulegliśmy optycznemu złudzeniu.
Co powiedziawszy, wypada oddać trenerowi Aleksandarowi Vukoviciowi, że natchnął drużynę mentalną mocą, wręcz niezłomnością – ileż razy podnosiła się przy wyniku 0:1! – i niezrażony inteligentnie reagował, gdy okoliczności odbierały mu kolejnych napastników. Oddać mu z poczuciem podszytego melancholią niespełnienia, które odczuwa chyba każdy, kto tęskni za więcej niż mistrzem, dziełem spektakularnie wybijającym się ponad naszą futbolową szarugę. Pamięć o tamtej Wiśle Kraków, w poprzedniej dekadzie zdolnej zawładnąć ligą totalnie, blaknie, tymczasem jej następczyni ze stolicy, choć od 10 sezonów z rzędu stale się pręży na podium, nie zdołała nawet zbliżyć się do szczytowych osiągnięć wielkiej poprzedniczki.
To nadal punkt odniesienia, niedościgniony wzór. Pamiętamy: zdarzyło się Wiśle poplamić nieskazitelny sezon pojedynczą porażką, wielokrotnie uciekała wicemistrzowi na dwucyfrową liczbę punktów, weekend w weekend instynktownie wgniatała rywali w ich pole karne, bo inaczej grać zwyczajnie nie umiała. Wawelski smok pożerał wszystko, na co się natknął, a stołeczna syrenka czasami potężnieje, a czasami potulnieje, i pozwoliła się rywalom posiekać w aż 26 proc. meczów. Gdy w sobotę legioniści napadli na Cracovię – uff, wreszcie znów na kogoś napadli – pokojarzyłem, że właśnie mija okrągły rok od ich haniebnego remisu z gibraltarską drużyną o szumnej nazwie Europa.
Niestety, wkrótce znów grozi im batalia z tym samym rywalem. W kwalifikacjach Ligi Mistrzów. Nie ukrywajmy uczuć: ewentualnego rewanżu będziemy oczekiwać z niepokojem, a Gibraltarczykom na widok mistrza Polski panika nóg chyba nie spęta.
Czasami pilnowali porządku siłą spokoju, jak szeryf, któremu wystarczy spojrzeć, by wszystkim pospadały kapelusze, a czasami okolicę terroryzowali, jak rewolwerowiec strzelający, gdzie popadnie, z absolutnym poczuciem bezkarności
l