Pozłacana jesień piłkarzy
Trójmecz z października 2020 to z wielu powodów najbardziej udane zgrupowanie polskiej kadry za kadencji Jerzego Brzęczka.
5:1 z Finlandią w sparingu, 0:0 z Włochami oraz 3:0 z Bośnią w Lidze Narodów. Oto podstawowe fakty z tygodnia w dziejach reprezentacji Polski niestandardowego – od środy do środy musiała wytrzymać aż trzy mecze, czyli stężenie gry, którego drużyny narodowe doświadczały dotychczas tylko podczas mistrzostw świata lub kontynentu. Dopiero pandemiczna zawierucha zagęściła także kalendarz między turniejami.
Cyferki prezentują się ładnie, styl gry też wyglądał nieźle i ogólnego wrażenia nie psuje nawet świadomość, że pokonani w środę Bośniacy nie zdołali wprosić się na Euro 2020, a Włosi mieli prawo w niedzielę narzekać, że zasłużyli w Gdańsku na więcej niż punkt. Selekcjoner Jerzy Brzęczek znalazł bowiem znacznie więcej powodów, by wreszcie odczuwać po spotkaniu z kadrą pełną satysfakcję. Dlaczego?
1) Bo odkryliśmy, że kadrami dysponujemy
głębszymi, niż przypuszczaliśmy. Gdy COVID-19 zatrzymał w kwarantannie Piotra Zielińskiego uchodzącego za najzdolniejszego od dekad rozgrywającego w naszym futbolu, to kreatywnością w środku pola błysnął cały tercet piłkarzy, po których niekoniecznie byśmy tego oczekiwali – Jakub Moder, czyli 21-letni kompletny żółtodziób; Karol Linetty, od początku przez selekcjonera ignorowany; Jacek Góralski, defensywny pomocnik z reputacją prymitywnego fizola, który woli trafiać w nogi rywala niż w piłkę. A Mateusz Klich, ulubieniec trenerskiego guru Marcelo Bielsy, który nigdy nie potrafił zademonstrować w kadrze narodowej tego, co spowodowało, że stał się graczem niezastąpionym w Leeds? We Wrocławiu współpracował z Lewandowskim tak, jakby w życiu nie zaznał większej przyjemności.
Co jeszcze bardziej uderzające, mecz z Bośnią w rezerwie przesiedział również Grzegorz Krychowiak, który jako najbardziej doświadczony specjalista od rozbijania ataków przeciwnika od lat daje poczucie bezpieczeństwa partnerom chcącym skupić się na ofensywie. Tym razem go nie było i, brutalnie mówiąc, nikt za nim nie tęsknił. Podobnie jak za Zielińskim. Zmiennicy – czy raczej: konkurenci – zagrali dojrzale, śmiało, aktywnie, bez strachu przed ryzykiem. Przynajmniej na chwilę zapomnieliśmy, że piłkarze Brzęczka cierpią zwłaszcza wtedy, gdy muszą wykazać się inicjatywą, napaść na głęboko cofniętego rywala.
2) Bo zanosi się na intensywną rywalizację
o powołania na Euro 2021 i/lub o miejsca w podstawowym składzie. Ba, gdzieniegdzie wybuchnie wręcz o nie wojna.
Znakomicie miniony tydzień wykorzystał również Sebastian Walukiewicz. Przedstawiciel rocznika 2000, który w sparingu z Finlandią debiutował, by już trzy dni później zderzyć się w grze o stawkę z Włochami. Podołał. Nie tylko dlatego, że pewnie interweniował w defensywie – ze spokojem i sensem wyprowadzał też piłkę spod polskiej bramki, a to kompetencja w naszej reprezentacji od zawsze deficytowa.
I wreszcie Kamil Jóźwiak – rzucił wyzwanie wystawianemu na lewej flance Sebastianowi Szymańskiemu, zasugerował, że nie będziemy musieli wiecznie wzdychać, iż jedynego rasowego skrzydłowego mamy w Kamilu
Grosickim. Piłkarzu zawsze rozentuzjazmowanym grą dla kraju, lecz skazanym na walkę z nieubłaganym upływem czasu.
3) Bo cele długofalowe i zasadnicze,
czyli testowanie kandydatów do wyjazdu na Euro 2021 udało się pogodzić z celami krótkoterminowymi i drugorzędnymi – poprawą sytuacji w tabeli grupy Ligi Narodów.
I to poprawą radykalną. Remis wyszarpany Włochom był najcenniejszym wynikiem, jaki reprezentacja osiągnęła od września 2018 roku, gdy piłkarze inaugurowali w Bolonii kadencję Brzęczka (urwali wówczas punkt temu samemu rywalowi). Natomiast efektowne zwycięstwo nad Bośnią, na które być może znacząco wpłynął sędzia (czerwona kartka wlepiona pochopnie Anelowi Ahmedhodžiciowi już po kwadransie gry), pozwoliło im wśliznąć się na pozycję lidera. Krzyczeć o „złotej polskiej jesieni” jeszcze nie wypada, ale na pozłacane komplementy piłkarze zasłużyli. Wreszcie widzieliśmy, że dokonali ewidentnego postępu, nie cierpią na boisku jak w kwalifikacjach mistrzostw kontynentu, nawet przy korzystnym wyniku wyglądają na nienasyconych.
4) Bo udało się zatrzeć fatalne wrażenie,
jakie wywołało ukazanie się biografii Jerzego Brzęczka. Czy raczej – autobiografii.
Selekcjoner nie tyle bowiem książkę autoryzował, co ją współtworzył, podpisując się pod kuriozalnym przyrównywaniem go do Kazimierza Górskiego, utrzymywanym w dodatku w tonie żywotu świętego, skrzywdzonego i poniżonego geniusza, którego współcześni nie potrafią zrozumieć. Wśród kibiców i gdzieniegdzie w środowisku stał się pośmiewiskiem, co groziło utratą autorytetu w szatni i co mógł unieważnić tylko wynikiem – jedynym w jego fachu argumentem niezbijalnym.
Choć geniuszem wciąż nie został, to podrzucił trochę poszlak pozwalających podejrzewać, że piłkarze grają pod jego przywództwem chętnie i na poziomie godnym ich klasy.
l