ZWIERZĘTA – CZYSTE ZŁOTO
Jak się w Polsce zarabia kosztem zwierząt
Trofeum z jelenia to ponad 16,5 tys. zł. Chętnych na polowania jednak nie brakuje. Na nielegalnej hodowli można dorobić się 40 tys. rocznie. Miejsce w pseudoschronisku to zaledwie 5 zł za psa. Ale w skali roku daje grube tysiące. Tak się w Polsce zarabia kosztem zwierząt.
Od tygodni trwa w Polsce awantura o tzw. piątkę dla zwierząt (ustawę o zmianie ustawy o ochronie zwierząt). Od lat trwa spór o byt zwierząt hodowlanych. Niewiele osób jednak wie albo niewiele się o tym mówi, że nie tylko wielkie przemysły dorabiają się kosztem zwierząt. Pomysłów na to, jak zarobić niezłe pieniądze na zwierzętach, hodowlach czy przemycie, nie brakuje.
Główną inspiracją do napisania tego tekstu i przyjrzenia się sprawie była historia pumy Nubii. Ta także podzieliła społeczeństwo na tych, którzy byli przekonani, że poprzedni właściciel dzikiego kota stworzył z nim niebywałą więź, i tych, którzy przytomnie wyliczali, że tą „przyjaźnią” było monetyzowanie dzikiego kota przez wypożyczanie go do udziału w teledyskach czy zdjęciach reklamowych, nawet dla… salonów fryzjerskich.
Czaszki niedźwiedzia
Najbardziej spektakularne przykłady dotyczące dorabiania się kosztem zwierząt to te dotyczące gatunków egzotycznych.
Podczas kontroli celnicy znajdują zagrożone wyginięciem owady, koralowce, ptaki, gady, płazy i ryby. Z danych izb celnych wynika, że ludzie próbują przemycić zarówno żywe zwierzęta, jak i wyroby z ich skór, a nawet niedźwiedzie czaszki. Zdarzają się także tak egzotyczne pakunki jak znalezione w autokarze 50 plastikowych pojemników, w których przewożone były młode okazy węgorza europejskiego. Ze względu na tragiczną sytuację tego gatunku, który jest zagrożony wyginięciem, zarówno wywóz, jak i przywóz do Unii Europejskiej nie jest możliwy.
Najbardziej głośna sprawa to udaremnienie przewozu przez polską granicę 166 egzotycznych gadów i płazów. Żywe zwierzęta były umieszczone w czterech styropianowych pojemnikach.
– Od 2019 roku do teraz odnotowano już 51 prób przemytu – wylicza Anita Wielanek, rzecznik prasowy szefa Krajowej Administracji Skarbowej.
Dodaje, że często przemytnicy tłumaczą, że trudno podać wartość rynkową przemycanych zwierząt czy wyrobów, ale każdy z tych 51 przypadków łączy to samo – wszystkie dotyczyły zwierząt ściśle chronionych, więc dla przyrody bezcennych.
Pies czy kot z rodowodem? Po co przepłacać za papier
Najbardziej typowym procederem zarabiania na zwierzętach są nielegalne hodowle, które żerują na skąpstwie i niewiedzy najczęściej wyrażanych w słowach: „nie będę płacić za papier” albo „po co mi ten rodowód?!”.
– Pseudohodowcy kierują się prostą zasadą rynkową: jest popyt, jest i podaż. Żerują na tym, że wielu marzy o konkretnym psie, dlatego bez skrupułów wykorzystują zwierzęta do wręcz produkcji szczeniaków – mówi Leszek Kois, hodowca i psi behawiorysta.
Wyjaśnia, na czym polega problem. – Suki w pseudohodowli mają mioty kilka razy w roku (zamiast maksymalnie raz w roku). To skrajnie wyniszcza zwierzęta.
Kolejny problem to warunki przetrzymywania psów. Np. niedawno głośno było o pseudohodowli wyżłów weimarskich na Pomorzu. Psy były przetrzymywane w tak ciasnych klatkach, że cały czas musiały być skulone. Były też niedożywione i brudne. Ten przypadek to jeden z wielu. Bo pseudohodowle to wciąż dochodowy biznes.
Pozwalając suce na mioty kilka razy w roku, można zarobić do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Przykład? Kois hoduje białe owczarki szwajcarskie. Szczeniak z rodowodem od tego hodowcy to koszt 4 tys. zł. U pseudohodowcy jest taniej – 1500 zł za szczeniaka. Jeśli „zorganizuje” kilka miotów rocznie, np. cztery mioty po pięć-sześć szczeniąt, to jego zarobek – z jednej suki – wyniesie ok. 40-50 tys. zł.
– Na szczęście coraz częściej prawo jest po stronie zwierząt. Pseudohodowcy coraz częściej słyszą zarzuty o znęcaniu się nad zwierzętami – mówi Kois. Podkreśla jednak, że wciąż najwięcej zależy od kupujących.
– Zwracajmy uwagę na to, czy możemy pojechać do hodowcy i obejrzeć psy i warunki, w jakich żyją. Jeśli ktoś nas przekonuje, że nam pieska przywiezie, to powinna się nam zapalić czerwona lampka.
I oczywiście cena. Jeśli jest znacznie niższa niż u innych hodowców, to nie dajmy się nabrać na tekst, że „to ostatni szczeniak, więc dam go bez rodowodu” – podkreśla.
Konie z Morskiego Oka – walka trwa
Problemem, który rozpala dyskusje między obrońcami praw zwierząt a góralami, jest kwestia koni wożących turystów do Morskiego Oka. Spór idzie nie o to, że konie turystów wożą, tylko o to, że wożą zbyt wielu naraz. Argumenty? Przed laty parę koni zaprzęgano do czteroosobowej bryczki.
Dziś para koni ciągnie fasiongi, czyli wozy mogące pomieścić do 12 pasażerów (15 jadąc w dół) plus dzieci i bagaże.
– W obecnej konfiguracji waga wozu, samych koni plus waga pasażerów daje przynajmniej o tonę za dużo na każdym pełnym kursie. To oznacza, że konie pracują w permanentnym przeciążeniu, a co za tym idzie, są zbyt szybko i intensywnie eksploatowane i w tej pracy wytrzymują góra dwa-trzy sezony. Gdy nie mogą dłużej pracować, są sprzedawane i finalnie wiele z nich trafia do rzeźni – mówi Anna Plaszczyk z fundacji Viva, która od lat walczy o polepszenie losu koni pracujących na trasie do Morskiego Oka.
W tej batalii spór toczy się m.in. o liczbę osób, które konie mogą zabrać na jednym kursie. Viva dąży do likwidacji transportu konnego na Morskim Oku, przewoźnicy zaś do utrzymania status quo. Bo każdy turysta, który skorzysta z przewozu, to realny zarobek. Kurs w górę to 50 zł za osobę, a w dół 30 zł. To oznacza 1050 zł tylko za jeden kurs. Dziennie jedna para koni może wykonać kilka takich kursów. W skali miesiąca daje to kilkadziesiąt tysięcy złotych zarobku, nawet z uwzględnieniem tego, że fiakrzy pracują w grupach, w wysokim sezonie po 15 dni w miesiącu, i że na trasie nie może być więcej niż 20 wozów jednego dnia i 30 w sezonie letnim. Przy czym warto pamiętać, że sezon w górach trwa cały rok.
– Żaden z zapisów regulaminu Tatrzańskiego Parku Narodowego nie zabezpiecza koni przed przeciążeniami już przy jednym kursie, a regulaminowy odpoczynek skutków przeciążenia nie niweluje i nie cofa. Dodatkowo w drodze w dół na zwierzęta działają jeszcze większe siły, ponieważ to konie muszą wyhamowywać wóz spychający je z góry z ogromną siłą. Uniknięcie tego wyniszczającego działania pracy w drodze w dół nie jest możliwe nawet przy znacznym zmniejszeniu wozu i liczby pasażerów – zaznacza Plaszczyk.
I dodaje, że największym paradoksem transportu konnego na Morskim Oku jest to, że nie mogą z niego skorzystać osoby, dla których transport konny w ogóle powstał, czyli osoby niepełnosprawne. Dlaczego? Bo wozy nie mają specjalnych zabezpieczeń. Zresztą według prawa niepełnosprawni mogą dostać się nad Morskie Oko własnymi samochodami.
Zwierzęcy „łowcy głów”, czyli pseudoschroniska
O ile los koni z Morskiego Oka jest przedmiotem regularnej dyskusji o krajowym zasięgu, o tyle inne procedery pozostają poza ogólną świadomością społeczeństwa. Jednym z takich przykładów są pseudoschroniska. O co chodzi?
Od lat gminy mają obowiązek zapewnienia opieki nad bezdomnymi zwierzętami. W praktyce te większe prowadzą własne gminne czy miejskie schroniska. Jednak liczne miejscowości kalkują, że nie opłaca się im prowadzić własnego schroniska, dlatego decydują się na podpisanie umowy z zewnętrznymi podmiotami. To dla wielu okazja do dorobienia się kosztem zwierząt. Tym samym powstają miejsca, które ze schroniskami nie mają nic wspólnego. Przeciwnie. Zwierzęta, którymi pracownicy powinni się zajmować, są skrajnie zaniedbywane lub wręcz doprawadzane do śmierci celowo bądź przez zaniedbania.
Najgłośniejszym tego rodzaju przypadkiem w kraju było pseudoschronisko w Radysach. Jak do tego dochodzi? Gminy kierują się kryterium ceny, przy czym możliwe są dwa modele płatności: dzienna stawka utrzymania psa w schronisku lub płatność za odłowioną sztukę. Ta pierwsza to koszt… 5 zł za dzień utrzymania psa. W takich pseudoschroniskach właściciele idą na liczbę, upychając zwierzęta gdzie popadnie. Nie prowadzą też strony WWW, na której właściciele mogliby odnaleźć swoją zgubę. Zresztą jak to zrobić, jeśli gminy podpisują umowy z podmiotami oddalonymi o nawet 300 km?
Przy drugim modelu koszt odłowienia psa to tysiąc złotych lub więcej.
Sęk w tym, że po odłowieniu i wystawieniu rachunku nikt nie dba o odłowione już zwierzę. Dzięki temu szybciej robi się miejsce dla kolejnej sztuki. – Można powiedzieć, że te jednorazowe płatności tworzą model utylizacji zwierząt – zaznacza Cezary Wyszyński z fundacji Viva.
Najlepszym rozwiązaniem tego problemu jest walka z bezdomnością zwierząt przez systemowe programy sterylizacji i kastracji oraz promowanie adopcji. A także budowa lokalnych schronisk, a także zdrowy rozsądek i empatia, a nie tylko kalkulacja przy podpisywaniu umów z podmiotami, które deklarują, że zajmą się za gminę problemem bezdomnych zwierząt.
Wakacje z emocjami
Jeszcze dwa lata temu zagraniczni turyści z Niemiec czy Skandynawii mogli w Polsce bezkarnie strzelać do jednego z najbardziej chronionych gatunków – żubra, i to za formalnym przyzwoleniem Lasów Państwowych. Po naciskach obrońców praw zwierząt wycofano się z tej możliwości, co nie zmienia faktu, że polowania dewizowe wciąż mają się świetnie. Lasy Państwowe i koła łowieckie zapraszają polskich i zagranicznych turystów do udziału w polowaniach. Na stronach Lasów Państwowych bez trudu można znaleźć oferty – banery z cenami migają i kuszą tym, że są w złotych, i to brutto.
Ile to kosztuje? Cenniki mają sporą rozpiętość. Opłata za organizację polowań zbiorowych na dzika to 475 zł za dzień od każdego myśliwego. Na polowanie na jelenia składa się już opłata za kwaterę (570 zł za kwaterę lux za dobę) oraz cena za kilogram trofeum – czyli wagę poroża. Za te ważące najwięcej, ponad 9 kilogramów, trzeba zapłacić jakieś 16,5 tys.
Chętnych nie brakuje. Co roku do Polski ściągają myśliwi z Danii, Francji, Niemiec i Skandynawii. Po pierwsze, ceny są atrakcyjne, po drugie, mogą u nas zapolować na zwierzę, które w ich kraju jest pod ochroną.
Dlaczego polowania są dozwolone?
Myśliwi tłumaczą, że odstrzały kontrolowane służą regulacji ekosystemów. Dla przeciwników polowań jest to jednak biznes w czystej postaci. Gruby biznes.
Tomasz Zdrojewski z koalicji „Niech żyją!” przesyła mi dane wyłuskane z GUS-u i jednego ze sprawozdań, które w 2017 roku wyciekło podczas obrad sejmowych.
„Okazuje się, że polowania dewizowe to dla Polskiego Związku Łowieckiego zysk ponad 72,5 mln zł rocznie. Do tego dochodzi kwota 62 mln zł, które na polowaniach zarabiają Ośrodki Hodowli Zwierzyny Lasów Państwowych (dane GUS).”
Zupełnie odrębną kwestią są pieniądze, które zarabiają prywatne biura polowań – w kraju jest ich kilkaset. Tu zarobek branży jest trudny do wyliczenia, ale proponowane przez nich oferty są droższe niż oferta Lasów Państwowych, więc i zyski muszą być większe. Kontrowersje dotyczą nie tylko zarabiania kosztem zwierząt – tych konkretnie odstrzelonych gatunków, ale generalnie organizowania biznesu wyniszczającego najcenniejsze obszary przyrodnicze w Polsce.
– Polowania dewizowe są złem w najczystszej postaci. Oprócz zysku nie ma żadnego uzasadnienia ich organizacji, na pewno nie jest nim ochrona przyrody – zaznacza Zdrojewski.