Żryj ochłapy i stul pysk
Znów się okazało, że tam, gdzie my, szaraki, dostrzegamy kryzys, wybitne biznesowe umysły odkrywają fantastyczną okazję, by radykalnie zmienić świat. Na lepsze.
Szlachetny projekt powstał – na tajnych naradach, do przyczyn jeszcze wrócimy
– w elicie angielskiej Premier League, najbardziej rozbuchanych komercyjnie krajowych rozgrywkach piłkarskich na planecie. Jedynych obłędnie popularnych na kilku kontynentach, siedmiocyfrowe pensje rozdających nawet zawodnikom wynajętym przez drużyny z nizin tabeli (multimilionerami są także sklasyfikowani w czwartej setce listy płac), czerpiących okazalsze przychody niż kolejne najzamożniejsze ligi – z Hiszpanii, Włoch i Niemiec – razem wzięte.
Raj znajduje się na czubku piramidy zwanej English Football League, którą tworzą również Championship (druga liga, też wypasiona) oraz prowincjonalne League One i League Two (trzecia i czwarta liga). Te egzystują dzięki wizytom kibiców na stadionie, więc przygniecione lockdownem boją się plajty. To nad ich losem, ale nie tylko, pochylili się właściciele Liverpoolu i Manchesteru United – zaofiarowali 250 mln funtów zapomogi, a przy okazji dorzucili trochę wsparcia dla futbolu kobiecego, postulowali ustalenie limitu cen biletów na mecze dla kibiców przyjezdnych, zaapelowali o zredukowanie liczebności ligi oraz zlikwidowanie mniej prestiżowych rozgrywek. Samo dobro, podarowane wszystkim uciśnionym. I zalęknionym klubikom, które nie znają dnia ani godziny, i fanom, z których zdzierają kapitaliści, i piłkarzom, których organizmy eksploatuje się ponad miarę.
A jednak cała futbolowa Anglia zapłonęła – gdzieniegdzie przerażeniem, gdzieniegdzie zdumieniem – gdy szczegóły „Project Big Picture” ujawnił „Daily Telegraph”. Otóż inicjatorzy przewrotu zapragnęli równocześnie obalić demokratyczną regułę „jeden klub, jeden głos”, która rządzi Premier League, i oddać władzę „długoterminowym akcjonariuszom”, czyli dziewięciu drużynom o najdłuższym stażu w rozgrywkach. Tutaj dopisek, małym druczkiem: ponieważ w kluczowych sprawach decyzje podejmowano by większością dwóch trzecich, totalną kontrolę przejęłyby Arsenal, Chelsea, Liverpool, Manchester City, Manchester Utd. i Tottenham (złączeni wspólnym interesem potentaci), a przedstawicielom Evertonu, Southampton i West Ham pozostałyby pozy paprotek.
Elita elit otrzymałaby prawo blokowania nowych właścicieli w klubach (czytaj: eliminowania niebezpiecznych konkurentów), rozdzielania zarobionych przez całą ligę pieniędzy, modyfikowania regulaminu rozgrywek. Ale to nie koniec – po usunięciu z jej idei cienkiej warstwy solidarności wszędzie widzimy wszechogarniającą hipokryzję. Wymazanie z kalendarza nieatrakcyjnych meczów? Pięknie, w wakacje zorganizujemy więcej marketingowych pokazówek w USA! Hojna jałmużna dla nędzarzy z niższych lig? Nie podzielimy się zyskami z transmisji hitów Premier League i oskubiemy bezpośrednich rywali!
Relacjonuję z konieczności skrótowo, w każdym razie z wizji nowego wspaniałego świata wyłaniają się kształty i mechanizmy całego współczesnego Systemu: gwałtowną zmianę forsujemy, gdy nadciąga kryzys, bo kryzys uderza w słabych, więc motłoch entuzjastycznie przyjmie warunki, których normalnie nigdy by nie zaakceptował; niech klasa średnia przepadnie, niech poza elitą istnieje tylko prekariat; plebs zeżre ochłapy i stuli pysk.
Projekt na razie przepadł. Obwołano go najekstremalniejszym od dekad, komentowano w tonie apokaliptycznym. Przypomniał jednak, że międzynarodowa oligarchia, wciąż w piłce nowa, nie rezygnuje: chce pakietu kontrolnego, władzy pozwalającej uczynić hierarchię nienaruszalną. Anglików niepokoiła inwazja inwestorów ze wschodu, tymczasem tożsamości tamtejszego futbolu jeszcze bardziej zagrażają najeźdźcy z zachodu – Roman Abramowicz i szejkowie z ZEA, czyli właściciele Chelsea i Manchesteru City, zadowalają się bowiem wygrywaniem meczów i nie usiłują wzniecić rewolucji, w przeciwieństwie do bliższych kulturowo producentów szmalu z USA, którzy uszyli najnowszą intrygę.
Dynastia Glazerów oraz John W. Henry to poligamiści, przed wtargnięciem do Premier League ubijali interes na swoim zamiłowaniu do sportu w bejsbolu, futbolu amerykańskim czy wyścigach samochodowych. W MU i Liverpoolu spotkali jednak charyzmatycznych przywódców o zupełnie innej proweniencji, których milczenie wybrzmiewa wyjątkowo boleśnie – byłego fenomenalnego trenera Alexa Fergusona oraz aktualnego guru Jürgena Kloppa, wielokrotnie zwierzających się z lewicowych, socjalistycznych poglądów. Szkot jako wychowany w dokach Glasgow laburzysta masakrował werbalnie politykę Thatcher i jej spadkobierców jako „pozbawiającą ludzi godności”, a Niemiec doskonale czuje się w klubie o robotniczym etosie i przysięga, że „wierzy w państwo opiekuńcze”, że „nigdy nie zagłosowałby na partię obiecującą obniżenie podatków”.
Ich dawne słowa sugerowały, że mają wrażliwość nakazującą im pilnie śledzić, co się dzieje nad ich głowami, i niekoniecznie zmianom przyklaskiwać. Ale Ferguson odpoczywa już na emeryturze, a pochłonięty pędem ku wygrywaniu Klopp rzuca jedynie, że debata o zmianach „wynika z troski o przyszłość futbolu”. Przecież to zrozumiałe, że nie krytykuje swego pracodawcy. Tak jak Pep Guardiola, który woli płomiennie nauczać o niszczeniu demokracji w Hiszpanii, niż rozmawiać o fundującej mu superdrużynę za miliard monarchii absolutnej, zamykającej w więzieniach opozycjonistów, gejów i obrońców praw człowieka.
Śpieszmy się kochać piłkę, innej nie będzie.