Zamykanie wyciągów? To niemądre
To nie są miejsca rozprzestrzeniania się wirusa, tak jak nie były nimi manifestacje kobiet – mówi prof. Robert Flisiak.
prezesem Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, członkiem Rady Medycznej przy premierze
JUDYTA WATOŁA: Rząd przedstawił w sobotę kolejny plan walki z epidemią i po raz kolejny ogłosił, że wszystko wcześniej omówił z ekspertami, także z Rady Medycznej. Zastanawiam się, jaki jest sens otwierać sklepy w galeriach i jednocześnie zamykać wyciągi narciarskie? PROF. ROBERT FLISIAK:
To bez sensu. Ale nie konsultowano z nami ani pomysłu na testowanie wszystkich w trzech województwach, ani częściowego otwarcia galerii, ani zamykania na ferie hoteli i wyciągów narciarskich, ani zakazu spotkań rodzinnych w czasie Bożego Narodzenia.
Polacy są pomysłowi. Ferie urządzono wszystkim w jednym terminie, ale jakiż to problem wyjechać kiedy indziej, skoro nauka odbywa się w trybie zdalnym?
Ale hotele są zamknięte.
– Tak to wygląda w teorii. Prawda jest taka, że w wielu miejscach wystarczy napisać oświadczenie, że jest się w podróży służbowej. Hotele, choć z pewnymi obostrzeniami, mogłyby być jednak czynne. Zakaz przyjmowania gości poza podróżującymi służbowo jest absurdalny. Dlatego ludzie go omijają. To typowy przykład na demoralizujące działanie prawa.
Jak zamknięcie wiosną lasów?
– Tak! Równie niemądre jest teraz zamykanie wyciągów. To można porównać do niedawnych manifestacji. Byłem chyba jedynym ekspertem, który mówił, że z powodu manifestacji na świeżym powietrzu nie dojdzie do wzrostu liczby zakażeń. I takiego wzrostu istotnie nie było. Teraz też mówię to samo: wyciągi narciarskie na pewno nie są miejscem rozprzestrzeniania się wirusa. Jeśli jest ryzyko zakażenia, to w hotelowej restauracji, ale i tu wszystko można zorganizować tak, żeby je ograniczyć. Na przykład wprowadzić posiłki na zmianę, tak jak kiedyś w domach wczasowych.
Wiceminister zdrowia wyjaśnił, że też testy przesiewowe w trzech województwach najbardziej dotkniętych epidemią będą jak na Słowacji, która przetestowała kilka milionów swoich obywateli. Te masowe testy zrobiono tam w weekend 31 października – 1 listopada, a szczyt zachorowań na Słowacji był 30 października.
– No właśnie! Po badaniu przesiewowym powinien nastąpić wzrost liczby wykrytych zakażeń. A na Słowacji takiego wzrostu nie widać. To jest oczywiście korzystne, ale oznacza też, że całe przedsięwzięcie polegające na przetestowaniu całej populacji testami antygenowymi było bez sensu.
Testy antygenowe sprawdzają się u osób z objawami. Natomiast u osób bezobjawowych czułość najlepszego nawet testu antygenowego jest na poziomie 25 proc. To znaczy, że test wykrywa koronawirusa u jednej osoby na cztery zakażone.
Badanie przesiewowe osób bez objawów wykryje zakażenie tylko u tych, którzy mieszczą się w oknie dwóch, trzech dni poprzedzających wystąpienie objawów.
Czyli wydamy mnóstwo pieniędzy na nic. Może lepiej robić testy na przeciwciała?
– Po co? Żeby wiedzieć, kto chorobę ma już za sobą i może bez ryzyka pracować z zakażonymi.
– Czułość testów serologicznych jest jak na razie nie najlepsza, ale faktycznie, jak chcemy zdobywać wiedzę... Tylko do czego nam to potrzebne? Nikt na świecie nie bada masowo na przeciwciała. Jeżeli chcemy wiedzieć, jaki odsetek społeczeństwa już przeszedł zakażenie, to powinniśmy wziąć liczbę dodatnich wyników i pomnożyć przez współczynnik od pięciu do dziesięciu. Przez pięć będą mnożyć pesymiści, którzy wciąż obawiają się najgorszego. Optymiści, w sensie wierzący w bardzo dużą liczbę przypadków bezobjawowych, pomnożą przez dziesięć. Z tego, co wiem, eksperci z Uniwersytetu Warszawskiego mnożą przez dziewięć.
Mnożymy przez dziesięć i wychodzi nam prawie dziewięć milionów zakażonych…
– …czyli już jedna trzecia dorosłej populacji. Śledzenie ich kontaktów i wysyłanie na kwarantannę na tym etapie rozwoju epidemii jest już bardzo utrudnione, o ile w ogóle jeszcze możliwe. To jest poza kontrolą ze względu na niedostatek sił i środków w sanepidu.
To co robić?
– W walce z epidemią powinniśmy się teraz skoncentrować na testowaniu osób z objawami. Po to, by zakażonych, którzy tego wymagają, najszybciej umieszczać w szpitalach, bo wtedy szybko dostają właściwe leczenie, a do tego są w izolacji i nie zakażają innych. Przeszkodą jest strach. Pacjenci zwlekają ze zgłoszeniem się na test, bo boją się, że jak będzie dodatni, to kłopot będzie miała cała rodzina.
Są teorie, że liczba testów spada, bo lekarze realizują czyjeś polecenie i nie wysyłają na nie ludzi. Nie wierzę, bo ktoś by się wyłamał i powiedział. Za to wiem o ludziach, którzy nie mogli się dodzwonić do lekarza POZ, żeby wysłał ich na test, więc grzecznie czekają w domu, aż objawy miną.
– Nie mogą się dodzwonić, wcale dzwonić nie chcą, nie ufają. Powody są zapewne różne. Jakimś wyjściem z tej sytuacji może być zaopatrzenie w testy antygenowe lekarzy rodzinnych, przynajmniej tych, którzy będą chcieli. To przyspieszyłoby testowanie i izolowanie chorych na COVID-19.
Mamy też jednak problem z rejestracją tych testów. Przypuszczam, że z tego może się brać duży odsetek wyników dodatnich. W miejscach, gdzie się je przeprowadza, rejestruje się tylko wyniki dodatnie, bo nie ma obowiązku wpisywania do bazy wszystkich testów. My w szpitalu nie mamy zresztą nawet takiej możliwości w przypadku testów antygenowych zrobionych na izbie przyjęć. Przypuszczam, że tak jest w niejednym innym szpitalu. Wyniki ujemne nam umykają.
Skoro Polska zabiera się do testowania trzech województw, znając wyniki eksperymentu na Słowacji, to wygląda na taką samą propagandę jak szpital narodowy.
– Niestety tak. Mamy w te chwili nieznaczny spadek liczby zakażeń. Ten spadek to rzecz chwiejna i może się łatwo odwrócić, ale dalsze obostrzenia, w tym narodowa kwarantanna, efektu już nie dadzą. Podstawowy warunek to egzekwowanie już istniejących zasad, czyli maseczki i zachowanie dystansu. l Rozmawiała Judyta Watoła