Nie sprawdzimy liczby zakażeń
Sanepidy przestały udostępniać na swoich stronach internetowych dane na temat zakażeń koronawirusem. Będą one teraz tylko w jednym miejscu – na stronie rządowej. I nie da się już sprawdzić, czy są poprawne
Zmiana „polityki informacyjnej” rządu w sprawie koronawirusa nastąpiła niedługo po tym, kiedy nastoletni wolontariusz Michał Rogalski udowodnił, że ministerstwo myli się w sumowaniu liczby zakażeń.
„Zgubione” zakażenia
Rozbieżności pomiędzy liczbami podawanymi przez ministerstwo a sumą zakażeń zliczanych przez Rogalskiego na podstawie danych z powiatów narastały stopniowo. 4 listopada różnica wynosiła 2 tys. przypadków, potem coraz więcej. W końcu 23 listopada ministerstwo przyznało się, że nie wliczyło do statystyk ok. 22 tys. zakażeń. Tłumaczyło, że to wynik opóźnień związanych z tym, że dane są w sanepidach przetwarzane ręcznie.
Przy nowym, scentralizowanym systemie nieprawidłowości w raportowaniu danych przez ministerstwo będą niemożliwe do wykrycia przez dziennikarzy albo wolontariuszy takich jak Rogalski.
To nie pierwszy raz, kiedy ministerstwo ogranicza dostęp do danych o rozmiarach epidemii. Na początku Główny Inspektorat Sanitarny podawał liczby z poszczególnych powiatów na swojej stronie (podobnie, jak robi to teraz). Ale 17 marca przestał, i to właśnie dlatego Rogalski wraz z innymi wolontariuszami zaczęli zbierać dane.
Z kolei 10 października MZ przestało publikować dane na temat wieku czy płci osób zmarłych z powodu COVID-19.
Nie wprowadzą danych do systemu
Prawdziwy obraz pandemii może zatrzeć także nowy, wprowadzany właśnie przez ministerstwo system raportowania. Dane zasilające nowy rządowy portal mają pochodzić z systemu EWP, do którego będą je wprowadzać bezpośrednio laboratoria. Problem w tym, że część z nich nie ma dostępu do systemu. Tomasz Anyszek, pełnomocnik zarządu Diagnostyki, która prowadzi ok. 180 laboratoriów w całym kraju, potwierdza, że nie wszystkie laboratoria ich firmy otrzymały loginy i hasła. Nie ma ich też część lekarzy czy szpitali, które mają wprowadzać do EWP wyniki testów antygenowych (tych nie wysyła się do laboratoriów, tylko wykonuje na miejscu). Obecnie raportowanie do systemu EWP nie obejmuje także testów wykonanych komercyjnie, które dały wyniki negatywne. W efekcie gubią się tysiące wykonanych w skali całego kraju badań.
Wolontariusz Michał Rogalski udowodnił, że ministerstwo w oficjalnych statystykach zaniża liczbę zakażeń. Okazało się, że pominięto 22 tys. zachorowań
Mniej zakażeń, najwięcej zgonów
Od kilku dni ministerstwo podaje, że liczba nowych zakażeń znacząco spadła (jednak wykonuje się też znacznie mniej testów). Wczoraj poinformowało o 15 tys. 362 nowych przypadkach koronawirusa. Zmarło 674 zakażonych. To najwyższy wynik od początku pandemii.
+
W Polsce na początku epidemii NFZ płacił za jedno badanie PCR na obecność koronawirusa 450 zł. W Niemczech, gdzie koszty pracy są wyższe, cena za badanie wynosiła wówczas niecałe 60 euro. Ale ceny testów spadają. W Niemczech płaci się dziś za test niecałe 20 euro. W Polsce też nastąpiła obniżka, ale dużo mniejsza. Od maja fundusz płaci za test 280 zł. Łatwo policzyć: jeśli pracownia robi 500 testów dziennie, jej miesięczny przychód to ponad 4 mln zł. Wyposażenie pracowni kosztuje kilkaset tysięcy. Właściciel firmy sprzedającej aparaty PCR: – Nie ma dziś lepszego biznesu. Inwestycja zwraca się po tygodniu.
Konflikt interesów?
Przy takich stawkach chętnych do otwierania nowych laboratoriów jest wielu. Tymczasem jak ujawniliśmy wczoraj, Ministerstwo Zdrowia odpuściło zupełnie kontrolę. Sanepid sprawdza tylko, czy laboratorium COVID ma zabezpieczenia przed skażeniem próbek. Jakości badań – już nie. To robi Państwowy Zakład Higieny, ale tylko raz – na początku działalności. Potem już kontroli nie ma. A to ważne. Według WHO zbyt duży odsetek dodatnich wyników może świadczyć o tym, że w laboratorium dochodzi do skażenia próbek. Kiedy w maju okazało się, że w laboratorium Kardio-Med Silesia w Zabrzu zanieczyszczono próbki pacjentów i pracowników szpitala w Jastrzębiu-Zdroju, zawieszono jego pracę tylko na trzy dni, a potem przywrócono – bez kolejnej kontroli.
Jest jeszcze zespół ds. koordynacji sieci laboratoriów COVID, który powołał w kwietniu minister zdrowia. Zespół wydaje jednak opinię, czy dane laboratorium może działać tylko na podstawie dokumentów. Opinia jest dla MZ podstawą do wydania zgody na badania. Jak ustaliliśmy, przez pierwsze tygodnie członkowie zespołu wspólnie wydawali opinie. Potem robiła to tylko jedna osoba: Justyna Marynowska, która w zespole reprezentowała Krajową Izbę Diagnostów Laboratoryjnych. Marynowska niczego nie konsultowała z innymi członkami zespołu. Teraz wyszło na jaw, że miała konflikt interesów.
Chodzi o laboratorium, które powstało przy małym prywatnym szpitalu VitoMed w Gliwicach. Mieści się w kontenerach, takich, jakie stawia się na budowach dla robotników. Opisał to jako pierwszy tygodnik „Nie”. Pytał, jak to możliwe, by w takich warunkach udawało się przeprowadzać ponad tysiąc badań dziennie? – Postawiłem w szpitalu laboratorium COVID. Musi być osobna śluza, którą się wchodzi, i osobna, którą się wychodzi. Do tego pomieszczenia z podciśnieniem. To zajmuje pół piętra. Nie mówię, że laboratorium w kontenerze jest niemożliwe, bo słyszałem o takich na świecie, ale nie z takim przerobem – mówi nam dyrektor jednego ze szpitali covidowych.
VitoMed dostał zgodę na badania na przełomie maja i czerwca. Zaraz potem Marynowska została tam zatrudniona w charakterze kierownika ds. jakości z pensją – jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy – ok. 30 tys. zł. To stawki niespotykane u diagnostów, zwłaszcza że Marynowska nie ma specjalizacji z diagnostyki genetycznej. Szeregowi pracownicy VitoMedu mogli tylko pomarzyć o takich stawkach. I pytali, za co aż tyle, skoro Marynowskiej praktycznie w Gliwicach nie ma?
Kameralny szpital wysokospecjalistyczny
Anna Gil-Borowiecka, prezes szpitala VitoMed, pochwaliła się w lokalnej prasie, że kierowana przez nią placówka dostała zgodę MZ na przekształcenie się w szpital covidowy. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że zaledwie kilkudziesięciołóżkowa placówka ma być szpitalem III stopnia zabezpieczenia, który zajmuje się wysokospecjalistycznym leczeniem chorych z COVID i innymi chorobami. Dotąd jedynym szpitalem III stopnia w regionie było 600-łóżkowe Górnośląskie Centrum Medyczne, które mieści ponad 20 specjalistycznych oddziałów klinicznych. Gil-Borowiecka jednak lu
bi się chwalić swoimi wpływami. Nim została prezeską VitoMedu, była wicedyrektorką szpitala w Oświęcimiu, który regularnie odwiedzała w tamtym czasie ówczesna premier Beata Szydło.
Jak ustaliliśmy, kiedy tylko VitoMed otworzył w Gliwicach laboratorium, z miejsca spadła liczba badań zlecanych innym w regionie, m.in. Gyncentrum w Sosnowcu. Teraz to samo dzieje się w innych miejscach, bo VitoMed otwiera kolejne laby – w Krośnie i mobilny w Nowym Sączu. A w ministerstwie złożył wniosek o zgodę na lab w szpitalu na Solcu w Warszawie. Justyna Marynowska
nieoficjalnie naciskała na innych członków zespołu ds. laboratoriów COVID, by jak najszybciej dali zgodę. Zespół jednak jej nie dał, bo okazało się, że Marynowska wpisała na listę pracowników osobę, która o tym nie wiedziała!
Kiedy zapytaliśmy Marynowską o konflikt interesów, odpowiedziała, że to insynuacje. W połowie listopada na posiedzeniu KIDL zarzekała się, że nie przyjęła od VitoMedu żadnej korzyści majątkowej. Konflikt interesów potwierdzili jednak prawnicy zapytani przez KIDL. Marynowska straciła stanowisko wiceprezes izby. Gil-Borowiecka wciąż ma wpływy. W laboratorium Gliwicach odbyła się kontrola na zlecenie wojewody. Protokołu jeszcze nie ma, za to u osób z zespołu kontrolnego urywały się telefony. „Czynniki” zalecały odpowiednie potraktowanie placówki.
Szpital VitoMed należy do notowanej na giełdzie spółki Voxel, która ma sieć pracowni diagnostyki obrazowej w kraju. Jej założycielem i wieloletnim prezesem był Jacek Liszka. Odszedł ze stanowiska kilka lat temu, gdy prokuratura oskarżyła go o wręczenie 515 tys. zł łapówki członkowi rady NFZ za ustawienie dwóch konkursów na badania PET w oddziałach NFZ na Podkarpaciu i Podlasiu. W ubiegłą środę godzinę po tym jak rozmawialiśmy z Justyną Marynowską zadzwonił do nas by „ostrzec” przed robieniem tematu, w którym nie ma żadnej sensacji. Sam pochwalił się nam nowymi laboratoriami: stacjonarnym w Krośnie i mobilnym Nowym Sączu. – Dlaczego tak robię? Bo tak się robi w Chicago – stwierdził. Zapytaliśmy przy okazji o toczący się wciąż w katowickim sądzie proces o korupcję. – Jestem czysty jak kryształ i się z tego śmieję – odpowiedział Liszka.