Doktor Frankenstein przepycha Polskę z Zachodu na Wschód
Jarosław Kaczyński Dotąd starałem się siedzieć cicho, klnąc tylko w zaciszu domowym, ale wreszcie mi się ulało. Jak to możliwe, że ten życiowy nieudacznik przekonał do swoich kompleksów tak wielu ludzi?
Dla młodych ludzi pewnie jestem dziadersem (w każdym razie wiekowo), więc nie próbuję im nachalnie doradzać, jak mają budować swój świat i jak walczyć z władzą, która ich uwiera. Starałem się siedzieć cicho, klnąc tylko w zaciszu domowym, ale wreszcie mi się ulało, kiedy usłyszałem ministra spraw wewnętrznych, który publicznie chwalił tajniaków walących żelaznymi pałami pokojowo nastawioną młodzież.
Ulało mi się i nie chcę już dłużej czekać, aż któryś poważny polityk wreszcie odważnie, głośno i otwarcie powie, że nad Polską unosi się widmo szaleństwa, a właściwie szaleńca opętanego żądzą władzy, który z sadystyczną satysfakcją spycha nas w odmęty chaosu i przepycha z powrotem z Zachodu na Wschód.
Jak to się stało, że udało mu się wprowadzić w Polsce monarchię niekonstytucyjną realizującą projekt nie tylko zatrzymania zmian zachodzących w otaczającym nas świecie, ale wręcz dokonania kroku wstecz o kilka dziesięcioleci? Jak to się stało, że życiowy nieudacznik bez solidnej praktyki w życiu zawodowym i bez żadnego doświadczenia w życiu rodzinnym przekonał do swoich kompleksów tak wielu ludzi? Jak to się stało, że zdołał umieścić na najważniejszych stanowiskach aż tylu karierowiczów i hunwejbinów?
Hipokryta, który jedne panie cmoka po rączkach, a na drugie wysyła pałkarzy z gazem łzawiącym. Cham, który bezkarnie wyzywa oponentów od „przestępców”, „zbrodniarzy”, „chamskiej hołoty”, „kanalii”, „komunistów i złodziei”, a sam jest wrażliwy jak mimoza. Tchórz, który nie porusza się bez ochroniarzy, broni policjantami swojego domu przed potencjalnie agresywnymi przechodniami i ściąga siły zdolne spacyfikować spore miasto, żeby nie dopuścić w swoje pobliże młodzieży, która nie podniosła nawet jednego kamienia z torowiska na ulicy Mickiewicza. Zaściankowy polityk, który zna świat wyłącznie z ekranu telewizora. Wampir społeczny, który czerpie siłę z zarządzania chaosem. Destruktor, który potrafi konstruować tylko machiny zniszczenia. Zakompleksiony odludek, który swój żal z powodu zmarnowanego życia leczy pouczaniem wszystkich, jak mają żyć. Staczający się w odmęty szaleństwa starzec, który nie waha się używać instytucjonalnej przemocy prawnej i fizycznej, aby jeszcze trochę nacieszyć się nieograniczoną władzą.
To wszystko są brzydkie twarze jednego człowieka, który grzebie ludziom w mózgach i zagląda im pod kołdry. W straszliwie zacisznym domu zaciera pewnie rączki, ciesząc się, że udało mu się wydelegować na najwyższe stanowisko człowieka, który regularnie ośmiesza urząd prezydenta; że powierzył kierowanie rządem notorycznemu konfabulatorowi; że znalazł ministra edukacji, który otwarcie deklaruje, iż aktywność kobiet powinna się ograniczać do „Kościoła, kuchni i dzieci”.
Jak długo jeszcze rządzić nami będą ludzie, którym udało się tylko zniszczyć zastany porządek? Poza tym niemal same klęski: „Polski transatlantyk” jest równie daleko jak Atlantyk. „Polska luxtorpeda” może jest w jakimś zestawie kolejki dla dzieci. „Prom bałtycki” nie wyszedł poza rdzewiejącą w stoczni stępkę. „Milion samochodów
elektrycznych” jest równie mglistych jak „sto tysięcy tanich mieszkań”. Na łąkach szumnie nazywanych „Centralnym Portem Komunikacyjnym” pasie się stado tłustych urzędników.
Pieniędzy, których już zaczyna brakować na sensowne transfery socjalne, nie brakuje na fajerwerki propagandowe: „wybory kopertowe”, lotnisko widmo w Radomiu czy pseudoszpital na warszawskim stadionie. Nie zabrakło ich na samoloty i limuzyny dla ludzi władzy, na systemy inwigilacji obywateli oraz na „policje tajne, widne i dwupłciowe”, więc pewnie nie zabraknie też na myśliwce entej generacji, na „Fort Trąb” i na „igrzyska europejskie”.
Historia w swojej złośliwości realizuje w Polsce wizje, które miały ostrzegać swoją karykaturalnością. Trzydzieści sześć lat po dacie wskazanej przez George’a Orwella nad Wisłą nabiera kształtu dystopia, którą nadzoruje czujny Mały Brat. Pięćdziesiąt dziewięć lat po wydaniu „Paragrafu 22” Josepha Hellera znów nie ma legalnej ucieczki od narzuconego porządku. Dziewięćdziesiąt osiem lat od napisania przez Franza Kafkę „Zamku” Polską rządzi wyalienowana elita konsumentów władzy. Dwieście dwa lata po „Frankensteinie” Mary Shelley buduje się ideologię posklejaną z trupów wyciągniętych z szuflad muzealnych. Dwieście trzydzieści pięć lat po wydaniu „Niezwykłych przygód barona Münchhausena” nasi rządzący deklarują, że nie potrzebują niczyjej pomocy, bo sami się wyciągniemy z gospodarczego grzęzawiska, ciągnąc się za własne włosy.
Czas już posłać szalonego „doktora Frankensteina” na emeryturę i na wszelki wypadek wyekspediować go na San Escobar, gdzie będzie mógł do woli przekonywać tubylców, że „białe jest białe, a czarne jest czarne”. Będzie miał też okazję, aby z nudów splamić się pracą rąk własnych, której dotąd nie zaznał. Pozostanie po nim zła legenda wspominana z niesmakiem przez „pokolenie ośmiu gwiazdek”.
Żarty żartami, ale mam już naprawdę dość i wołam: „Spieprzaj, dziadu!!!”.
+