ZDRAJCA, GENIUSZ,
„Mank” traktuje o burzliwych okolicznościach powstawania scenariusza „Obywatela Kane’a”. Dlaczego jego autor zwrócił się przeciwko prasowemu magnatowi, u którego wcześniej był „dworskim błaznem”? Nowy film Davida Finchera na Netfliksie
Film jest czarno-biały. Właśnie z tego powodu nie powstał pod koniec lat 90., gdyż studio PolyGram, podległe Universalowi, zgadzało się wtedy wyłącznie na wersję kolorową. Fincher chciał czerni i bieli, tak jak w „Obywatelu Kanie”, pamiętając o tym, że Welles powiedział, że „czerń i biel jest najlepszym przyjacielem aktora”, skupiając na nich, a nie choćby na barwnych kostiumach czy dekoracjach, zainteresowanie widza. „Obywatel Kane”, jeden z najsłynniejszych filmów w dziejach kina, nakręcony przez Wellesa w 1941 r., uchodzi za satyrę na wszechwładnego magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, który miał w kieszeni pół Hollywoodu.
W filmie Finchera oglądamy, jak Mank, czyli Herman J. Mankiewicz (Gary Oldman), zostaje w 1940 r. przywieziony do pustynnego miasteczka Victorville, by przez 60 dni napisać scenariusz, najpierw mający tytuł „Amerykanin”, a później „Obywatel Kane”.
„Mank” wraca w retrospekcjach do lat 30., żeby prześledzić momenty, w których Mankiewicz był mile widzianym gościem w gigantycznej rezydencji Hearsta (Charles Dance) – San Simeon. Pełnił tam funkcję „dworskiego błazna”: wolno mu było walić między oczy rzeczy, o których inni baliby się choćby pomyśleć. Gospodarz cenił sobie jego inteligentne złośliwości. Tyle że błazen też może się kiedyś zbuntować, obsmarowując dwór, na którym nie traktowano go jednak z należytą powagą, a potem wywalono za pijackie wybryki…
Mank ma nogę w gipsie, po wypadku samochodowym, więc pisze w łóżku albo dyktuje tekst brytyjskiej stenotypistce Ricie Alexander (Lily Collins). Ponieważ jest alkoholikiem, jego młodszy brat Joseph L. Mankiewicz (Tom Pelphrey), przyszły reżyser „Kleopatry” (1960), po kryjomu przemyca dlań baterię butelek z alkoholem. Za to 24-letni Orson Welles (Tom Burke) do pilnowania Manka posyła swego teatralnego wspólnika Johna Housemana (Sam Troughton).
FINCHER, CZYLI GUŁAG
Jedno ustalmy od razu: Fincher jest maniakiem. To, co on uważa za perfekcjonizm, inni mają za obsesję. Jego współpracownicy mówią, że dopieszcza każdy kadr swego filmu. Przy „Manku” zdecydował, że dźwięk będzie nagrywany za pomocą starych mikrofonów, a ekranowe czernie, biele i szarości miksowane niczym w filmach z lat 40. Zależało mu bowiem na tym, żeby niezorientowany widz nie miał pewności, czy
„Mank” nie powstał przypadkiem zaraz po „Obywatelu Kanie”. Jestem pewien, że gdyby przeprowadzić analizę ujęć, okazałoby się, że wiele czerpią z ustawień kamery genialnego Gregga Tolanda u Wellesa.
Niestety, perfekcjonizm bywa uciążliwy. Amanda Seyfried, grająca w „Manku” aktorkę Marion Davies, z którą związany był Hearst, powtarzała na planie pewną bezdialogową scenkę przez tydzień, 200 razy, póki nie zadowoliła reżysera. Po kręceniu „Zodiaka” (2007), gdzie Fincher nagminnie porywał się na kilkadziesiąt dubli, aktor Robert Downey Jr. współpracę z nim porównał do gułagu. Brad Pitt, występujący w „Siedem” (1995) i w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona” (2008), opowiadał dziennikarzom, że nawet oglądając cudze filmy, Fincher krzyczy, które ujęcie jest dobre, a które do kitu.
HOŁD DLA GENIUSZA
A dlaczego właściwie Fincher nakręcił „Manka”? Bo wielbi „Obywatela Kane’a”, którego uważa za jeden z trzech najlepszych amerykańskich filmów, obok „Ojca chrzestnego II” (1974) Francisa Forda Coppoli i „Chinatown” (1974) Romana Polańskiego. Docenia także wielkość Orsona Wellesa (1915-85), którego na geniusza hodowała jego matka Beatrice, pianistka, zmarła niedługo po dziewiątych urodzinach syna. U Wellesa wszystko zdarzało się jakby przerażająco wcześnie: w 1936 r. wystawił w Nowym Jorku „Voodoo Macbeth”, z całkowicie czarnoskórą obsadą, a rok później „Juliusza Cezara”, z aktorami w kostiumach stylizowanych na faszystowskie mundury – zachwycona premierowa publiczność przerywała spektakl kilkuminutowymi brawami, choćby po scenie zabójstwa Cynny. Welles sam zagrał tu Brutusa.
Gdy 30 października 1938 r. wyemitowano w radiu jego adaptację „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa, słuchacze w panice opuszczali domy, sądząc, że Marsjanie naprawdę najechali Stany Zjednoczone. Następnego dnia Welles wystosował publiczne przeprosiny.
Studio RKO, podpisując ze sławnym 24-latkiem umowę na jego debiutancką fabułę, dało mu carte blanche. Welles, wściekły, że wcześniej nie udało się dopiąć budżetu jego ekranizacji „Jądra ciemności” Josepha Conrada, z zapałem zabrał się do „filmu, który podsumowuje i zapowiada wszystkie inne”.
PO STRONIE MANKA
Tyle że w „Manku” Fincher idzie śladem krytyczki „The New Yorkera” Pauline Keal, która w eseju „Raising Kane” (1971) autorstwo scenariusza „Obywatela Kane’a” w całości przypisała Mankiewiczowi. Ta teza jest raczej nie do obrony. Welles, co udokumentowało kilku innych filmoznawców, wiele scen tekstu Manka napisał na nowo, doprowadzając do tego, że Kane to nie tylko Hearst, ale też trochę on sam. Zresztą Oscara za ten scenariusz dostali i Mank, i Welles, ale żaden go osobiście nie odebrał.
Główne założenie dramaturgiczne polegające na tym, że bohatera filmu poznajemy z relacji różnych osób, było stosowane już wcześniej. Preston Sturges, kumpel Wellesa i Manka, zastosował ten chwyt w scenariuszu „Władzy i chwały” (1933) Williama K. Howarda. Tu jest najpierw pogrzeb magnata kolejowego (Spencer Tracy), potem zaś relacje o jego życiu.
Bernard Herrmann, kompozytor muzyki do „Obywatela Kane’a”, a później do arcydzieł Alfreda Hitchcocka, twierdził, że Manka i Wellesa zainspirowała także powieść Brytyjczyka Claude’a Houghtona „I Am Jonathan Scrivener” (1930): „Wszyscy jej bohaterowie mówią o człowieku, którego znają. W ostatnim zdaniu rozbrzmiewa dzwonek u drzwi i lokaj anonsuje pana Jonathana Scrivenera. Nie widzimy go”.
W przypadku „Obywatela Kane’a” trudno w ogóle mówić o założonej oryginalności, skoro Welles przed rozpoczęciem zdjęć naoglądał się, celem nauki, innych filmów. „Dyliżans” (1939) Johna Forda widział ponoć 200 razy.
ZEMSTA ZA FAKE NEWSY
Ale problem nie w tym, kto w istocie napisał „Obywatela Kane’a”, lecz w tym, czy „Mank” ma dość dramaturgicznej mocy, opowiadając o tym. Moim zdaniem nie ma. Welles pojawia się na ekranie rzadko, więc nie możemy śledzić jego zmagań z Mankiem, zresztą do tych doszło tak naprawdę dopiero podczas kręcenia.
Finchera zajmuje głównie wewnętrzna przemiana Mankiewicza zwracającego się przeciwko Hearstowi. Jej motywacja mnie nie przekonuje. W retrospekcji z roku 1934 widzimy kampanię wyborczą, w której socjalista i pisarz Upton Sinclair ubiega się o stanowisko gubernatora Kalifornii. Przegrywa jednak z prawicowym Frankiem Merriamem, gdyż Hearst, rękami producentów Louisa B. Mayera i Irvinga Thalberga, urządza przeciwko niemu oszczerczą kampanię. Fincher porównuje ją do tworzenia dzisiejszych fake newsów. Mank nie potrafi tego Hearstowi wybaczyć.
Sposoby wzbudzenia napięcia zawodzą: stenotypistka pracująca z Mankiem na początku filmu dostaje telegram, że jej narzeczony zaginął w trakcie wojny w Europie (USA jeszcze do niej nie przystąpiły). A jaką wiadomość dostaje stenotypistka na końcu? To przecież łatwo przewidzieć.
W „Manku” fragmentów wspaniałych jest sporo. Zwłaszcza te oddające atmosferę Hollywoodu, do którego wkracza kino dźwiękowe. Tytuły retrospekcji są wystukiwane na maszynie do pisania, w końcu to film o scenarzyście