Pełzający przełom polityczny
Być może stoimy w obliczu politycznego przełomu. System PiS może nie wytrzymać skumulowanego efektu wewnętrznej erozji i zewnętrznego nacisku obywatelskiego.
System PiS podlega widocznej erozji. Poszczególni gracze w obozie władzy już nie kryją się z tym, że walczą ze sobą. Niekiedy powstaje wrażenie, że walczą tak, jakby Jarosława Kaczyńskiego już nie było w polityce. Nie czekają. To argument za tym, że jakiś system PiS może istnieć także bez niego. Oczywiście odejście Kaczyńskiego jest warunkiem koniecznym zmiany, ale dalece niewystarczającym.
Erozja to nie tylko walki. To także utrata sterowności, widoczny chaos. To porażka haseł, że obecna władza potrafi skończyć z „imposybilizmem” PO. Masowe odrzucenie tej władzy na razie powstrzymuje relatywnie nie najgorsza sytuacja gospodarcza. Choć oznaki niezadowolenia widać w sondażach, także wśród zwolenników PiS, którzy w sporej części już np. nie widzą prezesa nadal jako prezesa (wg sondażu IBRiS 40 proc. elektoratu PiS chce jego rezygnacji). Ale co będzie z gospodarką w sytuacji pandemii? To dwa zasadnicze elementy kontekstu, które mogą wpływać na stan systemu i jego legitymizację.
Ale i bez nich widać, że erozja systemu postępuje.
A nacisk obywatelski? Zacznijmy od tego, że instytucje demokracji liberalnej okazały się słabe. Bronią się jeszcze enklawy w mediach, sądach, nauce, ale to właśnie coraz bardziej enklawy. A przecież często mówiono: „Co jak co, ale instytucje się nam udały; może społeczeństwo obywatelskie jest słabe, ale za to instytucje demokracji…”. A teraz okazuje się, że instytucje demokracji były słabsze, niż sądziliśmy, a społeczeństwo obywatelskie być może silniejsze, niż myśleliśmy.
Nacisk widzimy w postaci wciąż obecnych protestów. Ich dynamika być może nie będzie się utrzymywać cały czas, ale pamięć pozostaje. I rodzą się nieoczekiwane sojusze. To coś znaczy, gdy do protestujących kobiet dołączają rolnicy na traktorach ozdobionych hasłami ze strajku kobiet.
A do miast dołączają miasteczka, a nawet wsie.
W tle jest silna podstawa strukturalna protestów. Przez ponad 30 lat wyrosło coraz lepiej wykształcone pokolenie związane także osobistymi więzami z Unią Europejską. To pokolenie coraz mniej apolityczne. Młodzi zobaczyli, że polityka ich dotyczy. Paradoksalnie PiS i Jarosław Kaczyński padli ofiarami swego własnego sukcesu. To przecież w reakcji na „odpolitycznienie polityki” (i sukces transformacji) dokonane przez PO („Nie róbmy polityki, budujmy szpitale” – jedno z haseł PO), gdy do władzy przyszedł PiS, Kaczyński jednym ruchem poprzez 500+ przywrócił w świadomości ludzi związek polityki z życiem codziennym. Ale teraz władza widzi, że ta moneta ma drugą stronę: zaostrzenie prawa antyaborcyjnego też odbudowało związek polityki z życiem osobistym. Tyle że w drugą stronę, dla władzy złą.
Czy to już sytuacja rewolucyjna? Przyjmijmy, że do rewolucji konieczne są erozja starego porządku, silna frustracja, projekt polityczny przyszłości i polityczny wehikuł ten projekt mogący wprowadzić.
Erozja i frustracja już są. Frustracja, wyrażana między innymi w protestach. Wedle badań Instytutu Spraw Publicznych między rokiem 2018 a 2020 odsetek młodych zdecydowanie niezadowolonych z życia politycznego w kraju wzrósł z 6 do 30 proc. To skok. I przypomina trochę podręcznikową tezę (J.C. Davies), że rewolucje wybuchają nie wtedy, kiedy jest najgorzej, ale wtedy, gdy po wzroście (np. polski wzrost ekonomiczny i rozwój demokracji) następuje pogorszenie (np. polskie osłabienie demokracji i wciąż możliwe pogorszenie gospodarcze). Wtedy rozwarcie między wciąż rosnącymi aspiracjami a stopniem ich zaspokojenia dramatycznie się powiększa, otwierając drogę do przełomu.
A polityczny projekt? Też w zasadzie jest. To przywrócenie demokracji, niepsucie rynku i wzmacnianie więzi z Europą. Proste? A dramatycznie trudne. To w sporej części po prostu tzw. anty-PiS. Hasło wielokrotnie wyśmiewane jako niewystarczające, w zasadzie już złożone do grobu parę lat temu. I teraz rządzący swymi działaniami dokonują jego reanimacji, przywrócili je do uprawnionego życia w polityce. Na tyle osłabili instytucje demokracji, że anty-PiS znów ma sens i wcale nie oznacza „za mało”. Oczywiście nie wystarczy, rynek musi być poddany korektom, nauczyliśmy się, że państwo opiekuńcze jest ważne, ale istota się nie zmieniła.
Najgorzej chyba jest z politycznym wehikułem mogącym ten projekt zrealizować. Wciąż nie ma języka, instrumentu, przekładającego protesty obywatelskie na działania i struktury polityczne. A może nie trzeba tu niczego nowego wymyślać, wystarczyłoby jakieś porozumienie głównych sił opozycyjnych, wcale niebędące formalną koalicją, a bardziej symbolicznym (choć nie tylko symbolicznym) pokazaniem wyborcom: oto stajemy tu przed wami razem, bo chcemy… Taki przekaz byłby chyba oczekiwany. Jeśli go nie będzie, to systemowa erozja może rozszerzyć się też na opozycję. Tam przecież niesnaski i niepewność wobec przywództwa są jeszcze silniejsze niż w obozie władzy, bo opozycja nie ma wyraźnego lidera, co dobitnie dokumentują ostatnie badania wskazujące, że dla największej grupy respondentów (24 proc.) nikt nie jest liderem opozycji (sondaż SW Research).
Chyba stoimy w obliczu przełomu. To kryzys systemu PiS odsłania kontury starego – obecnego porządku, czyni je bardziej namacalnie widocznymi i doświadczanymi. Znacząca jest tu postępująca delegitymizacja porządku systemowego w samym establishmencie – napięcia w obozie władzy, utrata sterowności, a nade wszystko pojawiająca się utrata wiary w system u jego popleczników.
Daleki jestem od twierdzenia, że sytuacja jest analogiczna do upadku komunizmu w Polsce, ale widać pewne podobieństwa, dotyczące chyba generalnie erozji systemów autorytarnych. Z moich badań po strajkach w lecie 1980 r., a potem tuż przed stanem wojennym widać były, jak w ciągu 16 miesięcy legalnego istnienia „Solidarności” granica między światem „my” i „oni” przesuwała się ku górze. Na początku już najniższe szczeble władcze w hierarchii zakładów pracy (np. majstrowie) byli w świecie „onych”. A przed grudniem 1981 r. świat „my” sięgał już szczebli wicedyrektorów w zakładach pracy. Świat „nas” rósł, a „onych” się kurczył. I władza to dostrzegała. Być może także dlatego wprowadziła stan wojenny 13 grudnia 1981 roku.
Z kolei w końcu lat 80. widoczne było też delegitymizowanie systemu władzy wśród członków partii, którzy dość często zaczynali akceptować niektóre postulaty opozycji, wówczas nielegalnej. Rezultatem były prawie wolne wybory 4 czerwca 1989, które zapoczątkowały rewolucyjną, lecz pokojową zmianę systemu.
Dziś mamy przed sobą fundamentalne pytanie: czy jesteśmy przed 13 grudnia, czy przed 4 czerwca?
Ale scenariusz mocnej deliberalizacji czy przeciwnie: radykalnej liberalizacji, to nie są jedyne możliwości. Nie można wykluczyć scenariusza dalszej erozji, powolnego gnicia systemu, podtrzymywanego przy życiu przez system kar i różne procesy dostosowawcze w społeczeństwie. To też możliwe.
Jesteśmy świadkami postępującej dezorganizacji obozu władzy i rosnącej samoorganizacji społeczeństwa.
Skumulowany efekt tych dwóch procesów może dać zmianę. Pamiętajmy, że systemy padają bardzo często w wyniku erozji, nacisk z zewnątrz nie musi być coraz silniejszy. Na to wskazywali socjologowie (np. David Stark, Joanna Kurczewska, Antoni Kamiński): rok 1989 to nie było starcie silnej władzy i silnej opozycji. To słabnąca opozycja skonfrontowała się z jeszcze bardziej słabnącą władzą.
Kiedy patrzymy na radykalizm i głębokość zmian instytucjonalnych wprowadzanych od 2015 roku, to niekiedy mamy tendencję, aby fałszywie wnioskować: skoro zmiany są tak głębokie, to muszą być wyrazem jakiejś nieuchronności, dziejowej konieczności historycznej. Tak nie jest! To rezultat stosunkowo niewielkich zwycięstw wyborczych. Nic nie jest nieuchronne.
Przypomnijmy, że wybory czerwca 1989 miały „tylko” zalegalizować opozycję w Sejmie, dać jej tam miejsce, ale właśnie jako mniejszościowej opozycji. I to dość nieoczekiwana wolta Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, dotychczasowych satelitów rządzącej PZPR, wolta, do której doprowadzenia przyczynił się Lech Wałęsa wraz z braćmi Kaczyńskimi, zmieniła układ. ZSL i SD, przechodząc do opozycji, zostawiły PZPR jako partię niemającą większości. I zaczęło się.
Nie ma więc obezwładniających nieuchronności historycznych. Ludzie mogą mieć na historię wpływ, niekiedy zasadniczy. Tak może być i teraz. Przy kruchej większości parlamentarnej nawet niewielka rekonfiguracja w ramach obecnego Sejmu mogłaby mieć wielkie konsekwencje.
Całe te polskie spory (a i duża część analiz) są niekiedy dość zaściankowe. W zbyt małym stopniu uwzględniają kontekst międzynarodowy.
Przy prezydenturze Bidena, który jest bardziej proeuropejski niż poprzednik, i po brexicie Polska mogłaby starać się być w Unii Europejskiej promotorem zbliżenia Europy i USA. Zarówno nasze elity władzy, jak i społeczeństwo, w odróżnieniu od niektórych innych krajów, nie widzą współpracy z USA i Europą jako wykluczającej się alternatywy, lecz raczej jako uzupełniające się elementy polityki. Ale żeby takie aktywne miejsce w polityce Unii zajmować, trzeba być w środku, a nie na poboczu. Inaczej szansa mija. A zamiast niej pojawia się zagrożenie. Zagrożenie co najmniej marginalizacji. A ono jest tym większe, im bardziej Unia służy do wewnętrznych rozgrywek mających przykryć wewnętrzną erozję systemu władzy.
Zbliżamy się do granicy. I tu nawet nie jest tak bardzo istotne, czy przekroczylibyśmy ją radykalnie, poprzez weto, czy też powoli, pełznąc na margines i tracąc wiarygodność jako partner, nawet po obecnym kompromisie. I tak utracimy tę wiarygodność jako partner, który wywołał zbędny konflikt. I to byłby pełzający przełom w o wiele bardziej pesymistycznym sensie niż opisywany wyżej. Kto wie, może nawet granicę tak rozumianego przełomu rządzący zaczęli już przekraczać.