Barcelona tylko dla koneserów
A jednak się kręci Dopiero u schyłku 2020 roku stało się jasne, dokąd zmierza kataloński klub. I że pogłosek, jakoby po prostu wdepnął w kryzys – przytrafia się każdemu, nawet potęgom – nie należy traktować poważnie.
W sobotni wieczór cała Europa powinna ogłuchnąć od wystrzeliwanych na Camp Nou korków od szampana, w końcu Leo Messi zdobył swoją 643. bramkę dla Barcelony, wyrównując wyczyn Pelego, który rekordową w dziejach futbolu liczbę goli wbitych na chwałę jednego klubu podarował niegdyś Santosowi. Ale fiesty nie było, było za to wszech miar symbolicznie. Oto argentyński wirtuoz wpycha piłkę do siatki dopiero po spartaczeniu rzutu karnego; jedenastka spada mu z nieba dzięki dość wątpliwemu werdyktowi sędziego; drużyna znów nie umie wygrać, choć podejmuje rywala z dolnej połowy ligi hiszpańskiej; dystans do Atlético wydłuża się do ośmiu punktów, a lider z Madrytu trzyma jeszcze w zapasie mecz zaległy. Ba, od szczytu tabeli oddziela Barcelonę więcej drużyn, bo Barcelona czołga się przez sezon w tempie Cádiz, klubiku dysponującego czwartym najnędzniejszym budżetem w całych rozgrywkach!
Teraz intymne zwierzenie, pewnie nie jestem w swoim stanie ducha osamotniony: katalońską degrengoladę obserwuję z rosnącym skrępowaniem, bo coraz częściej czuję się jak koneser fabuł z tabloidów, które tym bardziej rozsmakowują się w widoku upadającego celebryty, im uporczywiej lansowały go wcześniej na bóstwo. Niech piękny i bogaty się upodli i wyrżnie o bruk, a będziemy piszczeli z uciechy, niech Barcelona pokaże, jak nisko zdoła stoczyć się klub, któremu przepowiadano wieczne zwyciężanie – czyż to nie jest upajający spektakl?
O Katalończykach nie wystarczy bowiem powiedzieć, że przeżywają słabszy okres. Nie, oni podróżują ze skrajności w skrajność, i to pod każdym możliwym względem, nie tylko sportowym.
Przewodzą rankingowi krezusów, czerpiąc z najwyższych przychodów w klubowym futbolu, a jednak przygniata ich półmiliardowe zadłużenie, zresztą niedawno ponownie się zapożyczyli
– u rekinów z Goldman Sachs.
Stali się zakładnikami, a może wręcz niewolnikami nadpiłkarza, którego wielbili jako anioła wierności, a wkrótce być może pożegnają jako demona zdrady. Nawiasem mówiąc, Messi w całym roku 2020 strzelił gole na ledwie trzech stadionach poza Camp Nou i żadnym z nich nie wpłynął na rozstrzygnięcie, podwyższał tylko prowadzenie – wstrząsające, biorąc pod uwagę jego dotychczasowe standardy.
Zaledwie parę chwil temu katalońscy piłkarze dotykali perfekcji, stanowili mocną kandydaturę na drużynę wszech czasów – a w czasach pandemii szokują wybrykami, które tzw. superklubom miały się już nie zdarzać, w ich repertuarze osławione 2:8 z Bayernem sąsiaduje wszak z klęskami w obu El Clásico, spowodowaną kuriozalnym epizodem przegraną z Atlético czy poniżającym 0:3 u siebie z Juventusem. Poddają właściwie wszystkie arcyprestiżowe mecze, a ich sytuacja w lidze hiszpańskiej może okazać się jeszcze beznadziejniej fatalna, jeśli przypomnieć sobie, że w rundzie rewanżowej z prawie całą czołówką, od Realu Sociedad i Realu Madryt po Villarreal i Sevillę, zagrają na wyjazdach.
Tyle widać w tabelach i terminarzach, najokropniej wyglądają sceny z boiska. Gdy w sobotę gola wsadzał Barcelonie niejaki Mouctar Diakhaby, to uderzenia głową nie poprzedził ani wygranym pojedynkiem powietrznym, ani ucieczką od kryjącego go rywala – działał w pustce, obok nie było nikogo, wszyscy rywale rozpierzchli się, jakby nie ujrzeli frunącej piłki, lecz lądujący helikopter. Gospodarze nie tyle defensywną pracę zaniedbali, co ostentacyjnie ją zbojkotowali, a niebawem jeszcze kamery wychwyciły, jak z Ronalda Koemana, który miał bałagan posprzątać, rezerwowi piłkarze zwyczajnie się naśmiewają.
On, już trzeci trener zatrudniony w kolorowym roku 2020, wydaje się na razie fachowcem wyselekcjonowanym idealnie, jeśli Barcelona nadal, z niezmordowaną konsekwencją, zamierza sprawdzać, gdzie leży granica obciachu, której mimo nadludzkich starań nie zdoła przekroczyć. Holender imponuje zwłaszcza strategią zmian, jakich dokonuje podczas meczów – czasami pogarszają grę drużyny, czasami nie pogarszają, ale nigdy jej nie polepszają. Wszystko w zgodzie z kierunkiem obranym przez cały klub, który od dawna rezygnował z racjonalnych decyzji i aktualnie nie posiada nawet prezesa – wybory wyłonią go dopiero 24 stycznia, czyli tuż przed zatrzaśnięciem okna transferowego, gdy elekt nie będzie miał czasu na ewentualne ruchy personalne.
Pieniędzy zresztą też nie będzie miał, niewykluczone natomiast, że wcześniej dowiemy się, dokąd pójdzie sobie precz Messi, obecnie przebywający prawdopodobnie na emigracji wewnętrznej. Chaos, rozpacz i konanie, Katalończycy zasługują ostatnio na wszystkie antynagrody tego świata, wiadro Złotych Malin i kontener Ig Nobli, może nawet warto uhonorować ich za Biologiczną Bzdurę Roku, skoro wmawiają nam, iż w ekosystemie drużyny przeżyje tylu ofensywnych piłkarzy o identycznej lub zbliżonej charakterystyce, ilu Koeman zapragnie. Całość sprawia wrażenie tak wszechogarniającej ruiny, że trudno redukować teraźniejszość Barcelony do kryzysu. Dzieje się coś potężniejszego, klub, który otworzył bieżącą dekadę z absolutnym arcydziełem, ewidentnie chce zamknąć ją absolutnym paździerzem. Będzie niepojętym zwrotem akcji, jeśli Messi stamtąd nie zwieje.
O Barcelonie nie wystarczy powiedzieć, że przeżywa słabszy okres. Nie, ona podróżuje ze skrajności w skrajność, i to pod każdym możliwym względem