JESTEM SZCZĘŚCIARZEM
Jeśli rok 2020 go nie zatrzymał, nic go nie zatrzyma. Co na 2021 r. szykuje Jakub Józef Orliński?
grudnia śpiewak barokowy Jakub Józef Orliński skończył 30 lat. W ciągu ostatnich trzech lat osiągnął niewiarygodny wręcz sukces. Najlepiej podsumowuje go sążnisty artykuł z „New Yorkera” zatytułowany „Kontratenor z pokolenia milenialsów uwodzi niczym gwiazda pop”.
Orliński urodził się w Warszawie. Chodził do liceum plastycznego, jeździł na desce, słuchał hip-hopu, ale w chórze zafascynował się muzyką dawną.
W czasie studiów na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina dorabiał jako model i to doświadczenie wykorzystuje w sesjach, w których eksponuje ciało umięśnione na miarę posągu Dawida Michała Anioła.
Ciało rzeźbił, trenując breakdance, a głos – na prestiżowej Juilliard School of Music w Nowym Jorku. Występuje w jednym rzędzie z największymi solistami, m.in. Joyce DiDonato i Franco Fagiolim. W tym roku miał pierwszy raz wystąpić pod batutą Marca Minkowskiego w berlińskiej inscenizacji „Mitridate, re di Ponto” Mozarta, którą jednak odwołano.
Mogłoby się zdawać, że pandemia przystopowała jego karierę (odwołano ważne premiery, w których miał błyszczeć). Czy aby na pewno? Na miejscu jednego uciętego koncertu wyrastają dwa nowe.
Anna S. Dębowska: Kiedy ostatni raz występował pan w przedstawieniu operowym przed publicznością? Jakub Józef Orliński: W marcu. Odwołano wszystkie premiery, które miałem zaplanowane. Zrobiło się pusto, brakuje mi sceny. Tym bardziej że na wiele projektów czekałem, dużo sobie po nich obiecywałem. Np. po „Serse” Haendla w Opera de Rouen Normandie. Na tydzień przed premierą wycofali nas z produkcji. Miesiąc pracy poszło na nic. A „Serse” to była fantastyczna produkcja – fenomenalna młodzieżowa obsada, akcja przeniesiona do skateparku. Mój bohater Arsamene miał jeździć na deskorolce otoczony skaterami, ktoś inny na BMX-ie, ktoś na rolkach.
Fajnie jest tworzyć razem spektakl, dobrze się bawić śpiewaniem muzyki barokowej, którą kocham, i jeszcze mieć możliwość korzystania z zainteresowań z dzieciństwa. Bo kiedy byłem w gimnazjum, jeździłem na deskorolce. Dziesiątki kilometrów pokonałem w ten sposób, krążąc po zielonym Żoliborzu. Po zajęciach wskakiwałem na deskę, na uszy zakładałem słuchawki z hip-hopem i jazda!
Pan to się potrafi rozpędzić. Aż trudno uwierzyć w te przedpandemiczne szaleństwa, jak choćby sesja nagraniowa „Agrippiny” Haendla.
– Nagrywałem ten album w czerwcu 2019 r. To była dość szalona sytuacja. Miałem tam śpiewać niewielką rolę Narcisa, ale śpiewaczka wykonująca partię Ottona musiała zrezygnować i wskoczyłem na jej miejsce. Sęk w tym, że równocześnie grałem wtedy „Rodelindę” we Frankfurcie. Krążyłem jak wahadło między dwoma miastami – dwa dni nagrań do Toblach, a potem znów do Frankfurtu na spektakl. Mordercze, ale się udało.
Dwa tygodnie temu przyszła wiadomość o nominacji dla całego naszego zespołu do nagrody Grammy za nagranie „Agrippiny”. Główną postacią jest tam oczywiście Joyce DiDonato, ale jest też Franco Fagioli, Luca Pisaroni i orkiestra Il Pomo d’Oro z Maximem Emelyanychevem, którą znam doskonale.
Przed pandemią co parę miesięcy odbierał pan jakąś nagrodę: Najlepszy Młody Muzyk w Londynie, Opus Klassik za płytę „Anima Sacra” w Berlinie, a w tym roku też za „Rodelindę”, do tego Koryfeusz Muzyki Polskiej i Paszport „Polityki”. Musiało być panu ciężko wyhamować po tak intensywnych latach pracy.
– Nie mam poczucia zastopowania. Niemal codziennie coś się dzieje. Czasami mam wrażenie, że to jest trudniejsze niż zazwyczaj, bo non stop ktoś coś odwołuje lub przekłada, najczęściej na 2021 r. Nie wiem, jak to wszystko ze sobą pogodzę. Uzgodnienie terminów to tysiące maili, na które muszę szybko odpowiadać, komunikując się z moimi agentami w Nowym Jorku.
Weźmy choćby koncert w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu, który miał się odbyć 12 grudnia. Przenieśli go na przyszły rok. Niedługo potem piszą do mnie, że jednak chcą go zrealizować 20 grudnia, ale w połączeniu z nagraniem dla telewizji Mezzo i streamem na Facebooku. Za chwilę znów zmiana: wpuszczą publiczność i zrobią dwa koncerty jednego dnia – , co byłoby dla mnie dużym wyzwaniem. Aż w końcu oba ponownie odwołano.
Ale udało mi się nagrać koncert w Wersalu z brytyjskim wokalistą Miką, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Umie pan spadać na cztery łapy.
– Głupio mi o tym mówić, bo ogromnie szkoda mi znajomych, którzy nie mieli tyle szczęścia i perspektyw. Ale dla mnie czas pandemii był jednak produktywny i w sumie dobry. Nie należę do osób, które lubią siedzieć bezczynnie, załamując ręce. W marcu, kiedy odwołano moje występy, wróciłem do Warszawy. Od razu zacząłem kombinować. Pojawiły się różne pomysły, np. współpraca z pianistą Aleksandrem Dębiczem. Zawsze chcieliśmy coś razem stworzyć, ale to się nie udawało, bo od ośmiu lat byłem w podróży. I nagle – jestem na dłużej w Warszawie. Mówię więc do Alka: „Będę do ciebie przyjeżdżał” – on ma w domu fortepian. Zaczęliśmy grać koncerty charytatywne online, m.in. moją piosenkę „Stay Home”. Później dołączyłem do projektu nagraniowego Alka i gitarzysty Łukasza Kuropaczewskiego. Płyta ukaże się na początku roku, ale wypuściliśmy już teledysk z naszą wersją kolędy „Cicha noc”.
W całym tym zamieszaniu zdążył pan jeszcze nagrać nową solową płytę.
– Skończyliśmy nagrywać pod koniec września we Włoszech. Płyta ukaże się w przyszłym roku. Nie mogę wiele zdradzić. Moim konsultantem programowym i „wyszukiwaczem” barokowych skarbów był ponownie Yannis Francois, śpiewak i muzykolog, z którym współpracowałem przy realizacji moich poprzednich płyt – „Anima Sacra” i „Facce d’amore”. Yannis znów zaproponował mi garść fantastycznych utworów, nigdy wcześniej nienagranych. Towarzyszy mi Il Pomo d’Oro z dyrygentem Francesco Cortim, ale zaprosiłem też do współpracy innych śpiewaków, m.in. Fatmę Said, świetną egipską sopranistkę.
Kiedy byłem w gimnazjum, pokonywałem na deskorolce dziesiątki kilometrów. Na uszy zakładałem słuchawki z hip-hopem i jazda!
Nie obawia się pan, że w przyszłości będzie mniej produkcji w teatrach, bo nie będzie na nie pieniędzy?
– Wszystko zależy od kraju i sposobu, w jaki państwo wspomaga kulturę. Miałem dwie trasy koncertowe we Francji, które zostały odwołane, ale ponieważ miały dotację państwową, dostaliśmy za przygotowanie 30 proc. gaży. To było coś. W Staatsoper w Berlinie płacili nam za próby. Tam sytuacja nie jest fantastyczna, ale nie tak zła jak u nas. Jako freelancer dostałem na wiosnę z uruchomionego przez STOART funduszu socjalnego COVID-19 jednorazową zapomogę w wysokości ok. 1 tys. zł. Na szczęście potrafię radzić sobie sam i udało mi się wprowadzić w życie sporo własnych projektów, o których myślałem od dawna.
+