Co dalej z białoruskim reżimem?
Spryt Łukaszenki Komuś, kto jak ja z Białorusią Aleksandra Łukaszenki zetknął się, wjeżdżając tam od granicy z Rosją, łatwiej było zrozumieć fenomen długiego powodzenia „ostatniego dyktatora Europy”
Do Białorusi pod władzą Łukaszenki podchodziłem „od wschodu”. I przez to może łatwiej przyszło mi zrozumieć, w czym tkwiła tajemnica powodzenia tego polityka i jego reżimu. Kiedy wiosną 2004 r. pierwszy raz znalazłem się w Mińsku, to, co tam zobaczyłem, konfrontowałem z tym, co widywałem tuż za wschodnią granicą białoruską, w nędznych resztkach rosyjskich kołchozowych wsi.
Tam standard życia spadł nie do XIX-wiecznego, ale wręcz średniowiecznego poziomu. Kto był bezczelny, wyprzedawał na złom i przepijał resztki wspólnej „tiechniki” i metalowych konstrukcji obór czy magazynów. Pracy na miejscu żadnej.
W punkcie felczerskim upadłego sowchozu Biały Chołm spotkałem bardzo starą kobietę z ciężkim zapaleniem płuc i wysoką gorączką. Nie mogli jej pomóc, bo lekarstw dawno nie mieli. Dzwonić po pogotowie pielęgniarka nie chciała, bo bez sensu, 30 km nikt się do staruszki telepać nie będzie. Pamiętam, że namówiłem sołtyskę Białego Chołma, żeby jako władza wezwała pogotowie. Zamiast karetki przyjechała ekipa agentów FSB, by sprawdzić, co to za obcy mąci wodę we wsi. Spisali mnie, staruszki do szpitala nie wzięli, bo to „nie nasza robota”. I wszyscy tam, z agentami włącznie, wychwalali porządki w kraju Baćki, za drugą stroną granicy. Tam kołchozy przetrwały, „tiechnika” sprawna, ilości mleka, jak przewiduje plan, albo i ponad. Co roku najlepszy kombajnista dostaje od prezydenta auto. Lekarz dostępny na żądanie. Emerytury przychodzą na czas, i to gotówką, a nie jak pod Jekaterynburgiem jako materialny ekwiwalent – czasem nawóz, czasem trumna.
Na Powołżu, na Syberii, na Uralu rosyjskie wioski i miasteczka na przełomie wieków modliły się do Łukaszenki. Gdyby wtedy mógł stanąć do wyborów prezydenta Rosji, co mu się przecież roiło, pokonałby każdego. Władimira Putina też.
Na Białorusi przykład Rosji jelcynowskiej i wczesnej putinowskiej był skuteczny nie tylko dla propagandy Baćki. Przerażał też w „sarafannym radiu”, czyli ludowym przekazie typu „ktoś komuś powiedział”. A mówił on o bandyckich wojnach na ulicach miast rosyjskich, zachłannych oligarchach, którzy kradli na skalę w historii niespotykaną, korupcji i korozji państwa. Taki był powszechnie widziany obraz porządków pod rządami rosyjskiej, jak to określano, „dermokracji” – co tylko brzmi jak demokracja, ale oznacza „gównokrację”.
Przed takim złym losem niesionym przez postradziecką Nemezis, jak się wydawało, ratunku nie było. Republiki w Azji Środkowej dostały się samowolnym chanom i ich zachłannym świtom. Gruzją targały konflikty wewnętrzne i wojenne. Ukraina pogrążała się w korupcji, biedzie i awanturach o to, kto tam właściwie ma aktualnie prawo okradać naród. Białorusinów nie było trudno przekonać, że chronić ich mógł – i to dobrze, że ciężką ręką – tylko ktoś taki jak Łukaszenka.
Z tą ręką zetknąłem się już pierwszego dnia na Białorusi. Z rannego pociągu poszedłem do MSZ po akredytację korespondenta. Potem już z nią – pod redakcję opozycyjnej „Naszej Niwy”. Przeglądałem gazety z ogłoszeniami, bo były najlepszym źródłem informacji o miejscowym układzie życia. Mnóstwo tam było ogłoszeń o naprawie sprzętu domowego, odzieży, łataniu butów. Wtedy podeszli do mnie. Szczupli, wysportowani, w schludnych mundurach. Trzeźwi. Wylegitymowali. Spisali. Niczego nie wyjaśniali. Grzecznie się pożegnali. To była dla mnie nowość. Z czasem nauczyłem się, że Baćka twardą ręką trzyma też milicję i służby.
W sumie w jego kraju zatrzymywali mnie, rewidowali, przesłuchiwali ze 20 razy. Ale w przeciwieństwie do tego, co było w Rosji, ani razu nie przymawiali się o łapówkę, nie grozili rozprawą, po pijanemu nie machali przed nosem odbezpieczonym pistoletem, jak mi się zdarzyło na okupowanym Krymie. Żadnej samowoli, wszystko zgodnie z regulaminem i rozkazem.
Swój aparat represji Łukaszenka prowadził chytrze. Starannie dozował przemoc, tak by dokładnie odpowiadała stopniowi zagrożenia. Kanapowemu opozycjoniście, który żył jako tako dzięki zagranicznym grantom, aplikował parę pałek i kilka dób w areszcie.
Jednak już Aleksander Kazulin, który rywalizował z Łukaszenką w wyborach w 2006 r., dowiódł, że mocnym charakterem „zasłużył” na pięć i pół roku łagru, uparcie przez 53 dni prowadząc za drutami głodówkę. A np. do Wiktara Hanczara, polityka bojowego i zdolnego, a więc rzeczywiście groźnego, Baćka podchodził z najwyższym szacunkiem i najwyższym wymiarem kary. Kazał porwać, bez sądu rozstrzelać, ciało ukryć.
Sadyzm Łukaszenka stosował chirurgicznie, punktowo. Do czasu. Wiosną 2006 r. miński OMON rozgromił demonstrację idącą na więzienie przy ulicy Okrestina, gdzie reżim trzymał uczestników protestów po niedawnych wyborach prezydenckich. Podszedłem do leżącego na asfalcie pobitego człowieka. Był nieprzytomny. Obok mnie stanął oficer w pełnym rynsztunku specnazowca. To był, poznałem, Dzmitryj Pauliczenka, legendarny dowódca OMON-u, kat Hanczara i innych ważnych wrogów Łukaszenki. Spotkanie nieprzyjemne, bo wtedy, po deportacji z Białorusi sprzed kilku miesięcy, byłem w tym kraju nielegalnie. Ale pułkownik przyjrzał się leżącemu, bąknął: „Żyliec”, czyli „przeżyje”, wezwał sanitariuszy, uśmiechnął się do mnie niepełnym uzębieniem i sobie poszedł.
Od ostatnich sierpniowych wyborów przemoc, jaką Łukaszenka aplikuje swoim przeciwnikom, wydaje się już jednak bezmierna, okrucieństwo – ślepe. Dyktator spuścił ze smyczy swoich oprawców, rozkazując im traktować uczestników demonstracji z maksymalną brutalnością. Ale to nie stanowi odejścia od dotychczasowej logiki – on wie, że zagrożenie, przed którym teraz stoi, też jest maksymalne, dla niego śmiertelne.
Dyktator rozumie, że jest nagi. Utrzymywanie kraju w „bezpiecznej przystani” sztucznie utrzymywanej, „świetlanej” radzieckiej przeszłości przestało być pociągające. Sąsiedzi, w tym i Rosjanie, poszli do przodu, bez porównania lepiej radzą sobie z wyzwaniami współczesności, takimi jak choćby pandemia. Zostało mu poparcie najbardziej konserwatywnej części społeczeństwa – może 30 proc. I jako podpory jego władzy zostały z jednej strony siła „bratniej” Rosji, a z drugiej – jej słabość.
Łukaszenka pod naporem masowych protestów szybko mógł stracić lojalność swych trzymanych przez dekady na krótkiej smyczy, ale i dopieszczanych mundurowych. Doszłoby do tego, gdyby już 16 sierpnia murem nie stanął za nim Putin, obiecując, że jeśli będzie trzeba, podeśle do Mińska swoich pałkarzy. Białoruscy siłowicy zrozumieli, że skoro za prezydentem, pod którym zachwiał się fotel, stoi Moskwa, to i im opłaci się zachować wierność. Młócą więc naród od miesięcy z niegasnącą energią.
To siła. Ale jest jeszcze także słabość. Rosja, wspierając coraz bardziej znienawidzonego i coraz bardziej krwawego dyktatora, sama traci w oczach bratniego narodu. Więc topnieją jej szanse na utrzymanie Białorusi na swojej orbicie. W interesie Kremla byłoby postawić na któregoś z życzliwych mu opozycjonistów. Ale organizowanie takiego przewrotu pod naciskiem ulicy nie leży w naturze kremlowskiej władzy. Moskwa boi się „kolorowych” rewolucji. Łukaszenka ma zatem pole manewru między siłą a słabością „starszego brata” i nie wątpię, że chytrze będzie przedłużać swoją grę.
+