Izraelska lewica między kompromitacją a klęską
Wiadomość o rozpisaniu na
23 marca kolejnych przyspieszonych wyborów w Izraelu przeszła niemal niezauważona.
Nie tylko dlatego, że ogłoszono ją pod koniec grudnia ub.r., kiedy to świat zajęty był czym innym, ani nawet dlatego, że przyspieszone wybory, czwarte w ciągu dwóch lat, zdążyły spowszednieć. Wybory w niedużych krajach mają znaczenie albo wtedy, gdy zwiastują radykalny zwrot polityczny – a tu premierem i tak pozostawał Beniamin Netanjahu, albo gdy mają międzynarodowe konsekwencje – a kwestia palestyńska, najważniejszy międzynarodowy problem Izraela, w ogóle w tych kolejnych kampaniach nie zaistniała.
Marcowe wybory mogą jednak potwierdzić historyczny koniec izraelskiej lewicy jako politycznej alternatywy, a zarazem ukazać przyczyny tej klęski. O kurczący się centrolewicowy elektorat bije się już sześć partii. Lecz choć ich liczba zapewne wzrośnie, to zajmują coraz mniej miejsc w 120-osobowym Knesecie. W ostatnich trzech wyborach partie niereligijne i nieprawicowe zdobywały kolejno 49, 44 i 40 mandatów. Najnowsza z nich nazywa się po prostu Izraelczycy i nazwą tą przebiła skompromitowanych koalicją z Netanjahu Biało-Niebieskich. Można by do pustosłowia tych nazw dodać przerobiony slogan PZPR: „Program narodu programem partii”.
Lewica zbudowała Izrael bardzo po swojemu i przez pierwsze ćwierćwiecze państwa rządziła nim niepodzielnie, wybory zmieniały wyłącznie to, która akurat lewicowa frakcja była u władzy. Władzę straciła na skutek katastrofalnej, niemal przegranej wojny 1973 r. Prawica przystąpiła do demontażu struktur socjaldemokratycznego państwa. Przyniosło to krajowi gospodarczy rozkwit, co sprawiło, że lewica nie mogła już tego trendu odwrócić, nawet gdy wygrywała wybory. Cena jednak była wysoka.
Wskaźnik Giniego mierzący rozwarstwienie społeczne wynosi w Izraelu 39 (w Polsce 32), więcej niż w Chinach! Jedna trzecia zatrudnionych pracuje za płacę minimalną (lub nielegalnie za mniej), a COVID-19 dramatycznie pogorszył sytuację. Bezrobotnych jest w tym roku 15 proc. i więcej. 70 proc. wyborców uważa, że najważniejszym problemem kraju jest kryzys ekonomiczny. Ale nie kryzys jest głównym tematem kampanii, lecz pytanie, czy Netanjahu – którego proces o korupcję i nadużycia władzy ma się wreszcie rozpocząć – powinien nadal być premierem. Od lewa do prawa niemal wszyscy, z wyjątkiem Likudu, partii premiera, i jej religijnych sojuszników, uważają, że nie, nie powinien, ale nikt nie ma wątpliwości, że to Likud zdobędzie najwięcej głosów.
Dlaczego więc lewica nie jest w stanie przekuć kryzysu państwa i korupcji premiera w wyborczy sukces? Dlatego że jej hipotekę obciąża historia – egalitaryzm i próba pokoju z Palestyńczykami. Egalitaryzm obiecywał równość, ale siermiężną. Gospodarczy neoliberalizm Likudu daje każdemu szansę na bogactwo, ale przegrani w tym wyścigu tracą wiarę i w siebie, i w sens głosowania; przestają się liczyć. Porozumienia z Oslo przyniosły krwawą kampanię terroru Hamasu, która zdezawuowała ich obietnicę pokoju, zaś Netanjahu twierdził, że problemu palestyńskiego wcale rozwiązywać nie trzeba, i udowodnił to właśnie sukcesami dyplomatycznymi w świecie arabskim. By pozostać wierna swym zasadom, lewica musiałaby przekonywać Izraelczyków, że mają żyć biedniej i niebezpieczniej, ale za to sprawiedliwiej. Nawet nie próbuje. To na prawicy jej wyborcy dziś szukają tych, którzy mają szansę obalić Netanjahu. W ciągu niecałych dwóch lat liczba wyborców deklarujących się jako centrolewicowi skurczyła się o połowę. Zrezygnowali z nadziei na dostosowanie się rzeczywistości do ich przekonań i dostosowali przekonania do rzeczywistości.
Zasady więc kosztują, ale wyrzeczenie się ich również. Rezygnacja przez lewicę z obrony biedniejszych i słabszych oznaczała klęskę socjaldemokratycznych wartości i przyjęcie nierówności szans jako normy. Rezygnacja z obrony praw Palestyńczyków, których ich sięgnięcie po terror wszak nie unieważniło, oznaczała klęskę liberalnych wartości i przyjęcie nierówności praw jako normy. Trudno oczekiwać, żeby ci, którzy na nierównościach tych korzystają, zagłosowali wbrew swym interesom. Netanjahu oferuje im w pakiecie korzyści z cudzej krzywdy, korupcję oraz dyskredytowanie ostatnich liberalnych instytucji, jak niezawisłe sądy i niezależne media, które krzywdy chcą naprawiać, a korupcję karać. Premier wygra wybory nie mimo swych nadużyć, ale dzięki nim. Lewica zaś, trawestując Churchilla, miała do wyboru kompromitację albo klęskę. Wybrała kompromitację – a klęskę będzie miała i tak.
+
Zasady więc kosztują, ale wyrzeczenie się ich również. Rezygnacja przez lewicę z obrony biedniejszych i słabszych oznaczała klęskę socjaldemokratycznych wartości i przyjęcie nierówności szans jako normy