Zorro był Polakiem!
A jednak się kręci
szkoła skoków zdominuje trzecią dekadę, to już oczywista oczywistość.
Uważnie obserwujmy trajektorię jej lotu, bo nadciąga przełom. Wreszcie my, Polacy, będziemy w czymś najlepsi na świecie – a właściwie już jesteśmy, skoro w drużynowym Pucharze Narodów zatriumfujemy wkrótce po raz trzeci w ostatnich pięciu latach.
O byciu ponad resztę ludzkości roimy od zawsze, więc niestrudzenie się z ludzkością porównujemy i czekamy, aż ludzkość naszą wyższość oficjalnie uzna. Tylko nie zdołaliśmy znaleźć dotąd konkurencji, w której rządzilibyśmy absolutnie. Nawet w piciu nie idzie, choć picie pozostaje naszym sportem narodowym, jedynym powszechnie uprawianym, i lubimy się swoją pijacką wydolnością chełpić.
Właśnie dlatego iluminację przeżyłem przed monopolowym. Na jego widok zbaraniałem, bo wyparł piekarnię, a mieszkam w okolicy o prawdopodobnie najwyższym na planecie stężeniu czynnych non stop wódopojów na metr kwadratowy. Gdy wyjdę z domu w środku nocy, mam wybór bez dna na wyciągnięcie nogi – 120 m w prawo pełen bar oferuje stacja benzynowa, 80 m w lewo stoi buda wyładowana już wyłącznie wyskokowymi flachami, 200 m w tył dzieli mnie od Alkoholi 24 h. Można się urżnąć oparami. Żaden inny produkt (no, poza substancjami smolistymi) nie jest w Polsce aż tak wszechdostępny – wszędzie, o dowolnej porze, przy minimalnym wysiłku. I co? Pomimo doskonałej infrastruktury oraz mocarstwowych ambicji w przyjmowanym na łeb litrażu ustępujemy zarówno Rosjanom czy Litwinom, jak i wielu innym mniej renomowanym nacjom. Cholernie daleko do globalnego prymatu.
Taki już nasz, przegrywów, los. Próbowaliśmy, szukaliśmy koronnej konkurencji do utraty tchu i wszystko jak krew w piach. Czasem trafi się Chopin (ten XIX-wieczny, nie 40-procentowy), czasem Curie-Skłodowska, czasem idea wyprodukowania miliarda samochodów elektrycznych, ale nie urośliśmy na imperium ani fortepianowe, ani chemiczne, ani motoryzacyjne. W sporcie identycznie – nawet gdy od ziemi oderwą się natchnieni siatkarze, to wygrywają tylko mundiale, na olimpiadzie obrywają już w ćwierćfinale. Tęsknotę za niekwestionowaną wielkością możemy karmić co najwyżej w lataniu precyzyjnym, Polacy od zawsze biorą tam wszystko. Za mojego dzieciństwa krążyła nawet anegdota, że zdobywają medale w samolotach, do których Niemcy baliby się wsiąść. Ale to nisza mniejsza niż wirus.
Dopiero narciarska eskadra pozwoliła nam uzyskać pełnię człowieczeństwa. Cudownie, że przejęła na własność akurat Cztery Skocznie – imprezę najbardziej miarodajną, bo rozciągniętą na osiem wyjść z progu (plus kwalifikacje), w przeciwieństwie do dwuskokowych skrótowców obwoływanych szumnie mistrzostwami świata czy konkursami olimpijskimi. No i – nie bagatelizujmy czynnika geopolitycznego – wygrywa na terytorium z Niemiec z Niemcami. Gdyby rozprawiała się z Bułgarami, Hiszpanami czy Australijczykami, rosół podczas zawodów smakowałby mniej tłusto.
Najbliższa przyszłość jest jasna: najdalej zacznie lądować Stękała, najmłodszy z superbohaterów. Przeszłość też jest jasna, dlatego nie wolno nam powtórzyć błędu amerykańskiej popkultury, która całkiem zapomniała, że nie byłoby Avengersów, gdyby nie Zorro – prototyp wszelkich Batmanów i Supermanów, pierwszy zamaskowany, bezinteresowny, nadludzko skuteczny w walce obrońca uciśnionych. Małysz, który ocalił rodaków, łudząco go przypomina – zamiast szpadą przeszywał powietrze nartami, zamiast peleryny wkładał opływowy kostium, również zasłaniał twarz, też działał chałupniczo, w pojedynkę i bez ultranowoczesnych technogadżetów, w zderzeniu z machiną skoków niemieckich czy austriackich wyglądał na straceńca.
Następcy walczą już w drużynie, przy wsparciu nauki, mają lasery, szmery, bajery. Jak Avengersi. Nigdy więc dość dziękczynnych toastów: Małysz to więcej niż ikona i pomnik, to najważniejsza postać naszego sportu w bieżącym stuleciu. A może nawet w ogóle.
l