Upadek mitu smoleńskiego
Chaos w smoleńskim śledztwie prokuratury i awantura w podkomisji Antoniego Macierewicza. Na 11. rocznicę katastrofy prezydenckiego tupolewa nie będzie ani raportu, ani końca śledztwa.
Najnowsza informacja ze śledztwa smoleńskiego jest taka, że prok. Marek Pasionek ma zostać odsunięty od kierowania Zespołem nr 1, powołanym w Prokuraturze Krajowej w 2016 r. do ponownego zbadania katastrofy. Mianowanie go szefem zespołu połączone zostało z nominowaniem go na zastępcę prokuratura krajowego, co miało dodawać prestiżu nowemu śledztwu. Teraz, wg źródeł „Wyborczej”, Pasionka ma zastąpić prokurator Elżbieta Janicka, obecna wiceszefowa Departamentu Postępowania Sądowego PK. Chcieliśmy tę informację zweryfikować w Prokuraturze Krajowej. W środę zapytaliśmy m.in. o aktualny skład zespołu, o czynności, które przeprowadzono w śledztwie i jego koszty.
Odpowiedzi na razie nie ma. Rzeczniczka PK, prok. Ewa Bialik, pytana, czy na 11 rocznicę katastrofy można spodziewać się szerszej informacji o stanie śledztwa, odparła, że „jeśli taka informacja będzie, to zostanie opublikowana”.
Pogrzebana nadzieja PiS
Na to, że Pasionek nie nadzoruje już śledztwa, może wskazywać jego aktualny biogram na stronie PK. Jest na niej jeszcze jedna ciekawa zmiana. Od 2016 r. była tam stała zakładka informująca o pracach Zespołu nr 1. Teraz zakładka zniknęła.
Marek Pasionek był nadzieją PiS na to, że nowe śledztwo udowodni wreszcie, że tragedia w smoleńsku nie była zwykłą katastrofą komunikacyjną, ale zamachem, za którym stała Rosja oraz politycy Platformy Obywatelskiej. Za poprzednich rządów prokurator brał udział w pierwszej fazie śledztwa, ale w 2011 r. wyszło na jaw, że (razem z obecnym prokuratorem krajowym Bogdanem Święczkowskim) przekazywał informacje z postępowania przedstawicielom ambasady USA. Nie miał na to zgody przełożonych i wszczęto wobec niego sprawę dyscyplinarną. W obronę wziął go PiS, więc powyborcza nominacja po zwycięstwie tej partii była czymś oczywistym.
Zespół nr 1 zaczął swoją pracę od dwóch decyzji. Pierwszą było odsunięcie od postępowania grupy prokuratorów wojskowych, którzy prowadzili śledztwo smoleńskie od 10 kwietnia 2010 r. Była to forma kary. – Nikt nigdy mnie tak nie upokorzył – wspomina po latach jeden z wojskowych śledczych.
Poza jednym (płk. Karolem Kopczykiem) wszyscy dostali nakazy pracy w jednostkach wojskowych oddalonych od Warszawy nieraz o setki kilometrów. W marcu 2016 roku otrzymali od szefa MON Antoniego Macierewicza decyzje o przeniesieniu do rezerwy kadrowej. Represje złagodził minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i stanęło na tym, że prokuratorzy przeszli do warszawskich prokuratur niższego szczebla, część odeszła też z wojska.
Barbarzyńskie ekshumacje
Decyzją drugą były ekshumacje wszystkich nieskremowanych ofiar katastrofy. Nie pomogły protesty części rodzin ani apele, by ekshumowano tylko groby tych, których bliscy się na to zgadzają. Otwarto wszystkie trumny. Prace przebiegały w ponurej atmosferze, ekipy ekshumacyjne przyjeżdżały na cmentarze nad ranem, a kordony policji i żandarmerii odgradzały dostęp do grobów.
20 września 2018 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu przyznał rację rodzinom Leszka Solskiego i Arkadiusza Rybickiego, które odwołały się do instytucji europejskich. Trybunał orzekł, że „Polska, wykonując ekshumacje ciał ofiar katastrofy smoleńskiej wbrew woli rodzin, naruszyła europejską konwencję praw człowieka”. Rodziny dostały po 16 tys. euro zadośćuczynienia, ale ekshumacje były już zakończone. – Czekam na przeprosiny ze strony ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry za nieludzkie potraktowanie zwłok mojej żony – mówił po wyroku Trybunału Paweł Deresz, mąż Joanny Szymanek-Deresz. Reakcji Ziobry nie było.
Prokuratura Krajowa stwierdziła: „Podejmując trudną decyzję o przeprowadzeniu ekshumacji, prokuratura kierowała się dążeniem do ustalenia prawdy o przebiegu i przyczynach tragedii, ale także interesem rodzin ofiar”. Jednocześnie PK uznała, że ekshumacje przyniosły wymierne efekty. „Stwierdzono zamianę ośmiu ciał. Znaleziono 69 szczątków ludzkich pochodzących od 26 ofiar w trumnach innych ofiar katastrofy. W skrajnym przypadku w jednym grobie złożono fragmenty ciał należące do ośmiu ofiar katastrofy” – czytamy w mailu do „Wyborczej”.
Czy na szczątkach znaleziono ślady materiałów wybuchowych lub inne dowody na zamach? Odpowiedź: „W wielu sekcjonowanych zwłokach stwierdzono obecność ciał obcych: rękawiczki sekcyjne, sznurki, worki, butelki, fiolki z substancjami odkażającymi”, zaś „w wielu opiniach biegli stwierdzili, iż w toku rosyjskich sekcji opisano obrażenia ofiar, które faktycznie nie zostały ujawnione lub też nie opisano obrażeń, które ujawniono podczas sekcji w Polsce”.
Śladów na zamach więc nie ma, a to, co zostało odkryte, jest typowe dla skutków katastrof. Podczas ekshumacji prokuratura chętnie przekazywała mediom makabryczne szczegóły na temat stanu szczątków, a pytania o dowody wybuchu zbywano.
Wraca trotyl
Dzisiaj, mimo że ekshumacje zakończono w 2018 r., prokuratura nie ma jeszcze związanej z nimi kompleksowej opinii biegłych medycyny sądowej. Tak przynajmniej podaje prorządowy tygodnik „Sieci”, który przed 11. rocznicą katastrofy wrócił do sprawy śladów materiałów wybuchowych, jakie znaleźli zatrudnieni w śledztwie eksperci. „Sieci” podają, że ślady trotylu oraz heksogenu znaleziono na fotelach tupolewa, badanych we Włoszech, w Laboratorium Kryminalistycznym Korpusu Karabinierów.
Odkrycie potwierdza tygodnikowi płk Adolfo Gregori, wiceszef laboratorium. Dalej jednak czytamy, że „włoscy eksperci nie przysłali [do Polski] pisemnego podsumowania badań, bo nie zostały one jeszcze zakończone. Umowa od początku była jasna, że dopiero po przebadaniu wszystkiego sporządzą dokument. Wtedy będzie można mówić o zamknięciu pierwszego z czterech etapów analizy kryminalistycznej.”
Trotyl na tupolewie to temat znany od lat. W 2013 r. jego ślady wykryło Centralne Laboratorium Kryminalistyczne polskiej policji, w 2017 r. potwierdziło to laboratorium brytyjskie w Kent. Tyle tylko że w sytuacji, gdy takich śladów nie ma ani na zwłokach, ani na innych częściach wraku oraz na miejscu katastrofy, jest to trop prowadzący donikąd. Według przypuszczeń z 2013 r. ślady mogą pochodzić z mundurów i sprzętu żołnierzy, którzy przed katastrofą byli transportowani tupolewem.
Jeszcze pod rządami PO-PSL prokuratura postawiła zarzuty trzem rosyjskim kontrolerom lotu, którzy 10 kwietnia 2010 r. byli na lotnisku w Smoleńsku. Zdaniem śledczych Rosjanie powinni zamknąć lotnisko z powodu złych warunków pogodowych i zdecydowanie zabronić nawet próby lądowania. We wrześniu 2020 r. Zespół wystosował wobec nich akt oskarżenia i wystąpił o areszt. Zarzuty dotyczą „umyślnego spowodowania katastrofy w ruchu powietrznym, skutkującego śmiercią wielu osób”. Tyle, że te działania mają wymiar czysto symboliczny. Rosja kontrolerów nie wyda, nie udało się nawet ich przesłuchać. Od strony formalnej przez 6 lat w śledztwie nie zmieniło się nic.
Według jedynej istniejącej opinii biegłych prokuratury wojskowej samolot się rozbił, bo leciał za nisko, we mgle, za szybko się zniżał, a załoga nie przestrzegała zasad bezpieczeństwa. Dlatego na wysokości poniżej siedmiu metrów maszyna zahaczyła lewym skrzydłem o drzewo, obróciła się kołami do góry i uderzyła w ziemię. Latem 2015 r. zasadnicza część śledztwa miała zostać umorzona „z uwagi na śmierć sprawców”, czyli pilotów. Zarzuty miały być postawione tylko rosyjskim kontrolerom.
Ostatnie stanowisko Prokuratury Krajowej w sprawie śledztwa smoleńskiego pochodzi dokładnie sprzed roku. W rocznicowym komunikacie z 10 kwietnia 2020 r. czytamy, że śledztwo „znalazło się w kluczowej fazie, jaką jest początek prac międzynarodowego zespołu biegłych mającego przygotować kompleksowy raport. Dobiega jednocześnie końca pozyskiwanie specjalistycznych opinii z renomowanych zagranicznych instytutów naukowych, którym zlecono badania próbek pobranych z miejsca katastrofy”.
„Nie możemy być zakładnikami”
– Jeśli mamy jako państwo powiedzieć, jaki był rzeczywisty przebieg katastrofy smoleńskiej, musimy mieć litą pewność, co do każdego elementu przekazu – deklarował parę dni temu prezes PiS w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”. To kolejny raz, kiedy Kaczyński publicznie każe Antoniemu Macierewiczowi wstrzymać się z publikacją raportu smoleńskiej podkomisji.
Bo po 5,5 roku rządów PiS i wydaniu milionów złotych na badanie tej katastrofy Kaczyński musi przyznać, że nie ma już pewności, że Macierewicz cokolwiek wyjaśni.
– Wśród osób badających przyczyny katastrofy są rozbieżności – Antoni Macierewicz uważa, że raport jest gotowy, a część osób zgłasza potrzebę wykonania kolejnych analiz i badań. Chciałbym, żebyśmy doszli do takiego momentu, w którym wszelkie takie wątpliwości nie będą miały miejsca – zaznaczył prezes PiS.
I dodał, że „Polska powinna przedstawić światu wyjaśnienia, które nie będą budziły zastrzeżeń”. – Nie możemy być zakładnikami tej czy kolejnej rocznicy – tłumaczy szef PiS.
A dotąd tak było. Macierewicz przed kolejnymi rocznicami ogłaszał sam albo w towarzystwie Kaczyńskiego kolejne wersje raportów podkomisji. To były spektakularne wpadki. Np. w kwietniu 2017 r., kiedy Macierewicz, jeszcze jako szef MON, na podległej mu Wojskowej Akademii Technicznej ogłosił, że przyczyną katastrofy był wybuch bomby termobarycznej.Wchodzących na pokaz filmu o katastrofie witali wtedy żołnierze w mundurach z epoki Księstwa Warszawskiego.
Dlaczego Macierewicz wybrał bombę termobaryczną? Bo nie zostawia ona śladów typowych dla materiałów wybuchowych. Potem
Po 5,5 roku rządów PiS i wydaniu milionów złotych na badanie przyczyn katastrofy, Kaczyński musi przyznać, że nie ma już pewności, że Macierewicz cokolwiek wyjaśni
szybko wyszło na jaw, że podkomisja zmanipulowała wyniki analiz naukowców z WAT, by potwierdzić swoją hipotezę.
Nawet dla Jarosława Kaczyńskiego to było już za dużo. Od tego czasu prezes zaczął coraz mocniej odchodzić od teorii zamachu.
Macierewicz „unieważnia raport Millera”
Podkomisja smoleńska zaczęła prace w marcu 2016 r. W jej skład weszło 21 osób, w większości znanych już wcześniej z zespołu parlamentarnego, którym Macierewicz kierował w latach 2011-15. Efektem prac zespołu były raporty dowodzące, że w Smoleńsku doszło do zamachu, rząd PO-PSL ukrył zaś prawdziwe okoliczności tragedii, a nawet współpracował z Rosją, która jest odpowiedzialna za zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Kierujący MON Antoni Macierewicz, tworząc podkomisję, musiał obejść prawo. Nie mógł powołać komisji, bo przepisy lotnicze nakazują, by wypadki lotnicze badali specjaliści od szkolenia lotniczego, techniki lotniczej, nawigacji, ruchu lotniczego, ratownictwa lotniczego, meteorologii, łączności, prawa lotniczego oraz medycyny. Takich ekspertów wierzących w smoleński zamach i kwestionujących ustalenia rządowej komisji Jerzego Millera po prostu nie ma. W podkomisji zasiedli więc naukowcy i pasjonaci bez doświadczenia w badaniu katastrof.
Podkomisja miała obalić ustalenia rządowej komisji Jerzego Millera, że prezydencki Tu-154 w gęstej mgle, nie widząc ziemi, leciał za szybko i za nisko. Tak nisko, że na wysokości niecałych 7 m (dozwolone minimum to 100 m) zawadził lewym skrzydłem o brzozę, obrócił się i spadł na ziemię. Nie obaliła, choć w 2017 r. Macierewicz ogłosił, że „unieważnia raport”.
Pierwszym szefem podkomisji był Wacław Berczyński. To jeden z najbliższych współpracowników Antoniego Macierewicza z czasów „smoleńskiego zespołu parlamentarnego”. Macierewicz wykorzystywał też Berczyńskiego jako konsultanta w sprawie przetargu poprzedniego rządu na zakup francuskich śmigłowców Caracal. Miał on nawet dostęp do tajnych dokumentów. W wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” pochwalił się, że to on „uwalił caracale”, czyli przyczynił się do unieważnienia kontraktu. Wybuchła afera, Berczyński wyjechał z Polski, a faksem zrezygnował z kierowania podkomisją smoleńską. Potem miał z podkomisją współpracować na odległość, ale nie wiadomo, co robił. Dziś jest nieuchwytny.
Podkomisja w ogniu sporów
W tej samej „Gazecie Polskiej”, zaraz po rozmowie z Kaczyńskim, jest wywiad z Macierewiczem. Dziennikarz pyta b. szefa MON o jego deklarację z 13 marca. Tego dnia na antenie Radia Maryja Macierewicz mówił, że raport jego podkomisji „będzie mógł zostać przyjęty i opublikowany jeszcze w kwietniu”. Z odpowiedzi Macierewicza wynika, że to już nieaktualne, bo plany pokrzyżowały obostrzenia związane z pandemią COVID-19. Chodzi o brak podpisów pod raportem wszystkich członków komisji. W innych wystąpieniach Macierewicz utrzymuje, że raport właściwie już jest: to godzinny film, który w grudniu 2020 r. pokazano posłom z komisji obrony narodowej. Film potwierdza głoszone przez Macierewicza teorie o wybuchach jako przyczynie katastrofy. Twardych dowodów nie podaje.
Jørgensen: „Macierewicz musi odejść”
Macierewicza mają dość nie tylko opozycja i Kaczyński. Najmocniejsza krytyka pod jego adresem idzie ostatnio z kręgu jego dawnych współpracowników, wyznawców twierdzeń o zamachu smoleńskim. Wspomniany tygodnik „Sieci”, w tym samym numerze, w którym informuje o tym, że Włosi odkryli trotyl, publikuje 10-stronicowy tekst autorstwa Glenna Jørgensena, b. członka podkomisji, męża Ewy Stankiewicz, reżyserki filmów o Smoleńsku (emisję jej ostatniej produkcji w TVP wstrzymali Macierewicz z Kaczyńskim, film ma być pokazany w sobotę).
Tekst Jørgensena to jedno wielkie oskarżenie pod adresem Macierewicza. „Bez kompetencji w danej dziedzinie, umiejętności i aktualnej wiedzy trudno oczekiwać sukcesu” – pisze o ekspertach komisji. Wyśmiewa też twierdzenia, że film pokazany posłom jest „raportem”: „Świadczy to o całkowitej niewiedzy, czym jest raport i co powinien zawierać. Lub o poważnej próbie wprowadzenia w błąd odbiorcy”.
Norweg w kilkunastu punktach wylicza błędy podkomisji. „Chaos wygenerowany przez Antoniego Macierewicza grozi sytuacją, że będziemy mieć do czynienia nie z jednym raportem, ale z dwoma albo nawet większą liczbą raportów wygenerowanych w kierowanej przez niego podkomisji, z których każdy idzie w innym kierunku, a w sumie wykluczają się one nawzajem”. Jego zdaniem komisję może uleczyć tylko „wymiana [Macierewicza] na kompetentnego przewodniczącego”.
Co na to Macierewicz? Po pierwszych wystąpieniach Jørgensena b. szefa MON bronili jego zwolennicy z Klubów „Gazety Polskiej”. Twierdzili, że Jørgensen pokłócił się z Macierewiczem o brzozę. Miała zostać kupiona w Rosji i przewieziona do USA w celu poddania eksperymentowi z uderzeniem skrzydłem samolotu. Teraz w „Gazecie Polskiej” Macierewicz insynuuje, że Jørgensen może być „w coś zamieszany”. W co? Nie wiadomo.