Każdy normalny lekarz leczy wszelkimi możliwymi środkami
Żaden pacjent nie pozostanie u nas bez opieki. Nie ma mowy o monitorowaniu stanu chorych przez kamery, co ma miejsce w niektórych szpitalach. Lekarze wypisują tam rano zlecenia i znikają, a pacjentami zajmuje się Pan Bóg. Chorzy, którzy mieliby szansę przeżyć przy odpowiedniej opiece, w takich warunkach umierają – mówi prof. Andrzej Chmura.
ROZMOWA Z PROF. ANDRZEJEM CHMURĄ
chirurgiem transplantologiem, byłym kierownikiem Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Transplantacyjnej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Od marca 2020 r. razem z prof. Arturem Kwiatkowskim, byłym dyrektorem Instytutu Transplantologii WUM kieruje oddziałem chirurgii ogólnej w Szpitalu Powiatowym w Kętrzynie. Jesienią ubiegłego roku szpital został przekształcony w covidowy, a lekarze pracę chirurgów zamienili na opiekę nad pacjentami zakażonymi koronawirusem.
ANITA KARWOWSKA: Czołowi polscy chirurdzy transplantolodzy z dnia na dzień zostali zakaźnikami.
PROF. ANDRZEJ CHMURA: Prof. Artur Kwiatkowski i ja jesteśmy transplantologami z wieloma sukcesami na tym polu. Nie mogliśmy jednak dalej realizować naszych planów na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, postanowiliśmy więc odbudować chirurgię w Szpitalu Powiatowym w Kętrzynie, która praktycznie nie istniała od kilku miesięcy.
Byliśmy na dobrej drodze, aby osiągnąć nasz cel, aż wybuchła pandemia. Szpital został przekształcony w covidowy. Oddział pediatrii w ogóle przestał działać, a ortopedia, chirurgia i interna to dziś oddziały zakaźne. Wszyscy lekarze, czyli czwórka internistów, trójka chirurgów – w tym ja – i trójka ortopedów, zajmują się wyłącznie leczeniem zakażonych koronawirusem.
Stworzyliście zespół covidowy bez żadnego specjalisty od leczenia chorób zakaźnych. Czego to wymagało?
Jeszcze przed przekształceniem szpitala kontaktowaliśmy się z kolegami zakaźnikami, bakteriologami, czytaliśmy publikacje naukowe, rozmawialiśmy z lekarzami z zagranicznych ośrodków.
Przyjęliśmy zasadę, że żaden pacjent nie pozostanie bez opieki. Trafiają do nas osoby w różnej kondycji psychicznej. Zrywają sobie maski tlenowe, wymagają karmienia, zabiegów higienicznych. Nie wyobrażam sobie, by pozostawić tych chorych samym sobie.
Cały czas jest więc mnóstwo roboty. Mamy miejsca w szpitalu dla 62 chorych. Na naszym oddziale (24 łóżka) są bez przerwy dwie pielęgniarki i opiekunka, rano co najmniej dwóch lekarzy lub więcej, potem również. Pielęgniarki są zajęte pobieraniem krwi, iniekcjami. Dzielimy się z nimi obowiązkami, pomagamy wozić chorych na badania, pilnujemy, czy w butlach nie kończy się tlen, niektórym po dziesięć razy zakładamy maskę.
Nie ma mowy o monitorowaniu stanu pacjentów przez kamery, co ma miejsce w niektórych szpitalach. Lekarze wypisują rano zlecenia i znikają, pacjentami zajmuje się Pan Bóg. Chorzy, którzy mieliby szansę przeżyć przy odpowiedniej opiece, w takich warunkach umierają.
Czy pacjent, który trafia do szpitala covidowego w małym mieście, ma mniejsze szanse na przeżycie niż ten leczony w dużym ośrodku?
Nie ma znaczenia, gdzie jest szpital. O jakości leczenia przesądza zorganizowanie leczenia, wyposażenie szpitala i kompetencje personelu, czyli wiedza, jak leczyć, oraz oddanie chorym.
Czego w szpitalu covidowym nie może zabraknąć?
Tlenu, ponieważ leczymy osoby z ciężką niewydolnością oddechową. Niestety, nie wszędzie go starcza.
Jak jest u państwa?
Podajemy tlen z instalacji w ścianie i z butli. Mieliśmy niewiele czasu na dostosowanie pomieszczeń, a na rynku brakowało sprzętu, ponieważ zakupy robili wszyscy. Nie mogliśmy np. dokupić drugiego zbiornika tlenu, dlatego bazujemy na jednym. Dziennie zużywamy dwie tony tlenu.
To dużo?
Bardzo. Dyrektor powiedział, że to znacznie więcej niż wszystkie inne okoliczne szpitale. Leczymy chorych intensywnie.
Pacjent ma dostać wszystko, czego potrzebuje, by wyzdrowieć.
Nie usłyszał pan sugestii, żeby oszczędzać na tlenie? Ostatnio taką prośbę do warszawskich lekarzy skierował wojewoda mazowiecki.
Przecież to kompletnie bez sensu. Każdy normalny lekarz leczy swojego pacjenta wszelkimi możliwymi środkami i, jeśli można, bez ograniczeń.
Brakuje lekarzy umiejących obsługiwać respiratory. Jak sobie z tym poradził pański szpital?
Mamy dwóch anestezjologów, dlatego mogliśmy zorganizować tylko sześć łóżek OIOM-owych. Leczenie pacjentów z niewydolnością oddechową jest pełne niuansów.
W najlepszych ośrodkach covidowych przeżywa około połowy pacjentów oddziałów intensywnej opieki medycznej, ale na mniejszych OIOM-ach śmiertelność jest znacznie wyższa.
A w waszym szpitalu?
Na naszym oddziale umiera między 13 a 17 proc. pacjentów. Przenosimy niektórych na OIOM, ale robimy to dopiero wtedy, gdy dochodzimy do ściany, lecząc ich u nas. Tak więc na nasz OIOM trafiają z obu oddziałów chorzy w skrajnie ciężkim stanie, u których zmiany covidowe obejmują ponad 80-90 proc., co sprawia, że tylko nielicznych da się uratować.
Jako chirurdzy jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że pacjentowi pomagamy pracą naszych rąk bezpośrednio na stole operacyjnym. Teraz możemy się opierać tylko na działaniu tlenu i leków. To dla nas trudne, musieliśmy zmienić sposób myślenia i działania.
Podstawowe leczenie polega na stosowaniu antybiotyków, sterydów – im bardziej zajęta jest tkanka płucna, tym więcej ich potrzeba – oraz heparyn drobnocząsteczkowych zapobiegających zakrzepicy.
Oczywiście wielu pacjentów musi dodatkowo otrzymywać swoje leki, np. insulinę, leki nadciśnieniowe, czasem przeciwpadaczkowe.
Stosujemy także remdesivir i tocilizumab – ten ostatni po oznaczeniu interleukiny 6. Zdarza się, że pacjenci, u których zmiany covidowe obejmują niemal całe płuca, wracają do zdrowia, a ci początkowo w dobrej formie nagle zaczynają się pogarszać i części z nich nie udaje się uratować.
Wspomniał pan o niestandardowych metodach leczenia. Czyli jakich?
Stosujemy m.in. terapię hybrydową, czyli np. do AIRVO, który podaje 60 litrów tlenu na minutę, dodajemy drugie źródło tlenu przez maskę, dzięki czemu dostarczamy 95 litrów tlenu ma minutę. Równolegle możemy w ten sposób leczyć dwie osoby, ponieważ mamy tylko dwa urządzenia AIRVO.
Łączymy też podawanie tlenu o dużym stężeniu przez maskę (do 35 litrów na minutę) razem ze zwykłymi noskami (do 25 litrów na minutę z butli). Dzięki temu saturacja np. z poziomu 70 proc. rośnie do powyżej 90 proc. Możemy tak leczyć jednocześnie więcej pacjentów.
Jak opisałby pan stan naszego systemu ochrony zdrowia po roku pandemii? Zapaść?
To kryzys, ale nie zapaść. Wiele rzeczy było robionych bez głowy, szpitale przekształcane na siłę w covidowe nie otrzymały wystarczającego wsparcia ani finansowego, ani merytorycznego.
Błędem było poluzowanie obostrzeń wiosną i latem ubiegłego roku, te opowieści, że już po pandemii. Zwłaszcza że nasze społeczeństwo, słysząc o zniesieniu części zakazów, przyjmuje, że wirusa już nie ma, i zachowuje się tak, jak widzieliśmy w Zakopanem i innych miejscach.
Właściwie obserwujemy to cały czas – za każdym razem, gdy rezygnujemy z obostrzeń, sytuacja staje się bardzo zła. Teraz doświadczamy tego z całą mocą.
Udało się panu uniknąć zakażenia? Zachorowałem dosyć ciężko przed Bożym Narodzeniem. Następstwa odczuwam do dziś, dlatego nie mogę brać dyżurów. Przez całe życie byłem aktywny sportowo – grałem w tenisa, codziennie rano podciągałem się na drążku, robiłem pompki i brzuszki. Dziś nie mam na to siły. To też mnie potwornie frustruje, ale liczę, że uda mi się wrócić do formy.