Recepta na PiS: odpaństwowić państwo
Prawo i obyczaje
Nawet jeśli opozycja wygra najbliższe wybory parlamentarne i w Sejmie znajdzie się większość zdolna przegłosować liberalizację ustawy antyaborcyjnej, a przyszły (bo przecież nie ten) prezydent jej nie zawetuje, znikome jest prawdopodobieństwo, że lekarze z Podkarpacia zaczną rezygnować z klauzuli sumienia, którą podpisali jeszcze przed orzeczeniem Trybunału Przyłębskiej. Zapewne więc dla mieszkanek regionu nic się nie zmieni, nawet jeżeli zmieni się prawo.
Przywrócenie niezależnej prokuratury raczej nie sprawi, że prowincjonalni prokuratorzy zaczną intensywniej prowadzić śledztwa przeciw księżom molestującym dzieci i parafianki, jeśli będą nadal czuć szczególny respekt wobec kapłanów religii przez siebie na ogół wyznawanej, którym się być może spowiadają.
Wycofanie religii z nauczania w szkołach publicznych i przesunięcie katechezy do sal parafialnych nie sprawi, że katecheci przestaną indoktrynować dzieci homofobią i straszyć genderem.
To tylko przykłady problemów, jakie trudno będzie rozwiązać wyłącznie instrumentami prawnymi. A przecież nie da się zakazać lekarzom klauzuli sumienia, nie można zabronić zatrudniania gorliwych katolików w prokuraturze ani kontrolować treści przekazywanych podczas katechez poza szkołą, skoro nie można było uzyskać na nie wpływu, kiedy się w niej odbywały. Kulturowo-obyczajowe nawyki i nastawienia dużych grup obywateli mogą mieć większy wpływ na kształtowanie stosunków społeczno-politycznych niż regulacje prawne. W przeciwieństwie do tych drugich nie da się tych pierwszych łatwo i szybko zmieniać.
Czy jest na to jakaś rada?
Po pierwsze, maksymalne zdecentralizowanie i usamorządowienie władz oraz instytucji publicznych poprzez poszerzenie zakresu autonomii wspólnot lokalnych, zwłaszcza wielkomiejskich. Wiadomo, że podziały w polskim społeczeństwie mają wyraźny kształt terytorialny, i trzeba to uwzględnić w przywracaniu praworządności. Nie może być tak, że mieszkańcy Szczecina czy Gdańska są zakładnikami i ofiarami obyczajowych nawyków i mentalnych uprzedzeń mieszkańców podkarpackich wsi. Szczęśliwie główne ugrupowania opozycyjne odnoszą się przychylnie do decentralizacji i samorządności, a jedyna po stronie opozycyjnej partia etatystyczna, czyli Razem, nie ma politycznego znaczenia.
Po drugie, potrzebna jest liberalizacja całego systemu prawnego, deregulacja i wyłączenie jak najszerszego zakresu przekonań oraz zachowań obywateli spod regulacji kodeksowych (abolicjonizacja prawa). Trzeba będzie nie tyle zamieniać jedne regulacje na inne, ile likwidować wiele z nich. Nawet jeśli w policji pozostaną funkcjonariusze skorzy do legitymowania osób noszących tęczowe torby czy nękania protestujących przeciw poczynaniom władzy, system musi jasno takie praktyki delegitymizować i funkcjonariuszom publicznym to uświadamiać. Koniec z paragrafami o obrazie uczuć religijnych, narodu czy majestatu urzędników. Kto chce całować księdza w pierścień, niech to robi, ale należy wyeliminować wszelkie podstawy dyskryminowania tych, którzy z Kościołem i religią nie chcą mieć nic wspólnego, nawet dając temu wyraz w ostentacyjny sposób.
Po trzecie, należy odpaństwowić i uspołecznić szkolnictwo publiczne, zarówno podstawowe, jak średnie. Dopóki ustrój szkolny będzie scentralizowany i ujednolicony, grozić będzie niebezpieczeństwo uczynienia z niego przez jakiegoś Czarnka lub jemu podobnego fanatyka narzędzia indoktrynacji, zwłaszcza nacjonalistyczno-klerykalnej. W ten sposób konstytucyjne prawo rodziców do wychowania dzieci według własnych przekonań pozostanie pustą deklaracją, jak wiele innych, a kolejne roczniki uczniów będą urabiane na jednolitą, przez kuratorów pilnowaną modłę (nomen omen).
Trzeba więc dopuścić i ułatwić możliwość edukacji i wychowania w szkołach prowadzonych przez różne podmioty – prywatne, komercyjne, społeczne, pozarządowe – i wyboru przez rodziców tej placówki, która najbardziej im odpowiada. Aby to umożliwić wszystkim chętnym, należy powrócić do koncepcji tzw. bonu edukacyjnego, czyli kwoty gwarantowanej szkole na kształcenie każdego ucznia – tylko wówczas, gdy szkoła nie będzie potrafiła się z tych opłat utrzymać, będzie mogła pobierać dodatkowe, uzupełniające wpłaty od rodziców. Skoro istnieją szkoły wyznaniowe, to mogą się też rozwijać placówki o innych profilach edukacyjno-wychowawczych, finansowane ze środków publicznych, lecz wolne od bezpośredniej ingerencji władz publicznych. A przynajmniej tych centralnych, reprezentowanych przez kuratorów.
Do rozważenia pozostaje celowość utrzymania centralnych sprawdzianów i egzaminów końcowych, bo wraz z nimi pozostanie ryzyko, że – niezależnie od profilu ukończonej szkoły
– z historii będzie egzekwowana wiedza o „żołnierzach wyklętych”, z języka polskiego o patriotyzmie i twórczości Jana Pawła II, z WOS-u o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego, a z biologii o życiu od chwili poczęcia.
Lewica łudzi się, że odbierze nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy władzę, wyprowadzi ze szkół religię, wprowadzi do nich edukację seksualną, tęczowe piątki i lekcje tolerancji – i Polska diametralnie się zmieni. Tak się nie stanie nie tylko dlatego, że w dającej się przewidzieć przyszłości lewica nie zdobędzie władzy. Jeśli chcemy uratować przynajmniej część dzieci i młodzieży przed państwową i kościelną indoktrynacją, aby w ten sposób wpłynąć na mentalność oraz światopogląd przyszłych pokoleń, powinniśmy dopuścić jak najszerszy pluralizm kształcenia i wychowania. Już sam pluralizm i różnorodność są przecież wartościami, jakie trzeba i warto przeciwstawiać monopolowi ideologiczno-światopoglądowemu forsowanemu przez nacjonalistyczno-klerykalny obóz władzy.