Ostatni obrońcy starego porządku
Potwornie zmęczeni piłkarze Realu wywieźli z Liverpoolu bezbramkowy remis i spróbują odeprzeć inwazję nowobogackich: Manchesteru City, Chelsea i Paris Saint-Germain.
Dysproporcja w obsadzie półfinałów Ligi Mistrzów jest uderzająca. I bezprecedensowa.
Real Madryt utrzymuje status mocarstwa, odkąd wynaleziono Puchar Europy (przemianowany później na Ligę Mistrzów). Wygrał aż pięć inauguracyjnych edycji, w sumie uzbierał 13 triumfów, pozostaje niezagrożony jako najbardziej utytułowany klub na kontynencie. Ma wszystko.
Rywale nie mają nic lub prawie nic. Paris Saint-Germain i Manchester City nie zdobyły trofeum nigdy, Chelsea zdobyła je raz. Wszyscy wtargnęli niedawno do elity, ponieważ przejęli ich bajecznie bogaci zagraniczni właściciele – wysłannicy rządów Kataru (2011) i Zjednoczonych Emiratów Arabskich (2008), a także rosyjski oligarcha Roman Abramowicz (2003). Ten ostatni przybył najwcześniej i być może właśnie dlatego akurat londyńczycy jako jedyni w tym gronie zdążyli już zawładnąć Ligą Mistrzów.
To też zasadnicza różnica między Realem a resztą stawki: madrycki klub należy do kibiców, rządzi nim prezes wybierany w demokratycznym głosowaniu przez płacących składki socios. Zderzenie starego i swojskiego z nowym i kosmopolitycznym. Panorama modern football.
Real beznamiętny i wytrawny
Florentino Pérezowi, urzędującemu w Realu już 17 lat (rozłożone na dwa okresy, miał przerwę), właśnie odnowiono mandat, i to bez głosowania – żaden kontrkandydat się nie zgłosił, żaden nie miałby szans.
A madryccy piłkarze, choć od miesięcy prześladują ich nieszczęścia (głównie seryjnie odnoszone kontuzje, pasowany na megagwiazdę Eden Hazard znów stracił właściwie cały sezon), właśnie się rozpędzili. Po El Clásico wygranym w sobotę z Barceloną ustępują tylko o punkt liderowi ligi hiszpańskiej, w Lidze Mistrzów pokonali przed tygodniem Liverpool 3:1, wreszcie doczekali się zauważalnego postępu dokonywanego przez młodziutkiego Viníciusa Júniora. Żyć nie umierać.
Przed rewanżem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów musieli zachować ostrożność. – Nic się nie skończyło, jesteśmy magiczni – mówił przed rewanżem trener Jürgen Klopp, który doskonale pamięta, że jego piłkarze w starciu z mistrzem Hiszpanii umieli odrobić nawet znaczniejsze straty. Przed dwoma laty ulegli Barcelonie 0:3, by w rewanżu odpowiedzieć jej czterema golami. Zresztą za Liverpoolem ciągnie się sława drużyny zdolnej do wszystkiego.
Tyle że to wszystko rzucanie zaklęć. Legendarna podróż od 0:3 do 3:3 w finale wszech czasów nie może wpływać na teraźniejszość, wyparowała też przytłaczająca rywali atmosfera Anfield Road – ba, liverpoolczycy stali się ostatnio na własnym stadionie bardziej wrażliwi na ciosy niż na wyjazdach. I przegrywają na potęgę, zupełnie jakby odchorowywali narkotyczny wręcz odlot z ubiegłego sezonu, gdy w spektakularnym, wysadzanym statystycznymi rekordami stylu po 30 latach udręki odzyskiwali panowanie w lidze angielskiej. Teraz w Premier League człapią, tkwią na ledwie szóstym miejscu.
Dlatego madrytczycy postawili w Liverpoolu na rozważne, wytrawne zwalnianie gry. Korzystali ze swojej nienagannej techniki, by turlać piłkę we wszystkie kierunki świata, by krążyła między nimi przez długie minuty – nawet bez ambicji skonstruowania ataku, wystarczała świadomość, że inicjatywy nie ma potrzebujący odrabiać straty Liverpool. To było beznamiętne wykonywanie misji przez ludzi, którzy przeżyli już na boisku wszystko. Beznamiętne i nakierowane na uspokajanie gry, by nie stracić tchu w końcówce.
Gospodarze też mieli klarowny plan, wystawienie w podstawowym składzie Jamesa Milnera wyglądało na manifest – podejmujemy drużynę wycieńczoną ciężką walką w deszczowym, wietrznym El Clásico, spróbujemy zagrać ostro, zdominować ją fizycznie. Działało nieźle, jak na swoje najnowsze standardy często wwiercali się w madryckie pole karne, z upływem czasu Real cofał się coraz głębiej.
Ale pudłowali. I niewykluczone, że mieli przewagę pozorną – goście pozwalali im poszumieć, bo bezbramkowy remis zupełnie ich satysfakcjonował.
Guardiola wraca do półfinału
Gdy z rozgrywkami żegnali się liverpoolczycy, w Dortmundzie przełamać próbował się Manchester City, który właśnie odbiera im władzę w Anglii.
„Przełamać się” to najadekwatniejsze określenie, bo drużyna wygrywająca krajowe mecze z kolekcjonerskim zapałem w Lidze Mistrzów korzysta z każdej okazji, by pokazowo przegrać. Odkąd w 2016 roku przejął ją Pep Guardiola, trener z aurą geniusza, nigdy nie dobrnęła do półfinału, odbijając się zazwyczaj od przeciwników teoretycznie przeciętnych – AS Monaco, Liverpoolu, Tottenhamu, Lyonu. Niepojęta seria.
A teraz piłkarze Manchesteru City, choć tydzień temu wygrali 2:1, wiedzieli, że naskoczy na nich w Dortmundzie zespół nieobliczalny, wypuszczający do ataku snajpera absolutnie wyjątkowego. W końcu Erling Haaland, o którego zabiegają właśnie najbogatsze firmy w Europie, strzelił do środy gola każdemu rywalowi, na którego kiedykolwiek natknął się w Lidze Mistrzów – Genk, Liverpoolowi, Napoli, PSG, Lazio, Zenitowi St. Petersburg, Club Brugge, Sevilli.
Zatrzymał się dopiero na Manchesterze City, który znów wpadł w tarapaty, ale wreszcie zdał test charakteru i w końcu daje powody, by bukmacherzy od początku rywalizacji do dzisiaj utrzymywali tę samą prognozę – choć wyniki z minionych lat mówią co innego, to drużyna Pepa Guardioli pozostaje faworytem głównym Ligi Mistrzów.l