Pomysł, który zmienił wszys
W lutym 2020 doszliśmy do porozumienia z funduszem inwestycyjnym, że ich wykupujemy. Za wszystkie nasze oszczędności wykupiliśmy swoją firmę, która bazowała głównie na ruchu w centrach handlowych. Wyszliśmy zadowoleni, uśmiechnięci, przekonani, że zrobili
– Większość znajomych pukała się w głowę, słysząc, co chcemy robić. Po co jakaś fotobudka? Jak ktoś chce zdjęcie, to ma lustrzankę albo komórkę, bo już wtedy były aparaty fotograficzne w komórkach – wspomina Tomasz Młodzki.
Firmę FunFotos założyło trzech braci. Tomasz, Marcin i Rafał. Był rok 2012. Prowadzili serwis do nauki języków obcych Fiszkoteka, ale w głowie mieli kolejny pomysł. Jeżeli w Stanach czy Niemczech są firmy posiadające tysiące fotobudek, to znaczy, że ten pomysł ma potencjał i nad Wisłą. Najpierw opracowali prototyp, żeby sprawdzić, czy jest na to wzięcie na rynku.
Prototyp robił zdjęcia tzw. zabawne. Czyli ktoś wchodził do środka, wygłupiał się przez moment i na koniec dostawał wydruk swoich zdjęć. Prototyp kosztował prawie 100 tys. zł. Budka jednak zaskoczyła. Za pieniądze, które na niej zarobili, zbudowali następną. A później następną. Wstawiali je do centrów handlowych, ale takich, w których był duży ruch. Co zarobili, szło na inwestycje. Pensji sobie praktycznie nie wypłacali.
Tyle że około 2015 r. zaczęła się pojawiać konkurencja. Nagle okazało się, że strategia „jedna fotobudka zarabia na kolejną” to za mało. Firma miała już wtedy około 70 takich urządzeń, ale teraz trzeba było zdobyć jak najwięcej miejsc w centrach handlowych jak najszybciej. Tak, aby zablokować inne firmy. Do ekspansji trzeba było mieć jednak dużo większe pieniądze. Bracia zaczęli szukać inwestorów. Pieniądze – 1 mln 340 tys. zł – wyłożył fundusz VC Inovo oraz jako business angel Tomasz Ciąpała, założyciel i prezes sieci sprzedającej ubrania Lancerto.
Rzucimy milion albo dwa miliony euro i was nie będzie
Firma stawiała kolejne budki, ale okazało się, że znajomi mogli jednak mieć rację. Kiedy budka pojawiała się w nowym centrum, to owszem na początku był szał na zdjęcia. Ale później ruch spadał. Kończyły się też centra handlowe, które miałyby wystarczający ruch, żeby opłacało się tam wstawić podobne urządzenia.
Wtedy do braci zgłosił się wielki gracz, z 28 tys. fotokabin na świecie, firma Photo-Me International.
„Powiedzieli: słuchajcie, może podzielmy sobie ten rynek: wy róbcie dalej sobie zabawne zdjęcia, a my będziemy obok was w centrach handlowych robić w fotokabinach zdjęcia urzędowe do paszportów czy dowodów. Tylko nie protestujcie u wynajmujących” – wspomina Tomasz Młodzki.
A jak nie?
– Usłyszeliśmy, że jeśli nie przystaniemy na tę ofertę, to rzucają milion albo dwa miliony euro na polski rynek i za chwilę nas nie będzie. A tak w ogóle to obrzydzali nam pomysł ze zdjęciami urzędowymi, jak tylko mogli. Że opracowanie technologii, która pozwala na robienie zdjęć biometrycznych w fotobudce, zajęło im kilkanaście lat. Że nie mamy inżynierów, że nie damy rady. Coś nas wtedy tknęło. Że skoro aż tak nam to odradzają, to coś w tym musi być.
Spięliśmy się i w sześć miesięcy stworzyliśmy pierwszą budkę biometryczną do zdjęć dokumentowych. Postawiliśmy ją w urzędzie i zobaczyliśmy, że to fajnie działa. Przede wszystkim w miarę upływu czasu budka generowała coraz większy zysk – mówi Młodzki.
To oznaczało, że firma może się rozwijać w innym kierunku. Pojawiło się nagle potencjalnie 500-600 nowych lokalizacji. Firma zaczęła stawiać fotobudki dokumentowe i przekształcać urządzenia, które stały w centrach handlowych, na hybrydy, gdzie można zrobić zdjęcie zabawne i do dokumentów.
Po co zmieniać, skoro ludzie sobie radzą?
Urzędy reagowały różnie.
– Kiedy chcieliśmy wstawić do nich budkę, żeby ludziom było łatwiej, słyszeliśmy: „po co zmieniać, skoro ludzie sobie radzą”, „po co zmieniać, skoro gdzieś w okolicy jest fotograf” – opowiada Młodzki.
Nie chcecie fotobudki? To firma tam, gdzie nie dało się jej zainstalować, otwierała… tradycyjny punkt fotograficzny. Wkrótce miała ich niewielką sieć.
– Perspektywy? Kwitnące. Konkurencja? Praktycznie jej nie było. Photo-Me zamiast tysiąca maszyn, które zamierzało mieć w Polsce, miało ich poniżej 20. Nie wyszło im. Wydawało się, że mieliśmy bezpieczny, zdywersyfikowany biznes, nie do ruszenia przez nikogo – wspomina Młodzki.
– W lutym 2020 doszliśmy do porozumienia z funduszem inwestycyjnym, że ich wykupujemy. Za wszystkie nasze oszczędności wykupiliśmy swoją firmę, która bazowała głównie na ruchu w centrach handlowych. Wyszliśmy zadowoleni, uśmiechnięci, przekonani, że zrobiliśmy dobry interes. Przypominam: w lutym 2020. I wtedy przyszła pandemia.
– Z dnia na dzień prawie 200 fotobudek, które stały w centrach i urzędach, plus kilkanaście punktów fotograficznych było pustych. Nie mieliśmy klientów. I z firmy, która notowała zyski, miała rosnące przychody, piękne perspektywy na rozwój, bo centra handlowe same nas już zapraszały do siebie, staliśmy się nagle biznesowym zombi.
Niby jeszcze chodzi, ale właściwie to nie żyje – rozkłada ręce współzałożyciel firmy.
Co robić, żeby nie splajtować?
Firma musiała się zahibernować. Zaczęły się trudne negocjacje z centrami handlowymi. Z części galerii budki zabrali. Potrzebny był jednak nowy projekt. – Coś nowego, niezależnego, odpornego na COVID – mówi Młodzki.
Wspólnicy odgrzebali jeden ze swoich do tej pory pobocznych pomysłów: aplikację do robienia zdjęć urzędowych na komórki. Współpracują przy tym projekcie z Uniwersytetem Warszawskim, tak żeby stworzyć własny algorytm sztucznej inteligencji, który rozpoznaje twarze.
– Włączyliśmy przerzutkę rakietową przy tym projekcie – wspomina Młodzki.
Aplikacja nazywa się Photo Aid. Po 15 miesiącach od startu stronę firmy odwiedza milion osób miesięcznie z całego świata. Aplikacja jest na IOS i Androida (pobrano ją ponad milion razy). Klienci pochodzą już z 90 krajów świata, apka ma kilkadziesiąt wersji językowych.
– Jak na biznes budowany od zerato jest to moim zdaniem całkiem fajny wynik – przekonuje Młodzki.
Z lokalnej firmy, która w marcu 2020 zastanawiała się, jak to zrobić, żeby jakoś przetrwać, nagle powstała firma globalna.
Polska to teraz tylko kilka procent zamówień
Skąd macie najwięcej klientów aplikacji? – pytam.
– Klienci z Polski to kilka procent zamówień. Najwięcej jest ich z krajów zachodniej Europy: Niemiec, Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii, oraz z USA. Mamy duże zainteresowanie w Australii, gdzie za takie zdjęcia u fotografa trzeba zapłacić 25 dolarów australijskich. My sprzedajemy je dwukrotnie taniej.
Jest również rosnący ruch z Rosji. Ostatnio zlokalizowaliśmy aplikację i stronę WWW w wersji japońskiej. Było to trudne ze względów językowych. Natomiast jest to rynek z ogromnym potencjałem. Ponad 120 mln ludzi. I też już widzimy, że te zamówienia rosną – relacjonuje Tomasz Młodzki.
Rynek się rozkręca, bo zamówienia zaczynają składać zagraniczne uczelnie, które potrzebują zdjęć do legitymacji studenckich.
Klient ma do wyboru, czy chce wersję cyfrową zdjęcia, czy papierową. Aby móc wysyłać papierowe zdjęcia, spółka otworzyła kilka punktów wysyłkowych, ma pracowników w USA, Niemczech, we Francji, Włoszech, Hiszpanii, a zaraz będą również w Australii.
– Na każde zdjęcie dajemy gwarancję akceptacji. Jeżeli z jakichś powodów nie zostanie zaakceptowane w urzędzie, bo nasz człowiek albo urzędnik popełnił błąd, to szanując czas tego klienta, zwracamy nie tylko tę kwotę, którą wydał, ale dwa razy tyle – zachwala Młodzki.
Jak znaleźć osoby o innym kolorze skóry niż biały
Przed wejściem do garażu na warszawskim Mokotowie stoi spora kolejka osób o ciemnym kolorze skóry. W środku jest specjalistyczne studio z 16 aparatami rozstawionymi w różnych miejscach. – Aparaty robią w trakcie jednej sesji ponad 700 zdjęć z różnych kątów, z różnym oświetleniem, na podstawie tego trenujemy algorytmy – uśmiecha się Młodzki.
– Dane pozwolą później poprawiać zdjęcia w aplikacji, jeśli klient będzie miał twarz nierównomiernie oświetloną. Robi to się jednym przyciskiem bez zmieniania cech biometrycznych, bez bawienia się Photoshopem, który już cechy biometryczne zmienia. Mamy na przykład autorskie, nigdzie niewystępujące rozwiązanie, które zdejmuje cienie z twarzy – wyjaśnia współzałożyciel spółki.
Jedna sesja trwa 15 minut. – Staramy się dostarczyć jak najbardziej różnorodny materiał, z możliwie powtarzającymi się błędami, żeby z pomocą sztucznej inteligencji móc później naprawić te defekty, np. cień od drzewa, od ręki, od telefonu. Ponieważ firma działa globalnie, algorytm mu