Niech piekło pochłonie hamulce
Wygrywając w Carcassonne, Mark Cavendish wyrównał rekord zwycięstw Eddy’ego Merckxa w Tour de France. I udowodnił, że nie zawsze wszystko jest stracone tylko dlatego, że tak myślisz.
Eddy Merckx chętnie pogratulowałby Markowi Cavendishowi wyrównania swojego rekordu 34 etapowych zwycięstw w Tour de France. Legendarny belgijski kolarz powiedział tak w wywiadzie dla „Gazzetta dello Sport”. Wygląda jednak na to, że bardziej sobie ceni to, co robią na trasie Wielkiej Pętli lider wyścigu Tadej Pogacar i młodzież z jego regionu – Mathieu van der Poel (Holender, ale urodził się w Belgii), który etapowe zwycięstwo dedykował dziadkowi Raymondowi Poulidorowi, i Wout Van Aert, który wygrał etap z podwójną wspinaczką na Mount Ventoux.
Kanibal Merckx wciąż żarłoczny
– Nie mam kłopotów ze snem na myśl, że rekord został przez Cavendisha wyrównany – powiedział. Z jego słów można wysnuć wniosek, że mimo 76 lat Merckx wciąż jest „Kanibalem”, jak za kolarskich czasów. Niepohamowany apetyt na samotne, jedyne zwycięstwa i niepodważalne triumfy wciąż w nim jest.
Belg wygrywał w górach, na czas, wygrywał sprinty, klasyki, uciekał w samotnych próbach. Wygrywał etapy z metą na szczycie i atakował na zjazdach. Odniósł ponad 500 zwycięstw, wygrał pięć razy Tour de France, żółtą koszulkę miał na sobie przez 96 dni, wygrywał mistrzostwa świata, przełaje i wygrywał na torze. Nie przypadkiem używam słowa na „w” kilka razy w jednym zdaniu. Piszę tak dlatego, że Merckx robił to w każdym wyścigu, a czasem kilka razy w jednym wyścigu: etapy w TdF, zwycięstwa w trzech najważniejszych klasyfikacjach tej samej edycji Wielkiej Pętli.
– Wiecie, dlaczego bym mu pogratulował? Bo nie jest łatwo wygrać 34 sprinty – dodał Merckx ze swojego domu w Belgii. I znów w jego słowach pojawiła się chyba nutka protekcjonalności w stosunku do Brytyjczyka.
Tylko że w historii Cavendisha nie tylko rekord zwycięstw w Tour de France ma swoją wymowę, ale również to, jak doszło do jego wyrównania. I być może do pobicia, bo jest jeszcze do wygrania etap najfajniejszy dla sprintera – na Polach Elizejskich. To byłby najważniejszy i ostateczny znak z nieba, że Cavendish nie został skreślony przez kolarskiego boga.
W końcu przyszła depresja
Trzeba by zacząć od tego, że Cavendisha w tym sporcie już nie było. 36-letni kolarz był skończony, jeszcze kilka miesięcy temu nie miał prawa marzyć, że wystartuje w Tour de France. Nie zaliczył zwycięstwa w Wielkiej Pętli od 2016 r., gdy doszedł do 30 zwycięstw w Tour de France. I koniec. Zakorkowało się.
Zespoły, w których jeździł, w ogóle nie zabierały go na wielki wyścig, bo szkoda było pieniędzy. Wyczerpały go kraksy, jeździł w słabych zespołach, a bez wsparcia kolegów sprinter na wielkim tourze nie ma szans na sukces. Wykończył go wirus Epsteina-Barr, drenujący energię z jego organizmu. Stracił kompletnie wiarę w siebie, co dla sprintera jest zabójcze. Pędząc w tłumie kolarzy 70 km na godzinę, musisz mieć wiarę, że to wszystko nie tylko się dobrze skończy, bo się nie zabijesz, nie złamiesz kręgosłupa, nie oszpecisz twarzy. Przeciwnie – że wszystko skończy się twoim triumfem, bo jesteś bogiem tego peletonu, i niech piekło pochłonie hamulce.
A w końcu przyszła depresja. Wstrząsająca jest krótka wypowiedź po zeszłorocznym wyścigu Gent-Wevelgem, gdy reporter pyta płaczącego Cavendisha: „Jak minął dzień?”. „To był mój ostatni wyścig w karierze”. Dziennikarz zszokowany: „Czy naprawdę powiedziałeś, że był to twój ostatni wyścig?”. Cavendish odpowiada, szlochając, „Tak”, i odjeżdża, bo on, 35-letni płaczący mężczyzna, nie mógł nic więcej powiedzieć wzruszony, wstrząśnięty, złamany.
I być może ukończony na 74. miejscu wyścig Gent-Wevelgem byłby upokarzającym końcem wielkiego kolarza. Ale stało się inaczej – jakby ktoś dał mu zapasowy rower w zamian za ten złamany. Tym kimś był jego stary zespół Deceuninck – Quick-Step i stary sponsor Specialized, producent rowerów.
Być może tak jest, że wystarczy odrobina wiary w kogoś ze strony innych, aby wiara rosła potem sama. Cavendish wiosną wygrał cztery etapy w wyścigu Dookoła Turcji i kiedy niemal sadowił się przed kanapą, aby znów oglądać Tour de France w telewizji, szefowie Deceuninck – Quick-Step wezwali go i powiedzieli, że ich as Sam Bennett nie może dojść do siebie po urazie kolana. „Znaczy, Cav, jedziesz w Tour de France!”.
Znów wiara dostała trochę wody i słońca. Wzrosła.
Stary, co ty, k..., zrobiłeś?!
Pierwsze zwycięstwo było dziwne, po serii kraks, w wielkim chaosie. Ale było, pierwsze od 2016 r. Drugi triumf – w Chateauroux – to już co innego, zresztą to też był znak, tu odniósł swoje pierwsze zwycięstwo w 2008 r (i poprawił w tym samym miejscu w 2011 r). Był to już 32. triumf Cavendisha w Tour de France, drugi w ciągu trzech dni.
Potem w Valence – 33. zwycięstwo. Tu Cavendish wspominał, jak po pierwszych 20 km pierwszego etapu tegorocznego TdF, jeszcze w Bretanii, pytał siebie w myślach: „Stary, co ty, k..., zrobiłeś? Prędkość, z jaką oni jadą? Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś?”. Poszczęściło mu się, tym razem ominęły go kraksy, ominęły kontuzje. Rywale odpadali jeden po drugim. Jego wiara rosła. W Carcassonne wygrał po raz 34.
– Mam nadzieję, że ludzie wezmą ode mnie inspirację. Może wezmą nadzieję, gdy znajdą się w sytuacji, że pomyślą, że wszystko jest skończone. Jeśli ich zainspiruję, byłyby to moje najszczęśliwsze chwile w Tour de France – powiedział w Valence.
Za tydzień w niedzielę – o ile przetrwa kilka ciężkich dni w Pirenejach – Cavendish wjedzie po 35. zwycięstwo na Pola Elizejskie. Jak wiadomo, to miejsce przeznaczone przez bogów dla dobrych ludzi, kraina wiecznego szczęścia.
I jeśli wygra, na liście etapowych zwycięzców Tour de France Merckxa nie dogoni, lecz wyprzedzi.
Cavendisha wyczerpały kraksy, jeździł w słabych zespołach, a bez wsparcia kolegów sprinter na wielkim tourze nie ma szans na sukces