Renesans piłkarskiego imperium
Jak to w ogóle możliwe: nie awansować na mundial i opłakiwać najsłabsze pokolenie piłkarzy w historii, a trzy lata później oklaskiwać najbardziej fascynującą drużynę na Euro?
Dla każdego, kto nie śledzi wnikliwie włoskiego przemysłu futbolowego, lecz posługuje się elementarną logiką, zagadką musi być przede wszystkim tempo, w jakim wydźwignął się z zapaści, ponoć bezprecedensowej. Nie ma nic niezwykłego w widoku przegrywających – nawet na potęgę – faworytów, wszyscy miewają momenty dziejowe zarówno fatalne, jak i genialne, ale skrajności raczej ze sobą nie sąsiadują. Gdy na Euro 2020 podziwiamy Anglików, to pamiętamy, że w podróż ku medalom wyruszyli na ostatnim mundialu, na którym byli w półfinale. A gdy żegnamy w 1/8 finału Niemców, którzy nie umieli się uporać nawet z Węgrami, to przypominamy sobie, jak na mundialu usiedli na dnie tabeli w fazie grupowej, przegrywając z Meksykiem i Koreą Płd.
U Włochów kontynuacji nie widać. Z dna na szczyt wystrzelili znienacka, choć w trzy lata nie sposób wychować nowej generacji zawodników – to proces rozciągnięty w czasie, wymagający uprzedniego zreformowania systemu edukacji.
Gdy przepadli w barażu o mundial, sami ogłaszali, że apokalipsa potrwa. W kondycji futbolu dostrzegali odzwierciedlenie szerszych społecznych problemów, roztrząsanie przyczyn sportowego niepowodzenia przeobraziło się w wiwisekcję stanu państwa. Już podczas Euro 2016 oceniali, iż ćwierćfinał reprezentacja zawdzięcza wyłącznie kunsztowi trenera Antonia Conte, który czerpał z najmarniejszej grupy piłkarzy od 1950 roku (wtedy kadrę zdziesiątkowała katastrofa lotnicza pod Turynem), w dodatku wystawiał jedenastkę o średniej wieku wyższej niż jakakolwiek oglądana w całych dziejach turnieju. A jego następca, demotywująco nijaki Gian Piero Ventura, pracował w warunkach, przy których nasz wiecznie uciśniony Jerzy Brzęczek poczułby się zagłaskiwany. Kibice wygwizdywali czasem włoskiego selekcjonera i drużynę jeszcze przed meczem, w trakcie rozgrzewkowego truchtu i rozciągań.
Ekspresowa rewolucja
Nastroje były pogrzebowe, tymczasem rodziło się nowe – prace naprawcze trwały na poziomie juniorskim od dawna, z mistrzostw kontynentu do lat 17, 19 i 21 Włosi regularnie wracali obwieszeni medalami, a przywozili je m.in. urzekający nas w minionych tygodniach: Nicolò Barella, Marco Verratti, Lorenzo Insigne, Manuel Locatelli czy Ciro Immobile.
I dzisiaj równie intrygujące jak spoglądanie na dzieło Roberta Manciniego jest zaczytywanie się w reporterskich śledztwach ujawniających skalę mentalnej rewolucji, jaka dokonywała się na tamtejszych boiskach. Nadzorowanej najpierw przez Arrigo Sacchiego, legendarnego trenera Milanu i wizjonera, który jako zwolennik futbolu proaktywnego konsekwentnie krytykował odwiecznie kultywowane lokalne nawyki, jego zdaniem Włochów uwsteczniające. A potem przez bliskiego Sacchiemu ideologicznie, dla szerokiej publiczności anonimowego Maurizio Viscidiego, który nie chciał szkolić niewolników taktycznego rygoru, lecz zawodników samodzielnie myślących, umiejących podejmować błyskawiczne decyzje, raczej odgrywających na boisku zaproponowane im role niż przywiązanych do pozycji. Bliższych współczesnym trendom. Absolwent odnowionego systemu edukacji miał mieć naturalną skłonność do gry opartej na ataku, dominacji, inicjatywie.
Włosi potrzebowali tylko kogoś, kto przyspieszy rewolucję, przenosząc ją na poziom seniorski. Wybrali Manciniego – wiecznego rebelianta, zwolennika awanturniczego stylu gry, kiedyś błyskotliwego i bezkompromisowego napastnika, ostatnio selekcjonera wystarczająco odważnego, by pozwolił zadebiutować w reprezentacji 35 piłkarzom. Zapraszał nawet żółtodziobów, którzy nie zdążyli jeszcze zagrać z dorosłymi w futbolu klubowym, jak Nicolò Zaniolo z AS Romy. W ostatnim roku Mancini powołał aż 58 zawodników.
Im dłużej pracował, tym wyraźniej było widać, ile dzieli go od poprzednika. Ventura był wycofany, przerażony presją przygniatającą selekcjonera (nigdy nie był zatrudniony w wielkim klubie), uskarżał się na bycie traktowanym jak worek treningowy, według Giorgio Chielliniego piłkarze czuli się pod jego przywództwem jak balast, a nie zasoby do wykorzystania. Ostatnia scena, rozgrywająca się w końcówce nieszczęsnego barażu ze Szwecją, mówi wszystko: trener prosi rezerwowego Daniele De Rossiego, by się rozgrzewał, a defensywny pomocnik odmawia. – Po co, do cholery, mam wchodzić ja? Potrzebujemy zwycięstwa, nie remisu – rzuca i wskazuje na Lorenzo Insigne.
Tak, tego samego Insigne, który na Euro 2020 drybluje, kiedy chce. I który już wtedy, dodajmy, szalał na lewym skrzydle Napoli. Wraz z niejakim Jorginho – również osadzonym w rezerwie. Innymi słowy, wieści o śmierci włoskiego futbolu były wtedy mocno przesadzone. Wprawdzie cierpiał z powodu pokoleniowej luki, ale Conte wycisnął ze skromnego potencjału ćwierćfinał poprzedniego Euro (przegrany z Niemcami dopiero w rzutach karnych, rundę wcześniej Włosi efektownie rozprawili się z Hiszpanią), natomiast po nim rządy objął trener prowincjonalny, czyniący drużynę nie bardziej, lecz mniej wartościową od sumy tworzących ją jednostek. Jeszcze raz: biadanie nad „katastrofą o biblijnych rozmiarach” z jesieni 2017 roku wyrażało raczej stan ducha sponiewieranych psychicznie maniaków futbolu, niż uczciwie analizowało rzeczywistość.
Parada futbolowych mózgów
Rzeczywistość, która w krainie jak Italia może zaskrzeczeć tylko na chwilę, np. wskutek chybionej nominacji selekcjonerskiej lub nadmiernego przywiązania wybitnego trenera do starych mistrzów (przypadek Marcello Lippiego na mundialu 2010). Włosi dysponują obfitościami zbyt rozległymi, zbieranymi przez dekady rozwijania piłkarskiej kultury, żeby kiedykolwiek groził im naprawdę długotrwały, bolesny kryzys. Oni nawet w recesji znajdują się tam, gdzie inni widzą szczyt możliwości. Przed trzema laty upadli pozornie, a dekadencki nastrój zrodziła głównie ambicja, potrzeba zwyciężania zawsze i wszędzie.
Kiedy rozprawiamy o renesansie ich reprezentacji, za który odpowiadają Sacchi, Viscidi, Mancini czy asystent i przyjaciel selekcjonera Gianluca Vialli, powinniśmy przywołać niekończącą się listę innych nazwisk – o zasługach mniej bezpośrednich, acz bezspornych, świadczących o rozległości horyzontów calcio. Przecież wspomnianego Jorginho, niezbyt rzucającego się w oczy rozgrywającego o specyficznych kompetencjach, operującego na boisku jak główny procesor zaprojektowanego przez Manciniego superkomputera, wynalazł niejaki Maurizio Sarri – natchniony samouk znikąd, który w Neapolu twórczo interpretował idee Pepa Guardioli. Przecież wielu bohaterów Euro 2020, już nie tylko włoskich (spójrzmy na Jakima Maehle czy Robina Gosensa), ukształtował Gian Piero Gasperini ze zjawiskowej Atalanty Bergamo, zresztą wyznawca zupełnie innego stylu gry.
Można by uhonorować jeszcze Roberto De Zerbiego, on w Sassuolo czuwał nad rozkwitaniem talentów Manuela Locatellego oraz Domenico Berardiego. De Zerbi właśnie wylatuje nauczać futbolu w Szachtarze Donieck i również przypomina, z jakiego bezmiaru – rzeczownik niepoliczalny jest tutaj konieczny – intelektualnych mocy czerpią Włosi. Wystarcza ich na cały świat, to oni mają ostatnio najgęstszy tłum mistrzów ligi angielskiej, w której w minionej dekadzie triumfowali Conte, Claudio Ranieri, Carlo Ancelotti, a także Mancini. Apokalipsa? Wykluczone, nie mylmy końca świata z wpadką, giganci o rozmiarach Italii nigdy całkiem nie upadną, ich ruchami steruje zbyt wiele niebanalnych piłkarskich umysłów. I zawsze trafi im się jakiś Gianni Vio, kolejny z odkrytych dzięki Euro 2020 geeków – członek sztabu trenerskiego kadry odpowiedzialny za rzuty wolne i rożne, ponoć skrywający w prywatnej bazie danych przynajmniej 4830 pomysłów na stałe fragmenty gry, podobnie jak jego znajomy Sarri przybyły spoza środowiska (też bankowiec, też cały wolny czas poświęcał futbolowemu bzikowi). W kraju oddychającym piłką nigdy nie przestaną się rodzić wybitni piłkarze. Ani wybitne drużyny.
A na razie nie zanosi się, by Włosi szukali innych namiętności. Przed finałem Euro 2020 napawali przypomnianą przez federację zdumiewającą statystyką – w rankingu oglądalnościowych hitów wszech czasów w ich telewizjach 50 czołowych miejsc zajmują piłkarskie transmisje, a wśród nich aż 46 to mecze rozegrane przez drużynę narodową.
Włosi dysponują obfitościami zbyt rozległymi, zbieranymi przez dekady rozwijania piłkarskiej kultury, żeby kiedykolwiek groził im naprawdę długotrwały, bolesny kryzys
•
l