Serialowa fantazja o męskiej szatni
A jednak się kręci
Sam na „Teda Lasso” nigdy bym się nie natknął, z mnóstwa powodów. Widać go tylko na ekranach Apple TV+, serwisu streamingowego niezbyt u nas popularnego; urodził się w wyobraźni scenarzystów sitcomu o fikcyjnym angielskim klubie piłkarskim – brzmi okropnie, brrr; pochodzi z USA, dotychczas prowadził zespoły futbolu amerykańskiego, ale podpisuje kontrakt podsunięty przez właścicielkę i prezeskę AFC Richmond, która realizuje tajny plan zniszczenia ukochanej drużyny eksmęża. Absurdalny punkt wyjścia obiecuje głównie wygłupy.
Do ekranu przyciągnął mnie Paulo Sousa, po wrześniowym remisie Polaków z Anglią wklejając na Twittera dwa zdjęcia – fetujących sukces na Stadionie Narodowym naszych piłkarzy oraz stop-klatkę z serialu, na której widzimy Teda Lasso oraz zawieszoną przez niego w szatni tabliczkę z napisem „Believe”, czyli „Uwierzcie”. Portugalczyk wkleił ją w uroczystej chwili, czyli ogląda i ceni, a wypada wiedzieć, czym karmi jaźń trener drużyny narodowej.
Serial okazał się tylko odrobinę smaczniejszy niż przeciętny, w drugim sezonie wyraźnie słabnie, ujęła mnie jedynie galeria postaci zaludniających klub. Nie dość bowiem, że w prezesowskim fotelu siedzi rozstawiająca facetów po kątach kobieta, to jeszcze patrzymy na klasyczną przedstawicielkę WAGs (akronim określający żony i dziewczyny piłkarzy), która robi karierę w klubie, pnie się w hierarchii, aż zostaje szefową marketingu. Śledzimy też losy opiekującego się sprzętem zawodników i traktowanego dotąd jak pomagier kitmana, który baranieje, gdy nowy menedżer zapamiętuje jego imię, a z czasem wciąga w skład sztabu szkoleniowego. Obserwujemy nigeryjskiego piłkarza odmawiającego udziału w kampanii reklamowej firmy, która rujnuje przyrodę w jego kraju. Widzimy wreszcie psycholożkę nakłaniającą piłkarzy oraz trenerów do intymnych zwierzeń. W przekładzie na lapidarną brutalność – chłopy mają wypłakiwać się babie.
Każdy z przywołanych wątków wyłowilibyśmy z realnego życia. Kobiety kierowały klubami nawet w maczystowskich Włoszech (choćby Rosella Sensi, prezeska należąca do rodu właścicieli AS Romy), ludzie bez boiskowej przeszłości wybijają się na wielkich trenerów (sprzedawca butów Arrigo Sacchi czy bankowiec Maurizio Sarri), Sean Dyche przedłużył kiedyś kontrakt z Burnley pomimo podpisania się pod spadkiem z Premier League, dla sukcesów reprezentacji Anglii zasłużyła się psycholożka Pippa Grange, Antoine Griezmann rezygnował z współpracy z chińskim Huawei w proteście przeciw prześladowaniu Ujgurów, Frédéric Kanouté ze względów religijnych grał w Sevilli bez emblematu wspierającej klub firmy bukmacherskiej. Wszystko gdzieś się zdarzyło, ale nie wszystko naraz, nie w jednym klubie. W „Tedzie Lasso” tłoczy się tyle dziwnych stworów i piętrzy tyle niestandardowych motywów, że powinniśmy go właściwie przesunąć do zakładki z filmami fantasy.
Dzięki oddaleniu od futbolowej rzeczywistości serial uzmysławia, do jakiego stopnia najpopularniejszy ze sportów – choć się przeobraża, przybywa np. autentycznych w swoim społecznym zaangażowaniu zawodników – nie nadąża nad kulturową zmianą. Zwłaszcza wtedy, gdy pielęgnuje tradycyjnie definiowane męstwo, które gardzi jednostkami kruchymi, ba, nie zaleca okazywania słabości, proszenia o pomoc, przyznawania się do nadmiernej wrażliwości. A może także wtedy, gdy żąda wygranej za wszelką cenę, nie wybacza nawet mikroporażki.
AFC Richmond niewiele łączy ze skrajnie zmaskulinizowanym środowiskiem rzekomych twardzieli, jakim pozostaje piłka nożna, a Ted Lasso działa niedogmatycznie również dlatego, że nie modli się do wyniku. Nad zwycięstwo przedkłada dobrostan piłkarzy, bliżej mu do figury ojca niż dowódcy.
Nie wątpię, że akurat Paulo Sousie bardzo zależy na triumfach reprezentacji Polski, ale z fabułą serialu rymują mi się doniesienia, że portugalski trener mocno stawia na więzi międzyludzkie w szatni. Chciałbym wierzyć, że kiedy nasz selekcjoner ignoruje mecze tzw. ekstraklasy, to poleruje relacje z zawodnikami zatrudnionymi w klubach zagranicznych.
Pewni możemy być tylko jednego: proza życia w niezmordowanie odbudowującym potęgę polskim futbolu to nie komediowy serial, w którym trener radośnie zlatuje z ligi, by utrzymać stanowisko i jeszcze usłyszeć od szefostwa przeprosiny, że go okłamywali. Jeśli Portugalczyk schrzani wiosenne baraże o mundial, kolejnego sezonu nie będzie.
Z fabułą serialu rymują mi się doniesienia, że Paulo Sousa mocno stawia na więzi międzyludzkie w szatni