To nie lewica lubi dług publiczny
Zniknięcie długu publicznego oznaczałoby rewolucję instytucjonalną, przy której nawet najbardziej śmiałe projekty partii Razem to lekki makijaż dla obecnej gospodarki.
Na początku września Witold Gadomski napisał polemiczny tekst, w którym krytykuje lewicowych ekonomistów za uleganie „dyskretnemu urokowi długu [publicznego] i inflacji”. Gadomski wymienia z nazwy kilka polskich think tanków, w tym Dobrobyt na Pokolenia, którego jestem członkiem, dlatego czuję się tym tekstem wywołany do tablicy. Konkretnie chciałbym skupić się na pierwszym poruszonym przez redaktora Gadomskiego wątku – pytaniu, dlaczego lewica lubi dług publiczny. I odpowiedź może Czytelników nieco zdziwić – nie lewica, ale kapitalizm.
Opisując lewicę i związanych z nią ekonomistów, redaktor Gadomski korzysta z ogólnych fraz, jak „dlaczego lewica lubi dług”, co wydaje się imputować lewicy bezkrytyczne przekonanie, że dług publiczny zawsze musi być użyteczny i nie niesie z sobą żadnego znaczącego ryzyka czy ujemnych efektów. Takie przekonanie jest oczywiście absurdalne i Gadomskiemu łatwo je obalić za pomocą kilku anegdotycznych kontrprzykładów. Redaktor pisze na przykład, że mniej zadłużone Niderlandy mają lepszą infrastrukturę społeczną niż bardziej zadłużona Grecja; pyta się również, czy lewicowi ekonomiści popierają PiS-owskie „białe słonie”, jak rozbudowa lotniska w Radomiu (białym słoniem nazywa się kosztowny projekt publiczny, który ma małą wartość gospodarczą, ale dużą medialną i propagandową).
Problem w tym, że prawdziwi lewicowi ekonomiści nie są bezkrytycznymi kapłanami długu publicznego, co łatwo zweryfikować, czytając ich opinie. Na przykład pół roku temu udzieliłem wywiadu Jakubowi Dymkowi w tygodniku „Przegląd”, w którym mówię o wszystkich wspomnianych przez redaktora Gadomskiego problemach jako wyzwaniach aktywnej polityki gospodarczej, wprost i z nazwy wymieniam kwestię białych słoni, a nawet podaję negatywny przykład lotniska – tyle że tego w Baranach, a nie w Radomiu. Tę opinię podzielają wszyscy znani mi ekonomiści mojego pokolenia. Wreszcie, z wymienionych przez redaktora Gadomskiego komentatorów lewicowych chyba tylko Rafał Woś jest zwolennikiem polityki gospodarczej PiS-u (ja na pewno nie jestem).
Artykuł redaktora Gadomskiego wydaje mi się jednak sygnałem głębszego problemu, jaki zbyt często charakteryzuje naszą publicystykę ekonomiczną. Gadomski opisuje dług zawsze w kategoriach negatywnych, jako „nieprzyjemne zjawisko”, i polemizuje z przekonaniem, że „dług publiczny nie jest niczym złym, niebezpiecznym”. Niezależnie od intencji pana redaktora Czytelnik łatwo może zrozumieć jego tekst następująco: dług publiczny jest czymś ze swej natury niepożądanym i obcym dla współczesnej gospodarki. Stąd krótka droga do przekonania, że dług publiczny należy drastycznie ograniczyć albo wręcz kompletnie wyrugować w imię obrony wolnego rynku.
Absolutnie słuszna i potrzebna jest dyskusja o racjonalnym poziomie publicznego zadłużenia, celów wydatków państwa i sposobu ich finansowania. Tylko że jeśli tę dyskusję formułujemy w kategoriach jakiegoś metafizycznego konfliktu między kapitalizmem a długiem publicznym, wyrządzamy Czytelnikowi krzywdę, bo – podkreślam, niezależnie od samego pytania o „poprawną” wielkość długu państwa – Czytelnik z tej dyskusji wychodzi z „wiedzą ujemną” o tym, jak w ogóle funkcjonuje u swoich podstaw kapitalizm. Żeby to zrozumieć, odpowiedzmy sobie na jedno pytanie, które, dziwnym trafem, nigdy nie pojawia się w publicystyce liberalnej: jeśli dług publiczny jest taki zły, to dlaczego ludzie kupują obligacje skarbu państwa?
Podstawa kapitalizmu to zgodnie z nazwą kapitał, czyli współczesne rynki finansowe. Gracze na tym rynku często posługują się tak zwaną zasadą dywersyfikacji ryzyka, zgodnie z angielskim powiedzeniem, że nie należy wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. To bardzo prosta zasada. Wyobraźmy sobie, droga Czytelniczko/drogi Czytelniku, że masz wolne zasoby, które chciałabyś/chciałbyś zainwestować. Postawienie całej tej gotówki na jedną firmę może być niebezpieczne, bo trudno przewidzieć, w jakim stanie będzie ta firma za kilka lat – szczególnie jeśli mało się o niej wie. Dlatego większość inwestorów podzieli swoje środki na portfel aktywów: różne firmy, o różnej wielkości, z różnych sektorów gospodarki, a nawet z różnych krajów.
Rozsądni inwestorzy zasadę dywersyfikacji ryzyka stosują także do samego poziomu ryzyka aktywów. Intuicyjnie stare firmy, z długą historią zysku i ugruntowaną pozycją rynkową są opcją bezpieczniejszą niż jakiś świeży start-up znikąd, ale za to z tysięcy takich start-upów jeden może okazać się nowym Apple’em. Balans między tymi dwoma typami inwestycji zależy od indywidualnego stosunku do ryzyka, ale większość portfeli inwestycyjnych będzie przynajmniej częściowo składać się z kotwicy bezpieczniejszych aktywów.
Aż do czasów nowożytnych pożyczanie monarchom było zajęciem niebezpiecznym, nieraz ekstremalnie, o czym przekonali się na przykład Żydzi w XIII-wiecznej Anglii, a po nich spaleni na stosie przez Filipa Pięknego templariusze (oficjalnie za herezję). Sytuacja zmieniła się wraz z rozwojem współczesnych instytucji liberalnego państwa prawa i pojawieniem się obsługiwanych przez banki centralne obligacji skarbowych. Historycznym prekursorem tego stanu rzeczy jest XVII-wieczna Wielka Brytania. Gdzieś w czasie wojny domowej i Wspaniałej Rewolucji, oraz związanej z nimi ewolucji brytyjskiego systemu politycznego, brytyjski monarcha stracił prawną i praktyczną możliwość unikania spłaty zobowiązań wobec swoich wierzycieli.
W ten sposób na rynkach finansowych pojawiła się nowa kategoria tak zwanego bezpiecznego aktywa – i rynki finansowe z miejsca zakochały się w publicznym długu, jest on bowiem idealną kotwicą bezpieczeństwa portfeli inwestycyjnych, gwarantując minimalną stopę zwrotu z portfela aktywów. Widzimy to w eksplozji sektora finansowego w XVIII wieku, którego nowym środkiem ciężkości stał się Londyn, stolica nowożytnego długu publicznego.
Należy podkreślić, że dług publiczny był tylko jednym z wielu czynników wykrystalizowania się nowożytnego systemu finansowego (obok na przykład ekspansji brytyjskiego handlu i innych innowacji finansowych, jak kontrakty na ubezpieczenie) – ale bezsprzecznie tkwi on w kodzie genetycznym tego systemu, a przez to i w DNA rewolucji przemysłowej i współczesnego kapitalizmu.
Dług publiczny do dziś pozostaje domyślną kotwicą portfela inwestycyjnego i ma to ciekawą konsekwencję: swego rodzaju „zdemokratyzowanie” usług finansowych. Przez większość historii zwyczajni ludzie nie oszczędzali na rynkach finansowych, bo nie mieli wolnych środków pod ryzykowne inwestycje. Tymczasem pojawienie się długu publicznego jako bezpiecznego aktywa umożliwiło zbudowanie systemu, w którym pośrednicy mogą każdemu zaoferować przewidywalne i w miarę bezpieczne narzędzia finansowe. Czytelnikom pewnie przychodzą do głowy różne fundusze inwestycyjne, w których udziałach obligacje państwowe są często ważnym składnikiem. Ale dług publiczny ma jeszcze istotniejszy wpływ na banki.
Zaufanie do banków w nowoczesnym kapitalizmie opiera się na dwóch kluczowych czynnikach. Po pierwsze, banki komercyjne podlegają silnemu nadzorowi finansowemu, w Polsce na przykład KNF (co, na marginesie, znowu pokazuje, że państwo i kapitalizm pozostają w relacji symbiotycznej, a nie antagonistycznej). Po drugie, banki utrzymują odpowiednią ilość aktywów jako rezerwy. Wynika to nie tylko ze ścisłych regulacji tego sektora, ale i z własnej woli banków, które pragną mieć jakąś poduszkę bezpieczeństwa na nieprzewidziane wypadki. Oczywiście takie rezerwy muszą być aktywami o niskim stopniu ryzyka, dlatego większa ich część to… publiczne papiery dłużne rządów i samorządów. Jeżeli Czytelnicy chcą zapamiętać tylko jedno zdanie z tego artykułu: istnienie długu publicznego jest KONIECZNE dla przetrwania banków w ich obecnej formie.
Tak jak wspominałem wcześniej, tekst redaktora Gadomskiego – niezależnie od jego intencji – można łatwo odczytać jako wezwanie, aby dług publiczny zlikwidować. Problem w tym, że ten dług jest kluczową częścią kodu genetycznego współczesnych rynków finansowych i kapitalizmu. Zniknięcie długu publicznego oznaczałoby rewolucję instytucjonalną, przy której nawet najbardziej śmiałe projekty Partii Razem to lekki makijaż dla obecnej gospodarki. Dlatego wrócę do opinii Jędrzeja Malki z Fundacji Kaleckiego, do której odwołuje się Gadomski: zacznijmy rozmawiać o finansach publicznych, i szerzej o gospodarce, poważnie. Na przykład przestańmy udawać, że współczesne demokratyczne państwo prawa i gospodarka wolnorynkowa są sobie wrogie, a nie fundamentalnie od siebie zależne.
Dług publiczny do dziś pozostaje domyślną kotwicą portfela inwestycyjnego i ma to ciekawą konsekwencję: swego rodzaju „zdemokratyzowanie” usług finansowych