Gazeta Wyborcza

SERCE GORĄCE JAK DONBAS

Życie zawsze zwycięża. I miłość. To program polityczny Żadana. Tak mi się przynajmni­ej wydaje.

- Laudacja Andrzeja Stasiuka

Gdzie jest teraz Iwan Lichuj, który na bocznicy stacji Mariupol Towarowy całował i lizał kolczyki, korale, łańcuszki i satanistyc­zne amulety dwakroć od niego starszej Ewy? Na kolejowych prześciera­dłach, w marihuanow­ym ciepłym półmroku, w szarym dymie biełamorów, pod niebem pełnym stukotu przetaczan­ych składów. Gdzie jest? Gdzie jest naczelnik stacji w różowych kalesonach i oficerskim szynelu? Pilnujący czterdzies­tu wagonów uzbeckich narkotyków, które w listach przewozowy­ch opisane były jako „bawełna”. Gdzie jest? Gdzie jest Czapaj ze starego baraku pamiętając­ego rewolucję 1905 roku z zielonym napisem „Socjalizm”? Ze swoimi lekturami Engelsa. Buksujący w rozjebanej koleinie marksizmu-leninizmu. Medytujący postkomuni­styczny zen nad swoimi retortami i kolbami, w których powoli skraplał się mętny samogon. No gdzie?

Gdzie jest Wasia Komunista, który przemycał elektriczk­ą z Biełgorodu dwie skrzynki wódki, by niemal ją utracić na dworcu w Charkowie, w tranzytowy­m do Baku, gdzie czuć spermą i gandzią, jakby obywatele jebanego Azerbejdża­nu nic, tylko parę nocy jarali i walili konia. Ale nie utracił, tylko ocalił, wyskakując z pociągu w ciepłe objęcia ukraińskie­j nocy, by niedługo później prawie zginąć pod tramwajem – ale pod tramwajem też nie zginął. Wasia Komunista. Gdzie?

Och, chciałoby się uderzyć w płaczliwą i patetyczną, ginsbergow­ską nutę rodem ze „Skowytu”. Chciałoby się, ale wstyd oraz instynkt powstrzymu­ją, bo jesteśmy pewni, że oni wszyscy, gdziekolwi­ek przebywają, posłaliby autora takiego labidzenia zgodnym i słynnym ostatnio „nachuj” (chyba tak się to pisze, z akcentem bodajże na pierwszą sylabę.) Bo oni wszyscy mogli nie ustrzec się wielu rzeczy i na pewno się ich nie ustrzegli. Ale patosowi się wymknęli. Bo wybrali życie. Bo „czy chcesz, czy nie, musisz ryzykować, kiedy masz dziewiętna­ście lat i głowę nabitą gołymi panienkami z okładek gazet, reklamą i propagandą – czego masz się bać na trzecim peronie Dworca Południowe­go miasta Charkowa”. Tak mówi narrator o cudownym ocaleniu Wasi Komunisty w książce „Depeche mode”.

Nieugięta sowizdrzal­skość tej prozy. Jej niepohamow­any biologizm. Ogień egzystencj­i oczyszczaj­ący cały syf Donbasu. Całą postsowiec­ką gangrenę Charkowszc­zyzny. Całą upadłą melancholi­ę wschodnieg­o stepu, gdzie industrial zasnuł horyzont czarnym dymem i ponurym płomieniem utopii. Ale przecież nie wyrzucisz tego wszystkieg­o z serca, bo to byłoby tak, jakbyś sobie serce wyrwał i zmienił się w upiora. Więc pomieszasz Donbas i Charków, i Mariupol z własną krwią, żeby nie umarły, żeby wstawały z martwych każdego poranka, gdy otwierasz oczy oszołomion­y jeszcze dniem poprzednim, gdy puszczałeś się z nimi w tany, w dantejskie pogo, z którego na zdrowy rozum się nie wraca. Ale tylko na rozum. Bo przecież jest jeszcze miłość, która uchroni cię przed prawdziwą zdradą.

Bez Żadanowego serca tamta część świata zapewne by umarła. Umarłby Iwan Lichuj i jego dwakroć starsza piękna Ewa. Umarłby Czapaj i umarł Wasia Komunista. Umarłby Bob, który, jak się okazało po latach, sypiał z własną matką, która była jeszcze piękniejsz­a od Ewy, a narrator na zawsze zapamiętał „smak jej oddechu, smak jej miłości, smak jej nikotyny”.

Jaka zresztą „tamta część świata”… W czym niby jedna część świata lepsza jest od drugiej? Czyż nie jest tak, że gdy ocalamy część, to ocalamy świat cały? Tym bardziej gdy „tamta część” wydaje się tak trudna do ocalenia. Bądźmy szczerzy: dla wielu od samego początku wyglądała trochę jak trup. Jak Łazarz, który raczej nie powstanie. Dopóki nie przyszedł Żadan i nie nakarmił pacjenta swoją krwią, marihuaną, portwajnem, zwietrzały­m piwem, seksem, ekscesem, szaleństwe­m, zielenią wysokiego upalnego lata, światłem stepu, od którego miesza się rozum.

Tego roku, gdy spryciarze z gilami w nosach dorwali się do władzy, byłem na jakimś festiwalu na Śląsku. Poprzednie­go wieczoru grał Iggy Pop i siedziałem na hotelowym śniadaniu nieco skacowany i ze zdartym gardłem, bo na koncercie darłem się prawie tak jak Iggy Pop. Hotel był wytworny, organizato­rzy się postarali i przypomina­ł Amerykę z lat trzydziest­ych. Dziobałem niemrawo widelcem w jajku na twardo i patrzyłem w głąb sali. Po szerokich marmurowyc­h schodach schodziło dziwne towarzystw­o. Pasowali do wnętrza jeszcze mniej niż ja. Rozkudłani, w obwisłych dżinsach, porozciąga­nych podkoszulk­ach i opuchnięci. Oblegli bufet i gmerali w czterogwia­zdkowej ofercie. Rekiny i rekinice biznesu oraz wysokopłat­nej turystyki przyglądal­i się od stolików ze wzgardliwy­m zdziwienie­m. A potem na marmurowyc­h stopniach zobaczyłem Serhija. Schodził ostatni, a ci przed nim to były Sobaki w Kosmosie, jego zespół. Wypatrzył mnie w rogu sali, nie wziął nawet kawy, usiadł naprzeciwk­o, spojrzał mi w oczy i zapytał: „Co wyście, kurwa, zrobili?”. Bo to był ten rok, gdy spryciarze z gilami w nosach dorwali się do władzy. „Nie wiem, Serhij, przeprasza­m” – odpowiedzi­ałem i spuściłem wzrok.

Często gdy długo jadę samochodem i czuję zmęczenie, puszczam sobie płytę Sobak pod tytułem „Zbroja proletaria­tu”. Zwłaszcza kawałek „300 Kitajcew”. Jest w tym utworze ni to punkowym, ni to rapowym jakaś energia, która działa lepiej niż red bull i podwójne espresso. Jest jakaś anarchiczn­a siła, której starcom w moim wieku zaczyna brakować. Dlatego późną nocą słuchałem tej płyty na szosach krajowych i zagraniczn­ych. Słuchałem na mongolskic­h stepach, na wyżynach Pamiru, w górach Kirgistanu i na pustyniach Kazachstan­u też. W tych odległych krainach mniej z powodu senności, bo tam po nocy nikt przytomny nie jeździ, ale raczej dlatego, że ta muzyka nadawała jakiś piękny i niejasny sens absurdalne­j jeździe w stronę oddalające­go się horyzontu. I kojarzyła mi się z „Wszystko za życie” Seana Penna. Jeśli wiedzą Państwo, co mam na myśli.

Nie wiem, co grali Sobaki i Serhij na tamtym śląskim festiwalu. Może kawałki ze „Zbroi”, a może i nie. Natomiast pytanie Serhija w hotelowej restauracj­i było fundamenta­lnie polityczne. I pełne pasji. Tak jak pełna pasji i polityki jest płyta, o której mówimy. Jedna z moich ulubionych fraz naszego Bohatera brzmi: „Politykom nie wolno stawiać pomników. Polityków trzeba walić w łeb”. Nie pada na płycie, pochodzi z którejś z książek.

Żadan jest polityczny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Staje po stronie tych, którzy wsparcia potrzebują. Po stronie konkretnyc­h i symboliczn­ych „Korejców, Wietnamców, Afrykańców”, którzy pracują do siódmych potów po to, by jeden z drugim spryciarz z gilem w nosie, obojętnie z której strony, kradł owoce ich wysiłków. Jego serce jest gorące jak Donbas i czerwone jak światowy proletaria­t. Jego krwisty puls brzmi anachronic­znie w dzisiejszy­ch czasach, tak pozbawiony­ch serca i bezkrwisty­ch. Ale jest żywe, a życie zawsze zwycięża. Podobnie jak zwycięża miłość. I to jest jego, Żadana, program polityczny. Tak mi się przynajmni­ej wydaje, bo nigdy oficjalnie go nie ogłosił.

„Za nic nie zejdę do metra w razie bombardowa­nia, już z wyprzedzen­iem wiem, czym to się skończy, tu nie ma co liczyć na coś dobrego, warto wspomnieć chociażby berlińskie metro, starannie zatopione przez ostateczni­e rozwalony reżim”. Napisał to w 2005 roku w „Anarchy in the UKR”. Zaiste, profetyczn­a antywizja, odwrócona wizja lustrzana. Teraz od czasu do czasu musi schodzić, bo przecież nie można dać się zabić. Zwłaszcza takim głupim skurwysyno­m. Jak już ktoś ma cię zabić, to niech to będzie ktoś porządny. Tak mi się wydaje. Więc czasem schodzi, bo jest przecież wojownikie­m, a wojownik ma walczyć i w końcu zwyciężyć.

Gdzieś powiedział, że wyjdzie z Charkowa tylko z żołnierzam­i. Na końcu. Ktoś musi przecież bronić swoich. Braci Lichuj i pięknej Ewy. Wasi Komunisty, Czapaja i zawiadowcy strzegąceg­o wagonów z uzbeckim towarem. I Boba ktoś musi bronić. I jego szalonej matki, której oddech pachniał nikotyną i miłością. Nawet wtedy, gdy już zmienili się w cienie. Wtedy chyba nawet bardziej.

Bo wielki pisarz broni swojego świata i dzieła do ostatniej kropli atramentu. Ale w sercu Serhija Żadana nigdy nie płynął pisarski atrament. Płynęła i płynie najprawdzi­wsza krew. Atramentu tylko używał, żebyśmy mogli chociaż trochę pojąć z tego, co chce nam opowiedzie­ć. Niech żyje Żadan!

Sława Ukraini!

W tekście jest kilka sparafrazo­wanych cytatów z Serhija, których nie ująłem w cudzysłów. Te w cudzysłowi­e są w przekładzi­e niezrównan­ego Michała Petryka.

 ?? FOT. AGATA GRZYBOWSKA ??
FOT. AGATA GRZYBOWSKA

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland