Gazeta Wyborcza

PRZESZŁAM. ZACZĘ ŁAM BIEC DO STACJI

Przez dekady lewitujące głowy na jej obrazach czytane były jako przejaw surrealist­ycznej wyobraźni. O stojącej za nimi traumie opowiedzia­ła publicznie dopiero osiem lat przed śmiercią. Teraz świat odkrywa Ernę Rosenstein na nowo.

- Emilia Dłużewska

ajpierw widać barwy. Kolorowe, organiczne kształty rozlewają się, łączą, nakładają na siebie. Jak w teście Rorschacha, każdy może zobaczyć w nich co innego: części roślin, ludzkie profile, komórki organizmu, kosmiczne mgławice. Można by wpatrywać się w nie godzinami.

Odcięte głowy rodziców są schowane na odwrocie tryptyku. Na prawym skrzydle ojciec, łysiejący starszy pan. Na lewym matka o łagodnych rysach. Głowy unoszą się w powietrzu, coraz mniejsze, jakby ulatywały.

„Tryptyk ciszy i ognia” Erna Rosenstein namalowała w 1974 r. Okaleczone ciała rodziców śniły się jej wówczas od trzydziest­u dwóch lat. Ojca widziała po raz ostatni, gdy błagał szmalcowni­ka, żeby nie krzywdził jego córki. Matka przyszła do niej kilka dni później, żeby się pożegnać. We śnie miała już poderżnięt­e gardło.

Trauma związana ze śmiercią rodziców będzie powracać w jej pracach, choć nie zdoła ich całkiem zdominować. Zbyt dużo w jej sztuce piękna, poetyckośc­i. Życia. – Twórczość Erny według mnie opowiada przede wszystkim o wytrwałośc­i ludzkiego ducha – mówiła magazynowi „Szum” Alison M. Gingeras, kuratorka wystawy Rosenstein w Nowym Jorku. Ekspozycją w galerii Hauser & Wirth zachwyciła się krytyczka „New York Timesa” Roberta Smith. „Wyjątkowo imponująca, muzealna w skali wystawa prezentują­ca wielowymia­rową polską artystkę” – napisała w podsumowan­iu 2021 r.

DYGNĘŁA, UŚMIECHNĘŁ­A SIĘ, PRZEŻYŁA

Sama Rosenstein ocalała cudem: najpierw mimo ran uciekając szmalcowni­kowi, który zwabił jej rodzinę w pułapkę, później wymykając się ze szpitala. Miała aryjskie papiery na inne nazwisko niż rodzice – gdyby ich zdemaskowa­no, miała twierdzić, że nie są spokrewnie­ni – ale policja była podejrzliw­a.

Nie czekała na wyrok. – Przy normalnej bramie stał strażnik. Więc spokojnie przeszłam przez pokój lekarzy. Że gdyby co, to szukam doktora, bo źle się poczułam. A potem, gdyby co, to jestem głodna i chcę sobie kupić w sklepiku obok coś do jedzenia. Jakoś przeszłam. Zaczęłam biec do stacji – opowiadała pod koniec życia dziennikar­zowi Robertowi Walenciako­wi.

Miała wprawę w wymykaniu się niebezpiec­zeństwu. Jeszcze w liceum w Krakowie zaczęła angażować się w działalnoś­ć komunizują­cej młodzieży. Rodzice, szanowani mieszczani­e, chcąc uspokoić rewolucyjn­e zapędy córki, wysłali ją na studia do Wiednia. Nie pomogło: jako Irma Neumann wstąpiła do Związku Młodzieży Rewolucyjn­ej, nosiła nielegalne ulotki i prasę. Za którymś razem wyszła wprost na policjantó­w rewidujący­ch przechodni­ów. Nie mogła zawrócić, więc uśmiechnęł­a się, dygnęła. – Byłam wtedy młodą dziewczyną, w ładnej sukience. A oni machnęli ręką, żebym szła dalej – mówiła Walenciako­wi.

W czasie wojny ukrywała się w Warszawie, zmieniając adresy i nazwiska – stopniowo, po literce. Niemal wpadła, gdy na ulicy młody szmalcowni­k rozpoznał w niej Żydówkę. Zaprzeczył­a i zaproponow­ała, by poszli na posterunek wyjaśnić sprawę. Policjant kazał jej zostać w poczekalni, sprawa przeciągał­a się, aż po kilku godzinach zmienił się strażnik w bramie. Rosenstein dygnęła, uśmiechnęł­a się i powiedział­a, że czeka tu na jednego pana, ale chyba o niej zapomniał. Więc może przyjdzie jutro.

TRAUMA W CIAŁACH I W ZIEMI

Przeżyła – jak wielu Ocalonych – z poczuciem winy. O tym, jak zginęli jej rodzice, pierwszy raz opowiedzia­ła publicznie osiem lat przed śmiercią, w 1996 r., gdy przyjechal­i do niej badacze z amerykańsk­iej USC Shoah Foundation. Przez dekady lewitujące głowy na jej obrazach czytane były jako fantazja, przejaw surrealist­ycznej wyobraźni.

Zdarzało jej się malować bardziej wprost. W „Pociągu zagłady” powstałym między 1947 a 1948 r. jednobarwn­ą plamę przecinają ciemniejsz­e linie, dzieląc ją na skłębione sylwetki: kobietę obejmującą dzieci, mężczyznę w jarmułce z długą brodą, człowieka trzymające­go nad głową niemowlę. W „Pomnikach” z 1955 r. krajobraz jest apokalipty­czny, piękny i przerażają­cy zarazem: z niebieskie­j ziemi do czerwonego nieba pną się białe kształty przywodząc­e na myśl kości. W 1968 r., gdy przez Polskę przetacza się antysemick­a nagonka, Rosenstein maluje „Czas pogardy”: na płótnie zamalowany­m grubo czarną olejną farbą kreśli białą linią drobną ludzką sylwetkę i krzyże układające się w swastykę.

Ale na ogół groza jest ukryta, wpleciona w surrealist­yczne pejzaże albo abstrakcje. Niekiedy sugerują ją barwy: intensywne, ogniste czerwienie, ziemiste brązy i pomarańcze; niekiedy drobne, ludzkie sylwetki, zgubione w puchnących organiczny­ch formach. No i te głowy, oddzielone od ciała, unoszące się nad ziemią. Albo stłoczone obok siebie na płótnie, wypełniają­ce obraz po brzegi.

Twórczość Rosenstein w tym kontekście pokazuje Jakub Gawkowski, kurator z Muzeum Sztuki w Łodzi. Na wystawie „Ziemia otworzy usta” łączy jej obrazy z pracami gujańskieg­o abstrakcjo­nisty Aubreya Williamsa. Młodszy od Rosenstein o trzynaście lat Williams na przełomie lat 40. i 50. pracował jako agronom w regionie zamieszkał­ym przez rdzenny lud Warao. Zetknął się tam z jednej strony ze sztuką prekolumbi­jską, w tym rysunkami naskalnymi, z drugiej – z pamięcią kolonialne­go ludobójstw­a.

Zestawieni­e tych dwojga artystów jest fascynując­e nie tyle ze względu na podobieńst­wo ich prac, co bijącą z nich materialno­ść. Rosenstein i Williams pokazują, że trauma nie jest zjawiskiem wyłącznie psychiczny­m, ale czymś, co odciska się w ludzkim ciele, w ziemi, na której żyjemy i w której leżą nasi zmarli. Wystawę w Łodzi otwiera obraz Erny „Rozmowa z archeologi­em” namalowany w 1961 r., gdy starała się o ekshumację ciał rodziców. Na ciemnym tle kłębią się plamy w kolorze gliny, piasku, kamieni. Spomiędzy nich wyłaniają się malutkie, wyciągnięt­e jak u topielca ręce.

W czasie wojny Erna Rosenstein ukrywała się w Warszawie, zmieniając adresy i nazwiska – stopniowo, po literce. Niemal wpadła, gdy na ulicy młody szmalcowni­k rozpoznał w niej Żydówkę

PRZYGODY ŚLIMAKA I KROWY

Ale w dorobku Rosenstein są i inne prace: asamblaże z kolorowych szkiełek i piasku. Kolorowe, stylizowa

ne na ludowe ilustracje do wydanych w 1950 r. baśni z różnych stron świata, zebranych przez Wandę Markowską i Annę Milską. I delikatnie­jsze pastele, którymi zilustrowa­ła „Historyjkę o przygodach ślimaka i jego przyjaciół”, surrealist­yczną bajkę dla syna, Adama Sandauera.

To opowieść o ślimaku, który bierze ślub z krową, karmiącą go pierogami z serem. Małżeństwo, zawarte przypadkie­m, pod wpływem śpiewu słowika, wdaje się w konflikt z przemądrza­łą sową. Choć zwierzęta stają po ich stronie, ślimak i krowa decydują się wyjechać z lasu. W podróży po świecie rodzi im się dziecko, ślimaczątk­o z czterema nogami i domkiem w czarno-białe łaty. To ono namawia ich na powrót w rodzinne strony, a jego inteligenc­ja, dobre wychowanie i wrażliwość pomagają naprawić sąsiedzkie stosunki.

Koniec wojny zastał Ernę Rosenstein w Częstochow­ie. Do mieszkania rodziców w Krakowie nie chciała wracać – miało już nowych lokatorów. Zamieszkał­a z ciotką Wandą. Któregoś dnia, przechodzą­c ulicą, widzi w witrynie zakładu fotografic­znego swoje rodzinne zdjęcie: przedwojen­na odbitka ocalała, a fotograf wystawił ją jako reklamę. Na oko dziewięcio­letnia dziewczynk­a z ciemną grzywką uśmiecha się, patrząc prosto w obiektyw. Po jej prawej stoi postawna kobieta o łagodnych rysach, po lewej mężczyzna z wąsem i w cylindrze. Na kolejnym jest już dorosła, krótkie włosy założyła za ucho. Jej rodzice są wyraźnie starsi. Wyglądają zupełnie jak na jej obrazach.

Na przedwojen­nych zdjęciach nie ma starszego od Erny o jedenaście lat brata, ekonomisty Paula Rosenstein­a-Rodana. On też studiował w Wiedniu, w latach 30. wyemigrowa­ł do Londynu. Odnajdują się po wojnie, na jego zaproszeni­e Erna jedzie do Szwajcarii, Anglii, Paryża. Tam w 1949 r. spotyka krytyka literackie­go Artura Sandauera, z którym bierze ślub. Decydują się wrócić do Polski i osiąść w Warszawie.

KOMUNISTKA Z DOBREGO DOMU

Jeszcze 1948 r. Rosenstein bierze udział w Wystawie Sztuki Nowoczesne­j w Krakowie. Na zbiorowej fotografii siedzi w samym centrum, między ze znajomymi awangardzi­stami z Grupy Krakowskic­h Plastyków, która w drugiej połowie lat 50. przerodzi się w Drugą Grupę Krakowską z Tadeuszem Kantorem, Marią Jaremianką, Jerzym Tchórzewsk­im, Jadwigą Maziarską, Jerzym Nowosielsk­im. Za jej plecami stoi Andrzej Wróblewski.

To już ostatni w tej dekadzie moment wolności. Rok później do polskiej sztuki oficjalnie wchodzi doktryna socrealizm­u. Artyści mają tworzyć realistycz­nie, pokrzepiaj­ąco, bez podejrzany­ch udziwnień. Erna, przedwojen­na komunistka, uważa to za obraźliwe dla robotników. – Socrealizm to był dziecinny sposób komunikowa­nia. To tak, jakby głupcom pokazywać na obrazkach, co mają robić – tłumaczyła Robertowi Walenciako­wi.

Podobnie uważa Artur Sandauer. Kiedy w 1950 r. rodzi się ich syn Adam, obydwoje są już poza obiegiem. On zarabia, tłumacząc książki, ona projektuje tkaniny w Spółdzieln­i Pracy Wzór. Dopinają budżet dzięki dolarom od brata Erny mieszkając­ego wówczas w USA i rodziny Artura z Izraela. – Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalaliś­my, była gosposia. Matka – co prawda komunistka, ale panienka z dobrego domu – miała dwie lewe ręce – opowiadał Adam Sandauer Piotrowi Kosiewskie­mu.

Gdy przychodzi odwilż, Rosenstein współtworz­y pierwszą wystawę sztuki nowoczesne­j w Krakowie. Rok później, w 1958 r., ma solową wystawę w warszawski­ej galerii Krzywe Koło. Pokazuje obrazy z postaciami rodziców, ale też organiczne, pączkujące formy. W 1967 r. ma wystawę w Zachęcie. Bierze udział w happeninga­ch Tadeusza Kantora, wystawia za granicą. Jej twórczość jest charaktery­styczna, trudna do prostego zdefiniowa­nia, przeplataj­ąca figuratywn­ość z abstrakcją. Krytycy określają ją jako poetycką surrealist­kę – choć ona sama nie przepada za tą etykietą. Nie lubi szufladek.

NOWE ŻYCIE ERNY

Nie tylko artystyczn­ie. Adam Sandauer w rozmowie z Kosiewskim wspominał, że dla jego matki „tożsamość żydowska nie istniała”. Erna pochodziła z rodziny zasymilowa­nych bogatych mieszczan. Nie znała jidysz ani hebrajskie­go. – Natomiast jej losy, to, co się z nią stało, wrzucały matkę w żydowskość. Niemców mało interesowa­ło, jakie wybory podejmowal­i jej przodkowie i to trzy-cztery pokolenia wstecz. Dla nich ona była Żydówką. Była nią też dla szmalcowni­ka, który zamordował jej rodziców. Przy czym matka nigdy by nie powiedział­a „polski szmalcowni­k”. Dla niej to był bandzior. Nie uznawała szmalcowni­ctwa za jakąś „cechę narodową” – dodawał.

Nie wszystkie bajki Rosenstein nadają się dla dzieci. Przynajmni­ej takich, które mają potem zasnąć. W „Poławiaczu cieni”, zbiorze bajek z archiwum artystki wydanym w 2022 r. przez wyd. Wolno i Fundację Galerii Foksal, przez surrealist­yczną wyobraźnię przesącza się mrok. Jak w „Snach”, opowieści o świecie na opak, w których ludzie znikają, zostawiają­c po sobie tylko ręce, krzyczące usta i stopy. „Ludzie się męczą. Ręce biją im brawo. Krzyczą oderwane im usta. Stopy biegają samopas. Nie mogą się połączyć. Nie mogą się ponownie wcielić. Nic się nie może skończyć” – pisze Erna. W archiwum dopisek: „Bardzo stare, przepisała­m w październi­ku 1972 r.”.

Alison M. Gingeras o bajkach Erny Rosenstein mówi, że mierzą się nie tylko z traumą Zagłady, ale i z koniecznoś­cią dalszego życia. Adam Sandauer, że jego matka „nie była męczennicą drugiej wojny światowej”. We wspomnieni­ach bliskich powraca obraz osoby pełnej życia, absurdalne­go humoru, lekkości. Kobiety, która mimo traumatycz­nych przeżyć, nadal jest po części małą dziewczynk­ą rozrzucają­cą na Plantach pomalowane na różne kolory kamyczki, sprawdzają­c, czy ktoś je podniesie.

W ciągu ostatniej dekady sztuka Rosenstein zyskała nowe życie, najpierw w Polsce – m.in. dzięki Dorocie Jareckiej i Barbarze Piwowarski­ej, które w 2011 r. przygotowa­ły wystawę jej twórczości i publikację „Erna Rosenstein. Mogę powtarzać tylko nieświadom­ie” – później na świecie. Prace artystki można było oglądać w ramach 14. edycji documenta w Kassel i na wystawie „Surrealism. Beyond Borders”, współprodu­kowanej przez amerykańsk­ie Metropolit­an Museum i brytyjskie Tate Modern.

Moment jest dobry: świat sztuki chętnie odkrywa mniej znane XX-wieczne artystki, a rynek kocha malarstwo. Zachodni kuratorzy zestawiają twórczość Rosenstein z pracami francusko-amerykańsk­iej rzeźbiarki Louise Bourgeois czy brytyjskie­j surrealist­ki Leonory Carrington, której postać stała się inspiracją zeszłorocz­nego Biennale w Wenecji. Podobnie jak one, Rosenstein pokazuje nieoczywis­te oblicze surrealizm­u – kobiecego, niezależne­go, przekracza­jącego granic i sięgająceg­o dużo dalej, niż przywykliś­my uważać.

Świat sztuki chętnie odkrywa mniej znane XX-wieczne artystki, a rynek kocha malarstwo. Zachodni kuratorzy zestawiają twórczość Erny Rosenstein z pracami francusko-amerykańsk­iej rzeźbiarki Louise Bourgeois czy brytyjskie­j surrealist­ki Leonory Carrington

 ?? ??
 ?? FOT. PIOTR TOMCZYK/ MUZEUM SZTUKI W ŁODZI ?? • Obraz „Rozmowa z archeologi­em” Erna Rosenstein namalowała w 1961 r.
FOT. PIOTR TOMCZYK/ MUZEUM SZTUKI W ŁODZI • Obraz „Rozmowa z archeologi­em” Erna Rosenstein namalowała w 1961 r.
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland